Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiele lat nie mogłam nauczyć się porządnie jeździć autobusem. Niby nie wymaga ta dziedzina szczególnych kompetencji i talentów; niewiele wyznacza się konkursów czy stypendiów dla wybitnych, uzdolnionych pasażerów komunikacji. A jednak z perspektywy lat myślę, że udane pasażerstwo to kwestia subtelnych, ale konkretnych umiejętności, a chociażby nieposiadania antytalentu.
A tego zawsze miałam dziwny dostatek. Przejawiałam go zwłaszcza w chwilach szczególnego przytłoczenia ogromem i bałaganem miasta czy trudnych warunków atmosferycznych. Nie mogąc się rozeznać w kierunkach i nic niemówiących nazwach – Nowodwory (nowotwory?!), Szczęśliwice (nieszczęśliwice?!) – podejmowałam niezrozumiałe decyzje, których jedyną zaletą była szybkość. Nadjeżdżał autobus o dziwnym numerze niebędącym liczbą pierwszą; nic niemówiąca nazwa pętli pętliła mi się przed oczami; sprowokowana jej obcością, nie mogąc dłużej znieść niepewności i zagubienia, niespodziewanie wsiadałam, by znaleźć się już gdziekolwiek, dosłownie gdziekolwiek. Drzwi zamykały się za mną nieodwołalnie, a okna zaczynały wyświetlać wrogie w swym bezkresie widoki, najczęściej bloki.
Miałam w sobie tę małomiejską ufność, że zawsze przecież dokądś tam dojadę; najwyżej wrócę. To pochodzące z krainy autobusów nr 1, 2, 3 i 6 przekonanie nie uwzględniało warszawskich odległości, rozpiętości, przestrzeni. W ten sposób człowiek rozkojarzony, zamyślony, smutny czy po prostu słuchający w kółko tej samej piosenki dawał się porywać i unosić w nieznane, kręcić sobą w tę i we w tę po ślimakach i estakadach, by ostatecznie zostać porzuconym na Żeraniu wśród wizgu samochodów, żelastwa i żółtych traw.
Internetowe wyszukiwarki szybkich połączeń ukróciły te błędne wycieczki, loterie ulic, osiedli i miejsc. Nadały moim wyprawom praktycznej celowości, skróciły ich wielogodzinność do niezbędnego minimum. Ale lubię autobusy. To sytuacja zmienna i nieruchoma zarazem, stacjonarna i przemieszczająca się; nic dziwnego, że posiada ona swój własny, wewnętrzny czas. Gdy pojazd ślamazarzy się w popołudniowych korkach, można poczuć, jak wśród poirytowanych porykiwań silnika wytwarzają się dodatkowe minuty. Minuty-gumy, minuty-próżnie, dziwne, arytmiczne, mierzone westchnieniami i intensyfikacją scrollowań. Ludzie zaczynają wyglądać desperacko, jakby mieli pożreć swoje smartfony, rozdrapać ich ekrany i wejść do nich, i tam skryć się przed własną nieznośnością wśród newsów, postów i confetti spadających reklam.
Bywa jednak, że czas potrafi skrócić się i zgęstnieć do niemożliwości. Którejś jesieni w porze korków, próbując na różne sposoby przedostać się na Wolę, dopadłam autobusu 157. Ten po przejechaniu jakichś dwóch przystanków uległ wypadkowi. Wydarzyło się to wszystko obłędnie szybko; nie wiedziałam, że są w życiu w ogóle takie prędkości. Ułamki, opiłki sekund, kiedy to moje wyobrażenia o tym, jak zachowam się podczas takiego incydentu, skasowały się nagle w kasowniku złudzeń z jednym donośnym TRACH.
Nie wiedziałam nawet, że je posiadam. Były to mądre i nad wyraz rozsądne pomysły. Nie spekulowałam często o jakichś tam wypadkach, ale gdyby nawet taki zaczął się wydarzać, można do tego wszystkiego podejść rozsądnie. Nie tracić głowy, rozejrzeć się, znaleźć reling czy barierkę; mocno się jej schwycić, zachowując równowagę, w ostateczności zaprzeć się krzesełka naprzeciwko lub cokolwiek (tu luka w wyobraźni na jakieś nieprzewidziane możliwości, zbiegi okoliczności, pojawienie się świętych i inne udogodnienia). Dziś mogę tylko powiedzieć, że nic takiego się nie wydarzyło. Nagle rozległ się monstrualny huk i jakaś chorobliwa siła rzuciła mną o kasownik. Po chwili dzwoniącej ciemności ocknęłam się na podłodze w świecie zakupów jakiejś kobiety. Pamiętam głębokie dudnienie w głowie, za mlecznym woalem siatki mleko UHT, mleczko Cif, latające pomarańcze. Niewinny banał tych produktów, reprezentujących różne codzienne starania i troski versus trwoga wieczności, o którą właśnie się otarliśmy! Ta ostatnia ciągle jeszcze wisiała w powietrzu w postaci płaczu, krzyku i zwierzęcego lamentu. Pamiętam również jakieś gramolenia, dupy, nogi, wózek inwalidzki. Przede wszystkim jednak, że w napadzie nagłej schludności ścigam po podłodze na czworakach te zakupy, te pomarańcze, wyciągam je spod siedzeń. Niby zdając sobie sprawę ze swego upodlenia i niedorzeczności swoich wysiłków. Jednocześnie zaś ulegając przemożnej potrzebie zaprowadzenia ładu i dobra na miejsce bólu i poniewierki. Kobieta bierze ode mnie siatkę, nic nie mówiąc. Wszyscy niby żyjemy, ale po otarciu się o rzeczy ostateczne jacyś tacy niemrawi, markotni, nagle zdekomponowani. Nieeleganccy! Przekrzywione czapki, rozchełstane płaszcze, brudne pokrwawione dłonie. Kierowca zatrzymuje silnik i pyta, do kogo wezwać karetkę.
Zaczyna się inwentaryzacja ran, potłuczeń, szkód. Ja się jednak spieszę. Mam sprawy. Wychodzę na ulicę i idę przed siebie, tłumiąc ból, płacz i śmiech. Czuję się pompatycznie. Ta nanosekunda, mikromgnienie wieczności wśród tego wrzasku, nóg, tych siatek. Czuję, że w jakiś niejasny sposób nim lśnię. ©