Jak wyjść, żeby zostać

Ameryka musi dać do zrozumienia Turcji, Iranowi, Kuwejtowi i Arabii Saudyjskiej, że jej wycofanie z Iraku - a co za tym idzie, groźba anarchizacji kraju - są realne. Tylko wówczas niepowodzenia z czasu wojny i okupacji będzie można obrócić w sukces.

29.08.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Wielu Amerykanów uważa, że Stany Zjednoczone trwonią swój potencjał militarny, dyplomatyczny i materialny w pogoni za nierealistycznymi celami w Iraku. Mają rację. Biorąc pod uwagę powszechną wśród szyitów skłonność do posłuszeństwa niepochodzącym z wyboru duchownym, odrzucanie zasady rządów większości przez sunnitów oraz dawanie przez Kurdów pierwszeństwa władzy rodów i klanów przed wyłonionym w drodze wyborów rządem, demokracja zdaje się interesować niewielu Irakijczyków. Dzięki wpływom z eksportu ropy naftowej odbudowa kraju miała postępować szybko, ale na razie ledwo nadąża za nieustającą destrukcją, którą powodują ataki sabotażowe i wszechobecne złodziejstwo. Mało prawdopodobne, by nowy iracki rząd tymczasowy był w przyszłości zdolny do nadzorowania ważnych wyborów - jego władza jest częściej kwestionowana niż uznawana.

Mimo to niewielu Amerykanów godzi się tak po prostu opuścić Irak. Słusznie obawiają się, że taki krok byłby śmiertelnym ciosem dla międzynarodowej wiarygodności USA i zachętą dla ekstremistów na całym świecie. Odwrót wystawiłby też rząd tymczasowy i jego nikłe siły, o wątpliwej zresztą lojalności, na ataki całkowicie już rozzuchwalonych zwolenników niedawnego reżimu partii Saddama Husajna - Baas, zwykłych sunnickich rewanżystów, miejscowych i obcych ekstremistów islamskich i coraz liczniejszych szyickich bojówek. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem byłaby ucieczka wojska, policji i gwardii narodowej oraz błyskawiczny upadek rządu. Również ewentualni zwycięzcy nie dokonaliby podziału kraju na drodze pokojowej - niemal pewny byłby wybuch wojny domowej.

Pogrążony w anarchii Irak stałby się łatwym łupem dla sąsiadów, ale przede wszystkim zagroziłby ich stabilności - choćby dlatego, że mógłby się stać niestrzeżoną bazą ich wrogów. Sytuacja pogorszyłaby się jeszcze bardziej - a tak dzieje się zwykle na Bliskim Wschodzie - doprowadzając do jawnej interwencji Iranu, Turcji i być może innych, co zapoczątkowałoby nowe cykle represji i przemocy.

Prawdopodobne konsekwencje opuszczenia Iraku są tak ponure, że niewielu Amerykanów pragnie je obserwować. Są w błędzie: to właśnie dlatego, że skutki nieobliczalnego chaosu są tak przewidywalne, Stany Zjednoczone mogłyby się uwolnić od Iraku małym kosztem, a może nawet z korzyścią dla siebie.

Sojusznicy tytularni

By zrozumieć, w jaki sposób Waszyngton może przekreślić niepowodzenia wojny i okupacji lub nawet przemienić je w pewien sukces, warto przyjrzeć się dyplomatycznym komplikacjom wycofania z Iraku. Rozważmy najpierw najłatwiejszy przypadek - zwykłego wojskowego odwrotu. Wiadomo, że to najtrudniejsza z operacji militarnych. W najgorszym razie odwrót przeradza się w pogrom. Wojsko, które wycofuje się, by uniknąć nieuchronnych strat w przypadku pozostania na tym samym miejscu, ponosi o wiele większe straty, gdyż zostaje rozgromione.

Inny przypadek to planowany odwrót, który jest częścią “przypływów i odpływów" w wojskowych operacjach - tu straty, np. opuszczone fortyfikacje, mają być równoważone przez zalety nowo obranych pozycji.

Jest też przeciwieństwo pogromu - głęboki odwrót, który wciąga przeciwnika poza jego najsilniejszy punkt, aż jego siły są rozciągnięte, niezrównoważone i łatwe do pokonania - jak wojska Napoleona pod Moskwą.

W przypadku Iraku nie ma Napoleona, są za to różnoracy wrogowie i nadzwyczaj bezużyteczni sojusznicy (z nazwy), których wzajemna wrogość nie sprzyja polityce Waszyngtonu. Można ją jednak osłabić zręcznie dowodzoną strategią wyjścia z Iraku i zmusić do zaprzestania szkodzenia amerykańskim interesom, a nawet, w pewnym stopniu, do służenia im.

Obecnie, gdy Stany Zjednoczone są w pełni zaangażowane w sytuację w Iraku, szyiccy zwolennicy buntowniczego Muktady as-Sadra bez wahania atakują te same amerykańskie wojska, które gdzie indziej walczą z sunnitami, pragnącymi odzyskać dawną przewagę. Szyiccy duchowni i cała społeczność, którą sunnici pragną ponownie prześladować, oklaskują Sadra albo nie robią nic, by go powstrzymać. Jednak wydaje się, że szyici rychło powróciliby do takiej współpracy z aliantami jak rok temu, gdyby ich przekonać, że jedyną alternatywą jest pozostawienie ich na pastwę zwolenników Saddama.

Także Iran i Turcja, dwie największe siły w regionie, mają się czego obawiać ze strony niespokojnego Iraku, z terytorium którego mogliby operować bezkarnie - pośród innych wrogów - np. kurdyjscy dysydenci. Teraz, kiedy powszechna jest opinia, że Amerykanie i tak pozostaną w Iraku, twardogłowi duchowni z Teheranu kontynuują swą antyamerykańską wendettę - czyli wspieranie szyickiej opozycji, zaopatrywanie Sadra, zachęcanie Syrii do pomocy terrorystom w przenikaniu do Iraku.

Turcja, wręcz “wieczny" sojusznik USA, skupia się z jednej strony na jednoczeniu tureckiej mniejszości w Iraku (pod swym zwierzchnictwem oczywiście), z drugiej na tworzeniu podziałów wśród Kurdów. Ankara w żaden sposób nie pomogła Ameryce w jej kłopotach - a mogłaby zrobić wiele, np. dzieląc się informacjami uzyskanymi przez jej wywiad w Iraku. Ale jeśli alternatywą byłoby rychłe wycofanie USA, Turcja wybrałaby raczej pomoc niż działanie na własną rękę, a kłócące się frakcje w Iranie pasywność zamiast aktywnej wrogości - np. zaprzestanie wspierania Armii Mahdiego.

Nawet Kuwejt, którego istnienie zależy od amerykańskiej siły, nie jest skory do pomocy. W chwili, gdy kuwejccy podwykonawcy zarabiają krocie na naftowych kontraktach od Pentagonu, Czerwony Półksiężyc w Kuwejcie wysyła do Iraku pojedyncze ciężarówki z żywnością (zgłaszając 60 ton ładunku na 20-tonowych ciężarówkach...). Z kolei postawę sąsiednich Saudów ilustruje ich ostatnia oferta - wysłania “islamskiego" kontyngentu wojskowego do pomocy przy stabilizacji Iraku. Brzmiało to szczodrze i odważnie, aż okazało się, że Saudyjczycy obiecują nie swoje wojska i na dodatek ograniczają to warunkami, które czynią ich propozycję co najmniej bezużyteczną.

Zarówno Kuwejt, jak Arabia Saudyjska znalazłyby się jednak w wielkim niebezpieczeństwie, gdyby w Iraku zapanowała anarchia i gdyby jego południową część zajął Iran - pod pretekstem ochrony współbraci szyitów. I znów do myślenia skłonić by mogła groźba wycofania USA z regionu. Kuwejt i Arabia Saudyjska powinny zastąpić amerykańskiego płatnika w utrzymywaniu tego kraju, razem mogłyby też - tym razem już na poważnie - sponsorować działalność sił pokojowych. Islamskie oddziały międzynarodowe w całym Iraku to zły pomysł - tworzyliby je oczywiście sunnici, źle przyjmowani przez irackich szyitów - ale poszczególne jednostki nadawałaby się do zabezpieczenia wichrzycielskich sunnickich miast.

Nie tylko gra

Możliwości jest oczywiście więcej, ale nie ma potrzeby mnożyć przykładów, by udowodnić tezę główną: strategia amerykańskiego opuszczenia Iraku powinna wywrzeć wpływ na jego sąsiadów, ponieważ odwrót wystawiłby ich na niebezpieczeństwo ze strony zanarchizowanego Iraku. Groźba odwrotu USA winna być uwiarygodniona fizycznymi przygotowaniami do militarnej ewakuacji - tak jak prawdziwe ładunki nuklearne były potrzebne do odstraszania podczas zimnej wojny. Groźba musi być realna i poważna: Stany Zjednoczone tylko wtedy uzyskają ustępstwa, jeśli będą naprawdę skłonne do wyjścia, gdy się im tych koncesji odmówi.

Nie chodzi tu o dyplomatyczną grę towarzyską. Jeśli sąsiedzi Iraku są zbyt krótkowzroczni bądź zaślepieni nienawiścią, by rozpocząć współpracę w swoim własnym interesie, Ameryka będzie musiała rzeczywiście się wycofać. Dla Waszyngtonu oznacza to skrępowanie ruchów. Ale jeśli sytuacja w Iraku się nie poprawi, Stany Zjednoczone, tak czy inaczej, niechybnie opuszczą pewnego dnia ten kraj - a zwykle mądrze jest porzucać nieudane przedsięwzięcia wcześniej niż później.

Tak długo jak Stany są związane w Iraku swą zbyt ambitną polityką z przeszłości, mogą tylko trwać przy rozrzutnych projektach pomocy i tragicznie daremnej walce z frakcjami, które powinny zmagać się ze sobą. “Strategia wyjścia" wymaga umiejętności śmiałego, ryzykownego rządzenia krajem i zręczności w wielu równoległych negocjacjach. Ale opiera się na najbardziej podstawowej prawdzie: choćby z powodów geograficznych inne kraje mają więcej do stracenia na amerykańskim fiasku w Iraku. Przyszedł czas, by wykorzystać tę różnicę.

Przeł. MF

EDWARD N. LUTTWAK jest amerykańskim politologiem, ekspertem Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2004