Po najkrótszym świcie

Z nią, Nabakozą, chciałoby się spotkać jeszcze raz choćby jutro. Oprzeć plecami o ciepły mur jej domu, pytać o wszystko, co inne. I znów mieć tę samą pewność – że ona rozumie, że wie.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

Nabakoza w swoim nowym domu /  / FOT. GRAŻYNA MAKARA
Nabakoza w swoim nowym domu / / FOT. GRAŻYNA MAKARA

O siódmej rano rozlega się muzyka. Zanim pójdą na lekcje, dzieci z Kakooge śpiewają o Bogu. Kościół jest spory, lecz one stłoczyły się w kącie pod ołtarzem, więc echa okrzyków i bicia bębnów, odbijane od kolejnych ścian, nachodzą na siebie, tworząc transowe brzmienie. Ten szybki rytm odznacza się od tempa, w którym na mszy gromadzą się dorośli.

Czy jest się po co spieszyć? Owszem, to najkrótszy świt świata – tu, w Ugandzie, słońce wschodzi niemal pionowo i przejście nocy w dzień trwa ledwie kilkanaście minut. Małe okno w czasie, gdy nie ma ani ciemności, ani upału – jedyna chwila, kiedy idąc, nie męczymy się. Ale przyzwyczajenia z upalnego dnia zostają.

Gdy cichnie śpiew, wychodzi ojciec Marek. „Mu linnya lya Patri n’erya Mwana n’erya Mwoyo Mutuukirivu. Amina”. W imię Ojca i Syna…

Kakooge to niewielka wieś położona przy głównej drodze prowadzącej na północ Ugandy, niecałe sto kilometrów od stolicy kraju, Kampali. Punkt orientacyjny: wysoki maszt telekomunikacyjny. Prostokątne, jednopiętrowe domy, których fasady zamalowano na jaskrawo reklamami sieci komórkowych i innych usług. Głęboki betonowy rów, który oddziela szosę od pobocza, przydaje się w okresie największych opadów.

Szesnaście lat temu przyjechali tutaj franciszkanie z prowincji krakowskiej. Założyli misję. Wtedy nie mieli nawet gdzie mieszkać, korzystali z gościny sąsiadów. Teraz, dzięki ich pracy, w Kakooge i najbliższej okolicy stoją: kościół, klasztor, parę kaplic, szkoła podstawowa, szkoła techniczna oraz ośrodek zdrowia – całkiem sporo jak na misję, w której na co dzień mieszka dwóch braci.

Bogusław Dąbrowski i Marek Warzecha różnią się od siebie niczym ojcowie Gabriel i Rodrigo, jezuici z niezapomnianej „Misji”, których grali Jeremy Irons i Robert de Niro. Pierwszy kipi energią – mówi szybko, przerywa to śmiechem, czasem zapomina dokończyć zdania. Nie ustoi w miejscu.

Lecz to chaos tylko z pozoru; właśnie wydał książkę o swoim czasie w Ugandzie. Nosi tytuł „Spalić paszport”. W XIX w. pierwszym chrześcijańskim misjonarzom w Ugandzie radzono, aby po przyjeździe niszczyli dokumenty. Po to, aby w czasie, gdy Afryka da im w kość, nie mogli z niej uciec.

Ojciec Marek to spokój i konkret. – Po mszy zjemy śniadanie. A potem do pracy – zapowiada po naszym przyjeździe.

Trzeba przewieźć górę piachu. Przyda się podczas remontu niewielkiego kościoła w nieodległej wsi. Bo parafia, którą administrują franciszkanie, jest całkiem spora. W promieniu 26 kilometrów od Kakooge jest jeszcze szesnaście outstations – niewielkich osiedli, z których połowa posiada już własne kaplice.

Mieszka tutaj ok. 20 tysięcy ludzi. Najwięcej, ok. 7 tysięcy, stanowią anglikanie (do 1962 r. Uganda była brytyjskim protektoratem). Niewiele mniej jest wyznawców tradycyjnych religii lokalnych oraz członków sekt. Katolików żyje tu 5 tysięcy.

Dziura w ziemi jest już wykopana. Białą toyotą ojca Marka trzeba przewieźć piasek dwieście metrów pod mur kaplicy. Podział pracy: mężczyźni ładują, kobiety opróżniają naczepę pick-upa, dzieci wsiadają na nią dla zabawy. Z każdym kursem tylko ich przybywa. Po dziesiątym – dziecięce główki wystają z samochodu niczym małe ziarenka.

I znów krzyk, zabawa, hałas.

Lista słów, których na początku pobytu w Ugandzie uczył ojca Bogusława pewien stary misjonarz z Belgii, daje niejakie pojęcie o rzeczach, które są ważne w codziennym życiu.

Egali to rower – obok nóg i motocykla najważniejszy środek lokomocji, którym przewozi się m.in. kanistry z wodą, czyli ekimdola. Zajmują się tym zwłaszcza dzieci, nierzadko mniejsze od samych rowerów. Wtedy stają na samych pedałach, z ramą wchodzącą im pod pachę oraz głową przechyloną, aby zachować równowagę. Ekiso i enkumbi oznaczają maczetę, najważniejsze tu narzędzie do pracy w polu, oraz motykę do kopania w spękanej ziemi. Esepiti to wielkie, stulitrowe gary, w których gotuje się banany, mięso lub sos z czerwonej fasoli. Jest jeszcze omukeka – mata wyplatana z suchej trawy, służy do spania i siedzenia.

Czas tamtych lekcji był najtrudniejszy. Trwała rebelia Armii Bożego Oporu pod przywództwem samozwańczego generała Josepha Kony’ego, który maszerował ze swoimi żołnierzami, często dziećmi, na stolicę Ugandy. Armia zatrzymała ich zaledwie 30 kilometrów stąd.

Dziś w Ugandzie nie toczy się już wojna, lecz wciąż dzieje się dużo: na północnym zachodzie przez ostatni rok granicę przekroczyło ponad milion uchodźców z Sudanu Południowego. Ale ojca Marka, gdy siądziemy przy wspólnym stole, bardziej zajmują sprawy najbliższej okolicy. Przy drogach budują się nowe meczety, znak rosnącej, choć nadal mniejszościowej reprezentacji islamu w Ugandzie. Ludzie wciąż nie szanują życia – mówi misjonarz – i przytacza historię o samosądzie na drobnym złodzieju, którego zły tłum wyciągnął z posterunku policji i spalił na ulicy.

Nabakoza – trudno będzie ją zapomnieć. Ma 37 lat i jest w ciąży z siódmym dzieckiem. Wciąż się śmieje: gdy w jadalni kroi świeży, wypieczony na miejscu chleb; gdy, zbudzona z popołudniowego snu, pokazuje nam swój mały, lecz wygodny, murowany dom; gdy na porannej mszy podchodzi z otwartą dłonią, aby przekazać znak pokoju.

Bez pomocy takich jak ona, nawet przy największym poświęceniu zakonników, tak duża misja nie przetrwałaby choćby jednego tygodnia. Któregoś dnia oświadczyła podobno jednemu z braci: „Ojcze, jutro chyba spóźnię się do pracy, ponieważ będę rodziła dziecko”. Rano na świat przyszła Naluwanga, jej szóste dziecko. Po południu Nabakoza, nieproszona o to przez nikogo, podlewała już sadzonki sosen w szkółce.

Jaka szkoda, że tak krótko tu będziemy. Chciałoby się jeszcze siąść z nią na progu jej domu, oprzeć o ciepłą cegłę – i pytać o wszystko, co dla nas inne. I znów mieć tę samą pewność – że ona rozumie, że wie. Tamto długie, ciche „hmmmm…” – ni to oddech, ni westchnienie – które wydawała z siebie za każdym razem, gdy słuchała, starczałoby znów za wszystko.

Późno już. Zgasł telewizor, który w niedalekim barze transmitował mecz Ligi Mistrzów. Ale pod gwiazdami, które widać z zielonego, wewnętrznego patia na misji, ugandyjski busz jest tylko nieco mniej głośny od wrzawy dalekich stadionów. W ciemności nie rusza się nic. Dzień jest dla ludzi, ale noc to pora zwierząt.

To dlatego, mówi się tutaj ze zrozumieniem, na ostatnią mszę przychodzi najmniej ludzi.©℗

Informacje o tym, jak można pomóc polskim franciszkanom w Ugandzie, dostępne na stronie franciszkanie.pl – w zakładce „Misje”.


Więcej artykułów i zdjęć z Ugandy na powszech.net/uganda >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017