Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jedną z zasadniczych cech systemu podatkowego winna być stabilność. Obywatele mają prawo wiedzieć, ile będą płacić fiskusowi. I nie wynika to tylko z ogólnych zasad, na których opierać się muszą relacje państwo-obywatel. Znaczenie ma też reguła opłacalności: jeżeli chcemy, aby ludzie pracowali więcej i lepiej, oszczędzali i inwestowali, musimy zapewnić im poczucie bezpieczeństwa.
To, że przez ostatni rok niemal co tydzień pojawiały się nowe pomysły fiskalne, wynikało nie tylko z „trudnego charakteru Grzegorza Kołodki” (we Lwowie przed wojną mawiano w takich przypadkach wprost: „do Kulparkowa”). Inną przyczyną była pustka intelektualna rządzącej formacji i brak odpowiedzi na podstawowe pytania, dotyczące programu gospodarczego i społecznego.
System podatkowy nie może być i „sprawiedliwy społecznie” (zwłaszcza że nie wiemy, co to znaczy), i prorozwojowy. Nie można także równocześnie zwiększać wydatków budżetu i utrzymywać na niskim poziomie podatków i deficytu budżetowego. Na coś się trzeba zdecydować, a decyzja ta wynikać musi z szerszych przemyśleń dotyczących roli państwa i koncepcji polityki gospodarczej.
Polityka realizowana bez takich drogowskazów przypomina najkrótszą drogę pijanego z knajpy do domu. W 2002 roku podwyższamy podatki dochodowe przedsiębiorstw, aby w roku 2003 je obniżać. Chcemy pobudzać inwestycje i jednocześnie opodatkowujemy oszczędności. Zamierzamy rozwijać budownictwo i dobijamy go dodatkowym VAT-em. Rezultaty takiej pseudo-polityki muszą być opłakane. Zaufanie do państwa maleje. Rośnie szara strefa, której rozmiary w ostatnim pięcioleciu podwoiły się, osiągając blisko 30 proc. Produktu Krajowego Brutto. A gospodarka legalna zachowuje się jak rower zjeżdżający ze schodów: może i przyspiesza, ale komfort podróży staje się silnie dyskusyjny.
Michał Zieliński