Plejada kiepskich

Zdawać by się mogło, że zaplanowane na 6 listopada wybory prezydenckie opozycyjni Republikanie powinni łatwo wygrać: USA toną w kryzysie, prezydent Obama ma słabe notowania. Ale na razie Republikanie robią wiele, by przegrać. I to w kiepskim stylu.

12.03.2012

Czyta się kilka minut

Superwtorek – dzień, w którym tradycyjnie odbywają się amerykańskie prawybory w kilkunastu stanach, i który zwykle przynosi jakieś rozstrzygnięcia – w tym roku zupełnie nie był super. Nie było wygranych, lecz sami przegrani. Może z wyjątkiem Baracka Obamy, na zasadzie: im gorzej dla Republikanów, tym lepiej dla urzędującego prezydenta walczącego o reelekcję. Tymczasem jeśli cokolwiek stało się jasne po stronie opozycji, to jedno: mocno podzielona Partia Republikańska naprawdę przeżywa kryzys tożsamości.

W superwtorek stawką w grze było 419 spośród 2286 tzw. głosów elektorskich. Aby zdobyć nominacje swojej partii podczas letniej konwencji – w tym roku Republikanie zbiorą się w sierpniu w Tampa, w stanie Arizona – kandydat musi zapewnić sobie co najmniej 1144 głosów elektorskich. Na pierwszy rzut oka na dobrej drodze jest tu Mitt Romney: po dotychczasowych prawyborach w 25 stanach ma już 454 delegatów. Jego rywale znacznie mniej: Rick Santorum – 217, Newt Gingrich – 107, Ron Paul – 47. Teraz, w superwtorek, Romney wygrał w sześciu stanach, Santorum – zaledwie w trzech, Gingrich – w jednym, Paul – w żadnym.

Zważywszy, że Romney, były gubernator stanu Massachussetts, dysponuje też nieporównanie większymi niż rywale funduszami, doskonałym zapleczem organizacyjnym i poparciem partyjnego establishmentu, jego nominacja wydaje się jeśli nie nieuchronna, to w każdym razie wielce prawdopodobna. Dlaczego zatem w Stanach mówi się o kiepskim superwtorku i samych przegranych?

Odpowiedzi jest kilka. Pierwszej spróbujemy poszukać w stanie Ohio.

Niebieskie kołnierzyki są nieufne

„Do czego służy to urządzenie?”. W przededniu prawyborów w stanie Ohio, podczas wizyty w fabryce w Zanesville, Romney sprawia wrażenie, że nie istnieje dlań nic ważniejszego niż ta niebieska maszyna. Ktoś informuje go, że sprzęt w ciągu 12 sekund zamienia stare auto w kupkę szkła, gumy i metalu. Romney z zachwytem kiwa głową. Starannie wyreżyserowane spotkanie, które trafi na czołówki programów informacyjnych, jest jednym z setek, które w ostatnich dniach odbywają tu kandydaci. O Ohio toczy się zażarta walka.

Nie tylko dlatego, że to wielki stan – na konwencję wysyła 66 delegatów. Także dlatego, że o wynikach głosowania – i w prawyborach, i w listopadzie – niemal zawsze decyduje tu garstka głosów. Tymczasem od ponad pół wieku żaden prezydent USA nie wprowadził się do Białego Domu, o ile nie udało mu się zwyciężyć w prawyborach w Ohio.

Zanesville, gdzie bezrobocie jest wysokie (12 proc.), a zarobki rodzin niskie (31 932 dolarów rocznie), to typowe miasteczko „Zardzewiałego Pasa Ameryki”. Jego mieszkańcy to w większości słabo wykształceni biali robotnicy – tzw. niebieskie kołnierzyki. Nawet wówczas, gdy gospodarka USA rosła, ta grupa demograficzna dostawała w kość – jej realne zarobki stały w miejscu albo spadały.

Romney – były biznesmen i milioner – przekonuje, że posiada atuty potrzebne do tego, by gospodarkę USA postawić na nogi. Ludziom lepiej sytuowanym i lepiej wykształconym, mieszkańcom większych miast i dostatnich przedmieść trafia często do przekonania. Imponuje im jego majątek (200 mln dolarów), dyplom z Harvardu, długa lista firm, które stworzył lub uratował (rzekomo) przed bankructwem.

Ale robotnicy z fabryk „Zardzewiałego Pasa” słuchają nieufnie zapewnień Romneya, że ulży rodzinom, w których „matka pracuje w dzień, ojciec w nocy, a dzieci nie wiedzą, kto kiedy wraca do domu”. Tym bardziej że milionerowi raz po raz zdarzają się wpadki. W fabryce samochodów w Michigan zapewniał, że chce promować amerykański przemysł, i że jego rodzina ma tylko krajowe auta. Cztery. Jakie? Cadillaki. Cena każdego jest sporo wyższa niż roczne zarobki znakomitej większości robotników tej fabryki.

To raczej Santorum, który wychował się w rodzinie ubogich włoskich imigrantów i samodzielnie kształci w domu siedmioro dzieci, jawi im się jako ktoś bliski i bardziej autentyczny. zwłaszcza że swoją kampanię również prowadzi staroświeckimi metodami, przy ograniczonych (w każdym razie jak na amerykańskie standardy roku 2012) funduszach. Czy to dlatego okazał się kandydatem nie do zdarcia, którego mający tyle atutów Romney nie był dotąd w stanie zniszczyć?

Aspiryna między kolanami

„Pół wieku temu nie było z tym kłopotów. Dziewczyny wkładały między kolana tabletkę aspiryny i było po sprawie” – mówił w programie radiowym jeden z głównych sponsorów kampanii Ricka Santoruma. Wątpliwej jakości żart był głosem w jak najbardziej poważnej dyskusji, która toczyła się w sprawie środków antykoncepcyjnych – i w ostatnich tygodniach stała się jednym z wiodących tematów kampanii.

Kilka dni później Santorum oświadczył, że wygłoszone w 1960 r. przez Johna F. Kennedy’ego przemówienie – JFK mówił w nim o rozdziale Kościołów od państwa – wywołuje w nim odruchy wymiotne. To jedno z najsłynniejszych przemówień w historii USA zostało wygłoszone przez Kennedy’ego, gdy ten – jako pierwszy katolik w historii Stanów – ubiegał się o prezydenturę. Uspokajał wówczas obywateli, że wszystkie wyznania będzie traktować jednakowo. A przy okazji wzywał, by nie pytali, co ich kraj może zrobić dla nich, ale zastanawiali się, co sami mogą zrobić dla kraju.

Jednak Santorum skupił się na jednym, wyrwanym z kontekstu zdaniu, podając jednocześnie w wątpliwość, czy Kennedy – legenda Stanów – realizował wizję Ojców Założycieli USA. Wkrótce potem dostało się też prezydentowi Obamie. Santorum zawyrokował, że nie opiera on swej religii na Biblii, ale na jakiejś „fałszywej teologii, nie wiadomo skąd”.

Santorum podkreśla, że jako prezydent będzie się troszczyć nie tylko o gospodarkę, ale także o zagrożone wartości. „Nie potrzeba nam pyrrusowych zwycięstw. Ilekroć wystawiamy centrowego kandydata, przegrywamy. Ilekroć nominacje zdobywa konserwatysta – mam na myśli prawdziwego konserwatystę, który myśli o wszystkim – wygrywamy”.

Jako „konserwatysta, który myśli o wszystkim”, Santorum chętnie odwołuje się do swych katolickich korzeni. Jest zdecydowanym przeciwnikiem prawa do aborcji, eutanazji, małżeństw homoseksualnych. Jednocześnie w jego programie brak jakichkolwiek elementów świadczących o wrażliwości społecznej i trosce o ubogich.

Do kogo przemawia taki program?

Katolicy (raczej) za Romneyem...

Katoliccy wyborcy stanowią jedną czwartą amerykańskiego elektoratu. Ta liczna – i zarazem podzielona – społeczność często jest politycznym języczkiem u wagi. Amerykańscy biskupi, choć unikają popierania poszczególnych kandydatów, przy okazji wyborów publikują zwykle dokumenty mające ułatwić wiernym podjęcie decyzji.

Także teraz, w wydanym kilka miesięcy temu dokumencie pt. „Formowanie sumień – obywatelstwo wiernych” biskupi przestrzegają, by nie sprowadzać nauki Kościoła katolickiego do jednego czy dwóch zagadnień. Choć stosunek do aborcji wymieniają na pierwszym miejscu, apelują, by przy ocenie polityków kierować się też społeczną nauką Kościoła: tym, co kandydaci robią na rzecz światowego pokoju, walki z ubóstwem, sprawiedliwości społecznej, pomocy imigrantom.

Tymczasem, gdy obserwuje się kampanię Republikanów – zwłaszcza tych, którzy chętnie odwołują się do swej katolickiej wiary – trudno oprzeć się wrażeniu, że zalecenia biskupów nie trafiają tu na podatny grunt. Dlaczego po raz kolejny debata wyborcza zdominowana została niemal wyłącznie przez kwestie obyczajowo--moralne?

Ojciec Thomas Reese – jezuita, teolog z Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie i znawca Kościoła w USA – winą za to obarcza i media, i biskupów. – Moralność i seks to kwestie, które wzbudzają więcej emocji i zainteresowania, i o których łatwiej dyskutować niż o podatkach czy deficycie budżetowym – mówi „Tygodnikowi”. – To także kwestia środków i możliwości: walka z ubóstwem czy troska o sprawiedliwość społeczną to cele trudne do osiągnięcia.

Paradoksalnie jednak we wszystkich stanach, w których odbyły się już prawybory, katolicy w przeważającej większości głosowali na mormona Romneya. Zaś katolik Santorum zdobywał głosy wyznawców Kościołów ewangelikalnych.

...a ewangelicy za Santorumem

Skąd taki właśnie podział?

Ojciec Reese uważa, że przyczyna może być prozaiczna: demografia. – Wśród katolików więcej jest osób o wyższych zarobkach, a w tej grupie Romney radzi sobie lepiej – mówi jezuita. – Santorum zagospodarowuje ewangelików, bo to głównie biali, słabo wykształceni robotnicy, mieszkańcy małych miast i wsi, czyli grupa, która od kilku dekad czuje się sfrustrowana. Mają poczucie, że zostali wyrolowani. Bill Clinton zafundował im wolny handel, wielki przemysł uciekł do Trzeciego Świata, a oni zostali na lodzie.

– Jednocześnie są to ludzie głęboko wierzący, przywiązani do tradycji i wartości rodzinnych, zaniepokojeni upadkiem obyczajów i tym, co widzą w mediach – mówi o. Reese. – Wydaje się im, że Stany zmierzają w stronę Sodomy i Gomory. Nieufnie podchodzą do akcji afirmatywnej i ruchu praw obywatelskich [promujących prawa Afroamerykanów – red.]. Od czasów prezydenta Nixona Republikanie próbują grać na tym rasizmie, ale jeśli chodzi o gospodarkę, niewiele mają im do zaoferowania. Peany na temat wolnego rynku i deregulacji zupełnie ich nie przekonują.

Z kolei Demokraci jawią się wyznawcom Kościołów ewangelikalnych jako oderwane od rzeczywistości elity. Reese: – Jako aroganccy profesorowie uniwersyteccy, patrzący na nich z góry, pouczający, jak żyć i jak grzecznie traktować czarnych, którzy przeprowadzają się do ich miasteczek. Podczas gdy ci sami profesorowie uciekają z przedmieść wielkich miast, gdy tylko w ich sąsiedztwie zaczynają osiedlać się czarni. Santorum budzi zaufanie tej grupy społecznej, bo wychował się w ich okolicy, mówi ich językiem. Jest jednym z nich.

Arytmetyka kontra taktyka

Romney, postrzegany jako przedstawiciel establishmentu, nie wzbudza entuzjazmu biedniejszej części republikańskiego elektoratu także ze względu na swe „umiarkowanie”.

Komentator „New York Timesa” nazwał go „ideologicznym imigrantem”. Przeciwnicy zarzucają mu, że poglądy zmienia w zależności od tego, jak wieje wiatr: dziś wygłasza przemówienia w obronie życia, choć w przeszłości opowiadał się za prawem do aborcji. Konserwatyści nie mogą mu wybaczyć, że jako gubernator Massachusetts przeprowadził w swoim stanie reformę systemu ochrony zdrowia, podobną do tej, którą przeforsowała administracja Obamy (z wielkim trudem). Zwłaszcza dla zwolenników Partii Herbacianej to grzech nie do wybaczenia.Dziś Romney zażarcie krytykuje tę reformę Obamy, jednak niewiele to pomaga.

System wyborczy jest w USA skomplikowany i pod wieloma względami anachroniczny. Głosowanie w niektórych stanach jest proporcjonalne, w innych większościowe. Elektorzy nie zawsze muszą głosować na kandydatów, których wskazali im wyborcy. Co więcej, dla polityka Republikanów prawyborcze zwycięstwo w stanie, który zwykle głosuje na Demokratów – nawet jeśli to stan duży – nie ma wielkiego znaczenia. A tak właśnie dzieje się w przypadku Romney’a, który dotąd wygrywa głównie w stanach „niebieskich” (głosujących na Demokratów; to ich polityczna barwa).

Czy można wygrać wybory samą tylko arytmetyką? – pytam Davida Meyera, politologa z Uniwersity of California. Odpowiada, że nie tyle arytmetyką, ile taktyką. – Kandydaci, którzy walczą o nominację swej partii, zwykle zaczynają batalię z pozycji skrajnych, a potem, gdy mają już nominację, przesuwają się ku centrum – mówi Meyer. – Wśród Republikanów nawet najzagorzalsi przeciwnicy Romneya zagłosują na niego, gdy będą musieli wybrać między nim a Obamą. Choć media powtarzają z uporem, że „Republikanie potrzebują prawdziwego konserwatysty”, jest to nieprawda. Kandydaci mówią tak, by zdobyć wyborców niezdecydowanych. Z punktu widzenia całej partii najlepszy jest kandydat umiarkowany. Romneya doskonale o tym wie. Zachowuje się jak kandydat umiarkowany, bo jest pewny swojej nominacji.

Samobójcza walka bez końca

Ale czy rzeczywiście otrzyma nominację?

Meyer: – Tak myśli Romney i ja również tak myślę. Ale republikańscy wyborcy już niekoniecznie. W szeregach amerykańskiej Partii Republikańskiej jest wielu religijnych konserwatystów, dla których poważnym problemem jest fakt, iż Romney jest mormonem. Nie powiedzą tego głośno, bo nie wypada. Ale kiedy przyjdzie co do czego, po prostu na niego nie zagłosują.

Prawdą jest także, że czas działa na niekorzyść Romneya. Meyer zauważa, że zakrawa to na paradoks, bo sami Republikanie wydatnie przyczynili się do tego, że ich kampania jest znacznie dłuższa: prawyborcze rozgrywki w wielu stanach odbywają się wcześniej, a co ważniejsze, dramatycznie zmieniły się reguły dotyczące jej finansowania. Na mocy decyzji Sądu Najwyższego kampanie mogą obecnie w sposób pośredni sponsorować korporacje.

– Po stronie Republikanów mamy w tym roku do czynienia z plejadą kiepskich kandydatów: ludzi, którzy nie mają najmniejszych szans ani kwalifikacji, by ubiegać się o jakiekolwiek urzędy – uważa politolog Meyer. I dodaje, że w przeszłości na tym etapie kampanii nie byłoby już po nich śladu; zniknęliby, bo nie mieliby pieniędzy. Teraz jednak mogą, z uporem godnym lepszej sprawy, przeciągać walkę – z punktu widzenia całej Partii Republikańskiej – samobójczą.

Rynsztok zacznie się latem

„To najpotworniejsza kampania, jaką widziałam” – skonstatowała niedawno 77-letnia Barbara Bush, żona prezydenta Busha-seniora i matka prezydenta Busha-juniora.

Barbara Bush popiera Romneya. Zniesmaczenie byłej pierwszej damy nie jest odosobnione. Sondaże wskazują, że przedłużająca się rozgrywka nie służy Republikanom, a przede wszystkim Romneyowi, którego notowania systematycznie spadają.

W niedawnym sondażu telewizji NBC i dziennika „Wall Street Journal” 39 proc. respondentów wyraziło o nim negatywne zdanie, tylko 28 proc. miało dlań sympatię; dla Romneya wyniki były o kilka punktów procentowych gorsze niż w grudniu 2011 r. Słabnące poparcie dla kandydata, który na swą kampanię wydaje setki milionów dolarów i ma stanąć do walki z urzędującym prezydentem – to nie jest dobra wróżba.

Współpracownicy Romneya przypominają, że cztery lata temu Obama również toczył zaciętą walkę z Hillary Clinton, a swoją nominację przypieczętował dopiero w czerwcu. Ale David Meyer uważa, że są tu poważne różnice: – Demokratyczne „bazy” były wówczas zmobilizowane i pełne energii, tymczasem nastroje wśród Republikanów są dziś minorowe, kandydaci nie wywołują ich entuzjazmu. Po wtóre, Hillary była silnym przeciwnikiem, doskonale przygotowanym. Za pokonanie kogoś takiego zdobywa się punkty, bo zwycięzca automatycznie sam jest postrzegany jako ktoś silny. Tymczasem dziś w przypadku Republikanów mamy do czynienia z bandą nieudaczników. Za pokonanie kogoś słabego nie dostaje się premii. Raczej przeciwnie.

Meyer ironizuje, że dotychczasowe „okropności” kampanii to przygrywka, a prawdziwy rynsztok zacznie się latem. – Sądząc po tym, jak działa Romney, możemy sobie tylko wyobrazić, jak będzie wyglądać jego negatywna kampania przeciwko Obamie – prognozuje politolog. – A pragmatyczny Obama zapewne nie pozostanie mu dłużny. Tym bardziej że Republikanie już dziś dostarczają mu wspaniałej amunicji.

Obama ma dobry humor

Na razie jednak urzędujący prezydent – podczas konferencji prasowej zwołanej (przypadkiem?) w superwtorek – z czarującym uśmiechem życzył republikańskim kandydatom powodzenia. „Naprawdę?” – dopytywali się dziennikarze. „Naprawdę!”.

Obama ma powody do dobrego humoru. W sondażu instytutu Pew Reseach z początku marca prawie jedna czwarta badanych twierdzi, że prawyborcze rozgrywki Republikanów poprawiły ich opinię o urzędującym prezydencie. Aż 49 proc. Demokratów twierdziło, że Obama urósł w ich oczach w ciągu ostatnich tygodni. Podobnego zdania o przedstawicielach swej partii było zaledwie 3 proc. Republikanów...

Dla znakomitej większości wyborców kapitalne znaczenie ma przede wszystkim ekonomia. – Politolodzy są w stanie dostarczyć precyzyjnych prognoz, nie ma w tym żadnej magii. A z badań wynika, że już 3,5-procentowy wzrost gospodarczy wystarcza do tego, by zagwarantować ponowny wybór urzędującemu prezydentowi – wylicza Meyer. – Taki właśnie wzrost odnotowaliśmy w ostatnim kwartale 2011 r.

Teraz kolejny miesiąc z rzędu spada (choć nieznacznie) bezrobocie. Obecnie wynosi 8,3 proc. – dokładnie tyle samo, co w lutym 2009 r., gdy Obama zaczynał urzędowanie.

Czy to wystarczy? Meyer: – Tego oczywiście nie możemy przewidzieć. Ale warto pamiętać, że sylwetki poszczególnych kandydatów i to, co mówią, mają w tym wszystkim naprawdę znikome znaczenie. Jest szereg czynników, na który nie ma wpływu ani urzędujący prezydent, ani żaden z kandydatów. Nasz wzrost gospodarczy jest silnie uzależniony od tego, co dzieje się w Europie. A ceny benzyny – od światowych cen ropy i sytuacji geopolitycznej. Warto sobie o tym czasem przypomnieć, gdy słucha się tego, co wygadują kandydaci. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2012