Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że mieszczuchom kochającym przyrodę śni się ten sam sen. Tylko oni, lornetka i przyroda. Poranny marsz przez budzący się las. Rezolutny strzyżyk przemykający wśród zielonych mchów. Harmider ptasich głosów, z wszechobecną piosenką zięby. „Czekaj, czekaj, coś zrobiła, a widzisz” – tłumaczy na ludzki niezastąpiony Sokołowski.
Ze snu na chwilę wyrywa wycie karetki. I znowu śni się mroźny poranek i podnoszące się nad rzeką mgły. Odległe nawoływanie żurawi. Polujący w trawie lis i pasące się spokojnie sarny. Znowu przebudzenie, tym razem z niejasnego niepokoju. O rodziców, o pracę, o to, co będzie za pół roku. Chwila wsłuchiwania się w bicie własnego serca i kolejny sen. Pole pulsujące elektryczną paplaniną skowronka i ta chwila, kiedy na białych prześcieradłach chmur zjawiają się krzyżyki wędrujących ptaków drapieżnych.
NA POCZĄTKU KWIETNIA, jak co roku, miałem jechać do Holandii. Trasa prowadzi przez niemiecką wyspę Helgoland i jej wysokie, zapierające dech klify. Jedyne czerwone klify na Morzu Północnym. W 1850 r. ten modny wówczas kurort odwiedził Ignacy Prądzyński, generał powstania listopadowego. Człowiek wielu talentów. Zdolny dowódca, zdolny inżynier i nie mniej zdolny literat. Autor „Pamiętników”, w których bardzo przekonująco stworzył własną legendę: przenikliwego stratega i człowieka, który umiał wygrać powstanie listopadowe. Na Helgolandzie generał Ignacy Prądzyński zakończył życie, tonąc w czasie leczniczej kąpieli. Kurort nie przysłużył się jego zdrowiu.
Nie odwiedzam jednak Helgolandu, by co roku czytać pamiątkową tablicę poświęconą Prądzyńskiemu. Wyspa to od połowy XIX wieku miejsce badań ptasich wędrówek, zapoczątkowanych przez Heinricha Gätkego, malarza, poetę i ornitologa. Na Helgolandzie gniazdują tysiące nurzyków. Słabo latające ptaki skalistych klifów, których krótkie, trójkątne skrzydła lepiej sprawdzają się jako wiosła. Stłoczone, odwrócone plecami do morza, na wąskich półkach skalnych przypominają mi z jakiegoś powodu prażone łupiny słonecznika. Gwiazdami wyspy są jednak głuptaki. Piękne, nieskazitelnie białe ptaki, szybują bez wysiłku, wykorzystując każdy podmuch morskiego wiatru. Jedyną ich głupotą była ufność wobec człowieka: głuptaki dawały się zabijać na gniazdach. Nie uciekały. Nie chciały porzucać jednego jedynego jaja.
CZYTAJ WIĘCEJ: ODDECH NA MAJÓWKĘ >>>
Później jechałbym na błotniste poldery Fryzji i wpatrywał się godzinami w srebrzystobiałe kalejdoskopy pasących się na wałach bernikli. Kawałek wybrzeżem, wzdłuż Morza Wattów, płytkiego, błotnistego akwenu opasanego wianuszkiem Wysp Fryzyjskich. Ostatnia z nich, Texel, to mekka ptasiarzy, kraina bezkresnych plaż, trawiastych wydm, wrzosowisk i owiec. Przed oczami stoją mi poważne, nieruchome biegusy morskie, jak zawsze przytulone do falochronu na północnym krańcu wyspy, blisko latarni morskiej.
A może w końcu pojechałbym nad Biebrzę, tak jak sobie obiecywałem? Odetchnąć wilgotnym powietrzem bagien. Wejść na wieżę obserwacyjną w Burzynie i długo wypatrywać człapiących w wodzie łosi. Łosi stojących na białej ścianie brzeziny.
Albo kawałek dalej w Mocarzach skręciłbym w prawo przy dębie na rozstaju i pojechał tam, gdzie kończy się droga. Dalej poszedłbym pieszo, aż do rozlewisk, które kończą się przy płotach gospodarstw. Wypatrywałbym rdzawych rycyków, jak tokują w locie, kładąc się raz na lewym, raz na prawym boku. Potem, wracając, na Długiej Luce, poszedłbym kładką aż do samego końca, wsłuchując się w ten ksylofon podpróchniałych desek, z których każda inaczej jęczy pod ciężarem przechodzącego. Na zachód słońca chciałbym być w Rusi, na pagórkach. Stamtąd do zmroku patrzyłbym w taflę wody, na koziołkujące rybitwy czy chmary jaskółek.
TO JEST DZIWNY ROK. Coś chyba zwiastowały te znaki na niebie i ziemi. Przyroda próbowała zachować się adekwatnie do niedorzecznie ciepłej zimy. W połowie stycznia w Kozienicach znaleziono gniazdo kosa z wysiadującą jaja samicą. Niestety po paru dniach nie było już po nim śladu. Wychodzący kot? Kuna? Pod koniec miesiąca za płotem sąsiedniej kamienicy kwitły przebiśniegi. Z leszczyn zwisały tłuste, napęczniałe od pyłku kotki. Znajomi wszystkożercy robią z nich placki albo po prostu wrzucają do mąki i na rozgrzany olej. Smak opisują nieco zawile: „gorzkawe, ale trochę miodowe, trochę jak miód gryczany. Na pewno gorzka orzechowość. Słodkie w mdławy sposób”.
W połowie lutego, w suchym, szeleszczącym jak papier Lesie Bielańskim ganiały się cytrynki. Ciągle wydawało mi się, że jest już marzec. W marcu zaczęły się dyskusje, czy to odpowiedzialne jeździć na ptaki. Czy to rozsądne. Ale jeszcze trochę się jeździło. Nad jeziorko, nad rzekę, na mokradło. A potem przyszedł zakaz (na szczeście odwołany warunkowo w ostatnich dniach). Nie ma większego dramatu, nie ma bardziej żałosnego widoku niż uwięziony w domu przyrodnik. Przypomniało mi się, że brytyjscy ornitolodzy osadzeni w niemieckim oflagu wciąż prowadzili obserwację migracji i notowali zwyczaje lęgowe gniazdujących na terenie obozu ptaków. Tysiące ptasiarzy i ornitologów, idąc nieświadomie tym tropem, zaczęło energicznie myć okna.
Przy słonecznej pogodzie dobrze lecą drapieżniki. Ciepłe powietrze unosi je wysoko do góry. Pozazdrościłem kolegom, którzy mają balkony. Dawid widział w Bydgoszczy rybołowa. Grzesiek w Białymstoku orlika krzykliwego. Maciek w Pruszkowie sfotografował, jak nad blokiem zatacza koła piękna bagienna sowa – uszatka błotna. Ja też trzymam już aparat na parapecie. Był bocian biały, był żuraw, były dwa myszołowy. Był też dron, który lata nad parkiem. Dron to najczęściej występujący gatunek na moim niebie.
A kiedy już łzawią oczy od patrzenia przez okno – polecam nieużytki. Wertepy. Ani to las, ani tym bardziej park. W mieście raczej dzikie stepowate śmietniska porośnięte krzakami. W czasach zamknięcia parków i lasów były idealne na codzienny, legalny spacer. Wszędzie odradza się życie, nawet tam. Pamiętajmy o wertepach, szczególnie jeżeli zakazy powrócą. ©