Piekło pracy

Chcieliśmy stworzyć atlas polskiego mobbingu, lecz czytanie listów nadsyłanych w ramach akcji #przemocwpracy przypomina raczej schodzenie w kolejne kręgi piekielne. Jak wrócić na powierzchnię?

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / PATRYK SROCZYŃSKI
/ PATRYK SROCZYŃSKI

Miało być inaczej. Gdy jesienią ruszaliśmy w „Tygodniku” z akcją #przemocwpracy, celem było pokazanie, że problem jest wszędzie: na zapleczu paternalistycznego small-biznesu („moja firma, więc wara wam od tego, jak traktuję moich ludzi”), w ciasnych pokoikach wiecznie niedofinansowanych NGOsów, na najwyższych piętrach sowicie opłacanego konsultingu czy w oddychającej inteligenckim etosem rodzimej akademii. Dość szybko stało się jednak jasne, że nasza mapa nie tylko rozrasta się wszerz, lecz także zaczyna tworzyć coś w rodzaju trójwymiarowego obrazka. Wciągającego w problem przemocy w pracy coraz głębiej i głębiej.

Krąg pierwszy: tu się krzyczy

W Polsce krzyk to jedna z ulubionych metod zarządzania zasobami ludzkimi. „Z czasem stało się jasne, że krzyczenie jest u niego podstawową formą komunikacji. Rzucał telefonem rozmawiając z informatyczką. Nie rozumiała, co on mówi. Jakaś taka głupia była” – pisze J., kierowniczka „od wszystkiego” w internetowym start-upie. „Krzyk i poniżanie to ogólnie przyjęta metoda zarządzania” – to już A. z niemałego biura architektonicznego (kilkanaście lat na rynku, sporo realizacji w Warszawie i poza nią). „Krzyczał na mnie i innych przez godzinę w siedzibie klienta. Wszyscy słyszeli. Chociaż »krzyczał« to mało powiedziane. Darł się na nas” – pisze M. z firmy zajmującej się międzynarodowymi projektami wdrożeniowymi IT.

Dyrektor pewnego dużego festiwalu z dziedziny kultury i edukacji, jak się rozsierdzi, nazywa swoich pracowników „kozo­jebcami”. Na jego tle szef w znanej firmie prawniczej bywa łaskawszy. U niego wszyscy „jesteśmy świniami. Gówno umiemy. A on nas wszystkich zwolni” – pisze N.


CZYTAJ WIĘCEJ O AKCJI #PRZEMOCWPRACY >>>


W tym ostatnim przypadku monolog o „świniach” słyszało ok. 40 osób. Nikt nie zareagował. Zresztą w listach, które dostajemy, temat obojętności i spowszednienia słownej przemocy powraca często. Do tego stopnia, że niektórzy mobbowani – niczym ofiary syndromu sztokholmskiego – sami zaczynają racjonalizować przemoc, której doświadczają. „Robi się to, co ci powiedziano. Dzień za dniem. Wykonuje się polecenia i toleruje sytuacje, które jeszcze nie tak dawno nas oburzały. Obniża się swoje standardy. Zgadza się na ich łamanie. Czasem też na łamanie i naginanie prawa. W imię pracy. Dla dostosowania się”.

Nie, to nie fragment literatury opisującej świat totalitarny. To list nadesłany przez cytowaną już J. – dyrektorkę w jednym ze start-upów. Nasza czytelniczka pisze to, jakby się tłumacząc (przed nami? przed sobą?). Jeszcze czuje, że relacje panujące w jej firmie nie są w porządku. Ale jednocześnie już nie jest pewna, czy nie domaga się zbyt wiele. Czy miejsce pracy bez słownej przemocy to nie marzenie ściętej głowy? – zastanawia się. Odpowiadamy: nie, nie domaga się Pani zbyt wiele. Krzyk jako podstawowa metoda zarządzania w polskich przedsiębiorstwach to patologia. Niestety, niejedyna.

Krąg drugi: przemoc, której nie widać

Krzyk jest zły. Ale w czasie podróży po kręgach piekła polskiej pracy trafiały się przypadki, gdy cisza bywała jeszcze gorszą torturą. „U nas przemoc odbywa się bez napadów złości. Bez wyzwisk czy odwoływania się do życia prywatnego. Ale przemoc jest” – pisze w zbiorowym liście grupa pracowników dużej instytucji publicznej w wielkim polskim mieście. Napisali do nas, bo ośmielił ich opublikowany na stronie internetowej „TP” list rozpoczynający się od pytania: „Czy spodziewali się państwo mobbingu w bibliotece?”. Dla nich to pytanie o retorycznym charakterze – bo oni właśnie w bibliotece pracują. I na co dzień doświadczają takich zjawisk jak odmawianie urlopów, zlecanie bezsensownych zadań, nagany za pojawienie się w pracy przed (sic!) czasem („ludzie stoją pod budynkiem, jak zbyt szybko przywiezie ich autobus”), brak jasności w przyznawaniu premii czy awansów, ciągła kontrola, naginanie kodeksu pracy, wzbudzanie poczucia bezsilności u pracowników.

Albo inny przykład, tym razem z prywatnego sektora finansowego: „Dzwoniła o różnych porach, nawet w środku nocy, w soboty, niedziele. Zawsze w tzw. pilnych sprawach. Nikt nie mógł sobie nic zaplanować, bo nie było wiadomo, czy nie będzie musiał przyjść do pracy” – to relacja B., zatrudnionej w dużym departamencie ogólnopolskiego banku (w końcu odeszła na emeryturę, „bo zdrowie jest ważniejsze”).

W każdym z tych przypadków nie da się wskazać momentu wyraźnego przekroczenia. Przemoc jest tu raczej jak ulatniający się bezwonny gaz. Niszczy zespoły ludzkie powoli, ale konsekwentnie. I trudno uchwycić jakąś konkretną przyczynę.

Nasi korespondenci gubią się w domysłach: może chodzi o potrzebę potwierdzania posiadanej władzy? Może o poczucie bezkarności? A może nawet (to wersja najbardziej korzystna dla mobberów) przełożeni po prostu nie mają świadomości, że robią coś nie tak? Zachowują się tak, jak im podpowiada intuicja. Wierzą, że muszą być twardzi, „bo tak się w Polsce zarządza”. Albo „żeby się ludziom w głowach nie poprzewracało”. Poza tym „mamy wolny rynek, więc jak się komuś nie podoba, to przecież...”. Coś jak przełożona na kapitalistyczne realia scena z „Rejsu” Piwowskiego: „nikt tu nikogo pod pistoletem nie zatrzymuje”.

Krąg trzeci: posłańców się morduje

Spółka wraz z dynamicznym rozwojem zmieniła siedzibę na nowoczesny biurowiec na obrzeżach miasta. Pracownicy zaczęli podejrzewać, że ważnym celem, jaki tej przeprowadzce przyświecał, były koszty. Ludzie dostali biurka, w których nie da się regulować wysokości. W efekcie dziewczyna z księgowości (156 cm wzrostu) pracowała przy takim samym biurku, co jej koleżanka z marketingu (170 cm). Zaczęło się kuluarowe wylewanie żali, ale szczyt szklanej góry był zbyt wysoko, by mogły tam dotrzeć. A. postanowiła więc, że coś z tym zrobi: była w końcu odpowiedzialna za komunikację i tzw. employer branding. Udała się więc na sam szczyt.

Teoretycznie nie zabija się posłańca. Zwłaszcza w firmie, której hasło brzmi „naszą siłą są ludzie”. Niestety, nie wyszła z tego cało. „Usłyszałam, że jestem winna, bo podburzałam ludzi do niemalże strajku. Nasz pan rzekł, iż pracowników bolą kręgosłupy nie od złych biurek, ale od braku ruchu i »wielkich dup«”. Dwa tygodnie później dostała wypowiedzenie. Utrata zaufania po 12 latach pracy.

Z kolei K. potraktowała poważnie regulamin głoszący, że „w uzasadnionych przypadkach należy zwracać się do przełożonego wyższego szczebla”. Jej bezpośredni przełożony ucinał wszelkie rozmowy na temat podwyżki, twierdząc, że „to nie od niego zależy”. Poszła więc do dyrektora generalnego, z udokumentowanym 12-letnim dorobkiem pracownika naukowego i wzrostem przychodów za usługi w firmie rzędu 1600 proc. Podwyżki nie dostała. „W ciągu trzech następnych miesięcy doświadczyłam pomówień, zastraszania, ośmieszania, a w firmowej poczcie upubliczniono moje dane osobowe jako negatywny przykład pracownika pomawiającego swojego przełożonego”.

Taki schemat powtarza się w wielu listach. Płynie z nich gorzki wniosek: jeśli nie jesteś supergwiazdą, to się nie wychylaj. Ani w swojej, ani w cudzej sprawie. Nic na tym nie zyskasz. Nikt się za tobą nie wstawi. Świata nie zbawisz i firmy nie zmienisz. Twój (i tylko twój) będzie za to psychiczny rachunek do zapłacenia. Cena, którą opłacisz sen o życiu człowieka wolnego.

Krąg czwarty: uginasz kark i przegrywasz

Chyba najbardziej poruszającymi świadectwami, które otrzymaliśmy, były te, w których pracownicy piszą, że przegrali. „Jestem meblem. Nie człowiekiem” – opowiada X. „Każdy dzień kończyłam płacząc w pokoju hotelowym, czasami niestety płakałam też w siedzibie klienta schowana w toalecie. Teraz od kilku tygodni wiem, że zostałam odgórnie przeniesiona do innego zespołu. Nikt nie pofatygował się, by przekazać mi tę informację oficjalnie” – dodaje. Tu nawet nie ma gorzkiej satysfakcji, że się próbowało przeciwstawić przemocy wobec siebie lub innych. Jest przekonanie, że dla pracodawcy nie jest się nawet człowiekiem, przed którym wypada przynajmniej uzasadnić decyzję o reorganizacji. Jest się przedmiotem. Maszyną do pracy. Meblem.

„Wszystko robię źle” – tak zaczyna się inny list z tego samego piekielnego kręgu. „Od trzech miesięcy pracuję kilkanaście godzin na dobę, w weekendy ograniczam się do ośmiu godzin dziennie” – pisze O. I dalej: „Przychodzę z pracy o 21:00, zrzucam ubrania, orientuję się, że nie mam co jeść. Otwieram laptopa i kupione po drodze wino (o nim zawsze pamiętam). Pracuję. Zasypiam o północy. Budzę się o 3:00 i sprawdzam skrzynkę pocztową. Sześć nowych wiadomości. Czytam i robi mi się zwyczajnie niedobrze. Przestawiam budzik na 5:00. Muszę szybko zasnąć. Szybciej. Już 3:30. O piątej wybudza mnie znienawidzony dźwięk i ból zaciśniętej szczęki – nie chcę otwierać oczu, opuszczać ciepłego łóżka, chcę tu zostać już na zawsze”.

Albo taki głos: „Nie chcę pisać o tym, jak wyglądała ta praca. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia. Nikt na mnie nie krzyczał, nie molestował mnie seksualnie, nie mówił mi, że jestem głupia albo gruba. Każdego dnia przybywa mi obowiązków. Wszystko robię za późno. Zorientowałam się, że ktoś wykorzystał to, że kocham mój zawód, i zamienił mnie w znerwicowaną maszynkę”.

Czytając takie świadectwa, w wielu czytelnikach może zrodzić się złość. Nie tylko na mobbujących, ale też wobec mobbowanych. Dlaczego nie walczą? Czemu na to pozwalają? Błąd. Popatrzmy na nich jak na bohaterów. Oni (częściej one) potrafili wyjść z okopu dumy i urzędowego optymizmu, żeby uczciwie swoją porażkę opisać. Pomyślmy o tych, którzy ją wypierają.

Odwróćmy zresztą pytanie. Nie roztrząsajmy już, „dlaczego pozwalają to sobie robić?”, tylko zapytajmy siebie, dlaczego my jako wspólnota, społeczeństwo, czytelnicy, obywatele pozwalamy na istnienie takich sytuacji? Dlaczego one się dzieją? Tak z ręką na sercu – czy nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy takich historii? A może mało nas obchodzi, że nasze decyzje mogą u naszych własnych podwładnych prowadzić do dramatów? I wreszcie, jak to jest, że jesteśmy gotowi angażować się w milion spraw publicznych (od obrony sądów po temat uchodźców), a na bardziej systemowe przeciwstawianie się przemocy w pracy nie starcza już pary?

Krąg piąty: odejdziesz, kiedy ci pozwolę!

Teoretycznie stosunki pracy opierają się w Polsce na zasadzie, że do „tanga trzeba dwojga”. To znaczy, że pracujemy z kimś tak długo, jak chcemy. Niestety w praktyce bywa zupełnie inaczej. W listach, które do nas napływają, powraca wątek rozstania. Przybierający nieraz patologiczne formy.

Ł. był specjalistą handlowym u jednego z największych w Polsce operatorów logistycznych. Miał umowę o pracę na czas nieokreślony. W pewnym momencie pracodawca uznał, że Ł. nie spełnia jego oczekiwań. „Szkoda – pomyślał Ł., gdy kilka dni po świętach został wezwany na rozmowę do kierownika oraz jego zastępcy – ale w sumie takie prawo pracodawcy”. Jednak nieoczekiwanie Ł. dostał do podpisania porozumienie stron, stanowiące, że jego współpraca z firmą ma się zakończyć w dniu otrzymania pisma bez żadnego okresu wypowiedzenia.

Ł. znał swoje prawa, więc poinformował przełożonego, że dokumentu nie podpisze i prosi o rozwiązanie umowy w trybie określonym przez polski Kodeks pracy – czyli z zachowaniem trzydziestodniowego okresu wypowiedzenia. „Moja stanowcza reakcja wprowadziła przełożonych w irytację. Poinformowano mnie, że mój podpis na rozwiązaniu umowy nie jest potrzebny, ponieważ wystarczy świadek wręczenia mi takiego pisma” – relacjonuje Ł. Następnie pojawił się szantaż: jeśli Ł. nie zawrze z pracodawcą porozumienia stron, zostanie zwolniony dyscyplinarnie.

To w Polsce bardzo częsty straszak na pracowników, bo zgodnie z art. 52 Kodeksu pracy można zwolnić każdego, kto zdaniem pracodawcy dopuścił się „ciężkiego naruszenia obowiązków pracowniczych”. Co to takiego to „naruszenie”? W przypadku Ł. miało polegać na... braku wystarczającej realizacji planu sprzedażowego. Ł. odpowiedział, że pójdzie do sądu pracy, i dopiero wtedy pracodawca przystał na rozwiązanie umowy z wypowiedzeniem.

„Dlaczego postanowiłem opisać tę historię?” – pyta nasz Czytelnik. Żeby przestrzec, że w sytuacji braku symetrii pomiędzy możliwościami (choćby finansowymi) pracodawcy i pracownika, rzymska zasada mówiąca, że nieznajomość prawa szkodzi, ma się bardzo dobrze. „Wasz pracodawca nie musi znać prawa pracy, ponieważ ma od tego suto opłacanych prawników. Wy pracownicy musicie je znać. Bo tylko wy sami możecie się uratować” – podsumowuje Ł. I ma wiele racji. Niestety samo prawo (nawet najbardziej propracownicze) nie wystarczy. „Ileż razy wybierałam się do Inspekcji Pracy. Pewnie równie często jak do psychologa. W końcu jednak nigdy tam nie dotarłam” – pisze inna z naszych Czytelniczek. Bariera psychologiczna przed dochodzeniem swoich praw „choćby nie wiem co” jest olbrzymia. Trudno się dziwić, zwłaszcza że w rzeczywistości polskiego rynku umowa o pracę nie jest powszechna. A skarżenie pracodawcy z tytułu umowy cywilnej albo pozostając z nim w relacji formalnego samozatrudnienia jest o wiele trudniejsze. Choćby dlatego, że Państwowa Inspekcja Pracy nie może przyjmować zgłoszeń od osób na „śmieciówkach”.

Ale co tu mówić o sądzeniu się z firmą... W listach, które dostajemy, wielu pracowników pisze o lęku przed pójściem do pracodawcy i powiedzeniem „odchodzę”. „Mimo złego traktowania długo zwlekałam ze złożeniem wypowiedzenia. Bałam się, że nikt nie zechce mnie zatrudnić, że będę bezrobotna. W dniu składania wypowiedzenia trzęsły mi się ręce. Wyjechałam za granicę, bez problemu znalazłam pracę, szybko zostałam managerem. Mimo sukcesów i walki o swoją samoocenę, wciąż mam znacznie obniżone poczucie przydatności zawodowej i z zazdrością patrzę na tych, co myślą, że bez problemu mogą zmienić pracę i mogą wszystko” – pisze J.

Podobnie brzmią słowa K.: „Gdy położyłam wypowiedzenie, zostałam wezwana na dywanik (przed całym zarządem, który był ze sobą spowinowacony) i usłyszałam, że w głowie mi się poprzewracało, bo w każdej innej firmie jest tak samo. Kiedy w końcu odeszłam, przez 2 lata bałam się w ogóle szukać pracy”.

Krąg szósty: cmentarzysko ludzkie

„Dotarło do mnie, że nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się szczerze śmiałam” – napisała R. Jest księgową. Wykonuje robotę, którą sama określa jako „leżenie między młotem a kowadłem”. Kowadło to pozostali pracownicy, którzy zazwyczaj zajmują się w firmie czymś zupełnie innym (w swoim mniemaniu ważniejszym), a w księgowej widzą „tę, która się ciągle czepia, prosi o jakiś papierek i w ogóle nie wiadomo, czym się właściwie zajmuje”. Z drugiej strony jest młot, czyli przełożeni: często próbujący na księgowości zaoszczędzić. A to przez zainstalowanie gorszego oprogramowania, a to przez dorzucenie obowiązków. R. swój list napisała pod koniec roku. Dziś jest na zwolnieniu. Walczy z depresją. Lekarz doradza jej długie spacery.

Słowo „depresja” czy „załamanie” pada wprost w niewielu listach. Ale ich obecność da się wyczuć niemal w każdym. Ofiary przemocy w pracy piszą jak ludzie, którym przemęczenie, stres i szykany odbierają zdolność do cieszenia się życiem i odzierają egzystencję z kolorów. Dominuje szarość.

W wyższych kręgach piekielnych się jeszcze walczy. Jeden z czytelników pisze, jak pewnego dnia wyszedł z pracy, bo chciał wreszcie zobaczyć słońce. Szefowa goniła go na schodach, a następnego dnia była awantura. „Do dziś pamiętam ten zapach i ten kolor nieba” – pisze z satysfakcją. Jak więzień, który podjął desperacką próbę ucieczki i został złapany, ale ile się wolności nawdychał, to jego.

Im głębiej, tym jednak ciemniej. Niektóre listy wprost mówią o zdrowotnej (psychicznej i fizycznej) degradacji, która była konsekwencją zbyt długiego funkcjonowania w patologicznych relacjach pracy. To najgłębszy krąg piekła. Cmentarzysko obywateli kraju celebrującego 30-lecie życia w pokoju i dobrobycie, których osobista historia jest zupełnie inna.

Którędy na powierzchnię?

„Zajęło mi rok, żeby w ogóle powiedzieć komukolwiek więcej niż jedno zdanie na ten temat. Jakieś trzy lata, żeby powiedzieć otwarcie, co się faktycznie stało, i pięć, żeby odważyć się o tym napisać” – czytamy w jednym z listów. To dobrze. Celem akcji #przemocwpracy jest przecież pomaganie ofiarom w wychodzeniu na powierzchnię. Trudno boksować się z przeciwnościami samemu. To oczywiste.

Nie oszukujmy się jednak.

To, że ludzie piszą do „Tygodnika” listy, nie wystarczy. Tu potrzeba zbiorowego wysiłku.

Muszą się pojawić polityczne inicjatywy, traktujące naturę polskich relacji pracy w sposób dużo poważniejszy niż dziś. Muszą się pojawić idące w tym kierunku projekty kościelne czy obywatelskie. Związki zawodowe powinny być w walce o godną pracę skuteczniejsze. A opinia publiczna powinna mieć dla tego typu argumentacji więcej zrozumienia.

Wszyscy zaś musimy częściej zaglądać na zaplecze naszego cudu gospodarczego. Inaczej z piekła polskiej pracy nie wyjdziemy.©℗

AKCJĘ #PRZEMOCWPRACY rozpoczęliśmy w listopadzie 2018 r. Na adres przemocwpracy@tygodnik.com.pl przyszło blisko 100 listów od osób, które zdecydowały się na opisanie swoich doświadczeń z mobbingiem. Byli wśród nich prawnicy, dziennikarze i dziennikarki, pracownicy muzeów, lekarki, dyrektorki finansowe dużych spółek, jak też księgowi z biur rachunkowych, doktorantki i doktoranci pracujący na uniwersytetach, bibliotekarki, wolontariusze festiwali muzycznych... Co kilka dni fragmenty kolejnych listów publikowaliśmy na facebookowym profilu „Tygodnika”. Posty budziły gorące dyskusje, a w komentarzach przedstawiali Państwo kolejne przykłady mobbingu. Nasze posty z hasztagiem #przemocwpracy trafiły do prawie 1,2 mln osób. Oto fragmenty listów i komentarzy pod postami:

„Bardzo Państwu dziękuję za cykl »Przemoc w pracy«. To straszne, jak wiele osób w naszym kraju dotyka ten problem. Mnie to też dotknęło, nie raz i nie dwa, i cały czas się zastanawiam, co ze mną jest nie tak? Historie publikowane na Państwa profilu pomagają mi zrozumieć, że to nie ja jestem sama sobie winna, tylko to z tamtymi osobami (oprawcami) jest coś nie w porządku”.

„Bardzo mi się podoba ta inicjatywa. O przemocy w pracy trzeba mówić, bo panuje wszędzie. I tak jak w powyższym przypadku, chyba jest częstsza właśnie w firmach, w których szefowie nie dysponują własnymi pieniędzmi. I często są po prosu niewymienialni z uwagi na układy i koneksje”.

„Dziękuję, że dajecie możliwość ludziom, by dzielili się swoimi historiami. Mnie to, że przeczytałam inne historie, ośmieliło, bym opisała swoją”.

„Redaktorowi Wosiowi i całej redakcji dziękuję za tę akcję – to dla ludzi takich jak ja niezwykle istotne, że ktoś chce nas słuchać”.

„Bardzo Państwu dziękuję za publikację, w naszej grupie pracowniczej robi burzę”.

„Dziękuję za #przemocwpracy – kawał dobrej roboty”.

„Czytam listy związane z przemocą w pracy, jakie redakcja »Tygodnika Powszechnego« publikuje. Po kilku miesiącach postanowiłam sama napisać. Robię to dla siebie. Mam nadzieję, że pomoże mi to uporać się z tym, co mnie spotkało”.

„Pracując w biurze poselskim, nie miałem świadomości istnienia prawa pracy (albo raczej tego, co to naprawdę znaczy). Byłem pod telefonem, w pełni dyspozycyjny 24 h na dobę 7 dni w tygodniu. Byłem przynajmniej 8 h dziennie w biurze (plus praca po godzinach), jednakże każdą przerwę traktowałem (albo była traktowana w domyśle) prawie jak ucieczkę z pracy. Musiałem wymykać się, żeby coś zjeść albo chwilę odpocząć. Dopiero w kolejnej, normalnej pracy dowiedziałem się, że przysługuje mi 30 minut przerwy obiadowej i 5 minut po każdej godzinie pracy przy komputerze”.

„Tkwiąc w kieracie systemu bardzo trudno jest z dystansu spojrzeć na swoją sytuację, by móc ją ocenić i podjąć decyzję o zmianie. Latami można być traktowanym jak śmieć, źle opłacanym, nękanym, i przywyknąć”.

„Byłam świadkiem, kiedy koleżanka powiedziała, że zwalnia się z powodu takich odzywek szefa, to druga powiedziała, że jest przewrażliwiona, bo jej szefowa jest jeszcze gorsza i że »przecież to normalne«. Trudno jej było wytłumaczyć, że nie jest i że jest ofiarą mobbingu”.©(P) PS

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019