Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dziś, czyli po ujawnieniu hańby Abu Ghraib - i wykorzystaniu jej do podważania wiarygodności USA przez media arabskie (milczące o tym, jak traktuje się opozycję w ich krajach), którym wtórowało wiele mediów zachodnich, przykładających inne miary do USA i np. do Rosji z jej “wojną totalną" w Czeczenii. Ale jeśli nawet teraz - po tym, jak nie znaleziono broni ABC i po Abu Ghraib, co dla aliantów jest polityczno-moralnym ciosem - odpaść miałoby wiele argumentów, jakimi rok temu uzasadniano udział Polski w irackiej misji, to zostają jeszcze dwa.
Argument pierwszy: skutki opuszczenia Iraku przez wojska koalicji wykraczałyby poza powtarzaną przez polskich polityków wizję wojny domowej. Oczywiście, taka wojna by wybuchła: nie tylko między szyitami i sunnitami oraz Kurdami i Arabami, ale także wśród szyitów; osobnym jej teatrem byłby Bagdad, który stałby się drugim Bejrutem. Ale to byłoby dopiero preludium. Bo mimo kłopotów z zapewnieniem w Iraku bezpieczeństwa, wojska koalicji odgrywają kluczową rolę na Bliskim Wschodzie: wypełniając próżnię po Husajnie, są głównym elementem kształtującego się układu sił, gdy rozsypał się stary układ - trwający pół wieku i opierający się na statystyce, ile czołgów mają Egipt, Iran czy Izrael, i kto kogo bardziej szachuje. USA i Zachód stały się teraz “sąsiadem" - nie geograficznym, lecz politycznym - wszystkich państw regionu. Dziś liczy nie tylko to, co Amerykanie zrobią, ale także czego zaniechają. To nie przypadek, że przeciwni wycofaniu się koalicji z Iraku są nie tylko kraje kiedyś przeciwne interwencji, ale też Watykan i państwa Zatoki. A odwrót Polski miałby poważniejsze skutki niż rejterada Hiszpanów, gdyż Polska jest politycznym “spinaczem" w strefie centralno-południowej, gdzie stacjonują kontyngenty z większości państw NATO.
Argument drugi: każdy polski polityk powinien pamiętać, że obecność w Iraku jest także “inwestycją długoterminową" w sojusz z USA. Nie łudźmy się: gdyby pojawiła się realna groźba (a nikt nie potrafi przewidzieć, jakimi państwami za 10 lat będą już dziś autorytarne Rosja i Białoruś, i co się stanie na Ukrainie) to nie należy liczyć na wsparcie samej tylko Europy Zachodniej. Historia zna takie “inwestycje"; np. w wojnie w Korei (1950-53) uczestniczyły po stronie USA wojska tureckie (walczyły dzielnie, poniosły duże straty). Dla Turków była to “inwestycja" we własne bezpieczeństwo, zagrożone przez ZSRR i “blok wschodni".
Zapatrzony w Putina szef Komisji Europejskiej, autor bonmotu, że Unia i Rosja “są jak wódka i kawior" może powtarzać, że Polacy mają “obsesję na punkcie bezpieczeństwa", bo nie pochodzi znad Wisły, co pozwala mu cierpieć na rusofilię. Polska ma prawo do swojej obsesji i powinna jeszcze przez wiele dekad stawiać na USA. Przynajmniej dopóki UE nie przestanie być militarnym karłem.