Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dalej nie było lepiej: ojciec karał młodego Bowlesa z nieodmienną satysfakcją. Zmuszał do tego, co nudne i nieprzyjemne, dla hartowania ducha. Ośmieszał go: „Wiem, dlaczego chce zmienić szkołę. Dlatego, że tam jeszcze nie wiedzą, jakim jest głupkiem”. Nie cenił syna, aż do końca.
Jego wychowanie było dziwaczne. „Choć miałem pięć lat, nie rozmawiałem jeszcze z innym dzieckiem ani nie widziałem dzieci podczas zabawy”. Chłopiec zapadał się we własny świat, własne historie sam sobie opowiadał, a rodzice wychowywali go wedle osobnych zasad; matka z książki o dziecięcej psychologii, ojciec wedle swojego systemu nerwic. „Stałem się ekspertem w sztuce oszukiwania (...). Nie potrafiłem [jednak] zmusić się do kłamstwa, ponieważ słowo i jego literalne znaczenie miały dla mnie najwyższą wartość”. Może stąd skłonność do literatury, muzyki, ucieczki.
Choć Bowles znany jest u nas głównie za sprawą swojej pierwszej powieści, „Pod osłoną nieba”, i jej ekranizacji przez Bertolucciego, stanowi przypadek dużo bardziej skomplikowany. Kompozytor i badacz muzyki, tłumacz, oszalały podróżnik, po trosze dziennikarz i całą gębą pisarz; do tego członek Komunistycznej Partii USA (co mu zaszkodzi), zachłanny konsument madżunu, pasty z marihuany (co bardzo sobie chwalił), dobrowolny wygnaniec, mieszkaniec Tangeru przez ponad pół wieku; mąż pisarki Jane Bowles (tej od „Dwóch poważnych dam”), z którą łączyła go – tylko czy może aż – trudna, choć solidna przyjaźń. Z autobiografii Bowlesa, opublikowanej po raz pierwszy w 1972 r., wynika, że jego życie składało się z dzieciństwa pogrążonego w cieniu konfliktów z oschłym ojcem; potem zaś ze szczęścia wiecznej podróży, rozmaitych prac, które po prostu wykonywał i szedł dalej, z małżeństwa z Jane; w końcu z okresu smutku, od kiedy Jane zaczęła poważnie chorować. Wieloletnie szczęście przespał: nie przewidział, że kiedyś może być gorzej. „Moja skłonność do przedłużania podróży była równie kompulsywna, jak fanatyczne zmuszanie się do regularnej pracy” – pisze. I rzeczywiście, „Bez ustanku” to nieustający ciąg rozmaitych prac i podróży, podejmowanych z byle przyczyny. Bo podróż była dla Bowlesa koniecznością: napisać muzykę albo książkę mógł tylko w jakimś konkretnym miejscu, zawsze innym niż to, w którym się właśnie znajdował. Decyzje podejmował nagle. Już podczas studiów odkrył, że męczy go potrzeba realizacji najdzikszych nawet pomysłów. Zagra ze sobą nawet o życie: „Wyjąłem ćwierćdolarówkę, podrzuciłem ją i złapałem. Reszka. Krzyknąłem z ulgą (...). Gdyby wypadł orzeł, musiałbym tego wieczoru połknąć fiolkę allonalu, nie zostawiając żadnego listu”. Reszka, więc pojedzie do Europy i będzie to, stwierdzi po latach, początek chaotycznej trasy rozpisanej na całe życie.
Znalazł się we Francji, bez pieniędzy, bez znajomości, ledwie z paroma listami polecającymi. Powiada: „To Francja. To jest Francja. Jestem we Francji”, bo spełniał się sen, i musiał to sobie przepowiedzieć na głos, żeby uwierzyć. Potem lawina ruszyła: Maroko, Algieria, Niemcy, Szwajcaria, Indie, Cejlon, i tak ad infinitum. Autobiografia Bowlesa pędzi jak on sam, od miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka; Bowles, sam to pisze, cierpiał na manię kolekcjonowania ludzi. Nie rozmowy były ważne, odkryje dość późno, lecz możliwość dotknięcia tych, których podziwiał. Dzięki tej liście wiemy, w jakich kręgach obracał się Bowles i kto na niego wpływał. Maleńka próbka: Gertrude Stein, Kurt Schwitters, Peggy Guggenheim, Henri Cartier-Bresson, Golo Mann, W.H. Auden, Salvador Dali, Katharine Hepburn, William S. Burroughs, Cecil Beaton, Truman Capote, Francis Bacon, Allen Ginsberg, Orson Welles. I setki innych.
Bowles starannie maskuje informacje o życiu osobistym i uczuciowym. Jane i Paul pobrali się młodo, byli ze sobą aż do jej śmierci (książka powstała rok wcześniej), ale oboje mieli licznych kochanków, ona – kobiety, on – mężczyzn. Bowles ledwie muska ten temat, jakby chciał dać do zrozumienia, że życie uczuciowe nie należy do spraw najważniejszych.
William S. Burroughs w listach z Tangeru opisywał Bowlesa jako człowieka napuszonego i niewartego uwagi (potem zmieni zdanie). A Bowles chyba był po prostu sobą i Burroughs (jak zwykle nadwrażliwy i na haju) źle odczytał jego intencje. „Bez ustanku” świetnie je objaśnia: ważny jest świat i jego doznawanie wszystkimi porami ciała, liczą się fakty. Intymne szczegóły – poza najgłębiej zranionymi uczuciami dziecka – nie mają znaczenia.
PS. W wydaniu polskim gry słowne lub trudniejsze wyrażenia zdecydowano się, nie wiedzieć po co, podać również w oryginale. Niektóre wtręty w języku francuskim przetłumaczono błędnie.
PAUL BOWLES, BEZ USTANKU. AUTOBIOGRAFIA, przeł. Jerzy Korpanty, Świat Książki, Warszawa 2014