Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co z tego może wyniknąć?
Znawcy USA twierdzą, że raczej nie pozbawienie urzędu – poszlaki nie obciążają (jeszcze?) osobiście Trumpa. Choć osłabiają jego pozycję i wystawiają na mordercze szyderstwo w natężeniu, z jakim nie mierzył się dotąd żaden prezydent USA. Nawet Ronald Reagan i George W. Bush, znienawidzeni i wykpiwani, byli jednak traktowani poważnie, jako gracze wagi ciężkiej. Inaczej Trump: jemu odmawia się nawet tej odrobiny powagi, jaką teoretycznie daje urząd szefa supermocarstwa. A wielką rolę w tym demontowaniu Trumpa odgrywa właśnie jego Russian connection i wrażenie, niekiedy graniczące z przekonaniem, że prezydentem USA został z łaski Putina. Przykładem ostatnia okładka jednego z niemieckich tygodników, z której spogląda hybryda Trumpoputina z podpisem: „Podwójny agent”.
Ale być może coś pozytywnego jednak z tego wyniknie.
Coś, czego raczej nie oczekiwał Putin, gdy – zgodnie z manierą czekisty, by politykę (światową i wewnętrzną) traktować jak jedną wielką kombinację operacyjną – zlecał „operację wyborczą” przeciw USA. Tę mającą zmniejszyć szanse Clinton i zwiększyć szanse Trumpa, a prowadzoną też metodą nowatorską: przez kompilację cyberataków i przecieków pozyskanych tak informacji. Oraz, tradycyjnie, przez zmasowaną dezinformację – choć wydaje się, że największą moc rażenia miały jednak nie „fakty alternatywne”, lecz te prawdziwe: pokazujące kuchnię polityki, a poprzez wyciągnięcie ich na światło dzienne – podkopujące zaufanie obywateli nie tylko do polityków, lecz w ogóle do systemu, do państwa, jego instytucji, do demokratycznych procedur. „Ludzie nie muszą wiedzieć, jak się robi kiełbasę i politykę” – miał powtarzać długowieczny Konrad Adenauer. W dobie internetu (i cyberataków jako narzędzia pozyskiwania „kompromatów”) ten bon mot stracił aktualność. Ludzie wiedzą, jak się robi kiełbasę (jeśli chcą wiedzieć). A o to, aby się dowiedzieli, jak się robi politykę – także w demokracjach – ma się już kto zatroszczyć.
Skąd więc tu krztyna optymizmu? Z sytuacji, którą można nazwać „paradoksem szpiegostwa doskonałego”. Historia zna przykłady, gdy operacja wywiadowcza – rzemieślniczo perfekcyjna – obracała się przeciw jej autorom. Jak „sprawa Guillaume’a”: oto wywiadowi NRD udało się umieścić swego człowieka na stanowisku osobistego sekretarza kanclerza RFN Willy’ego Brandta. Tyle tylko, że – jak się poniewczasie okazało – interesom Kremla i NRD bardziej to zaszkodziło niż pomogło: aresztowanie Guillaume’a doprowadziło do dymisji Brandta, a Helmut Schmidt, który go zastąpił, okazał się graczem trudniejszym (m.in. był inicjatorem dozbrojenia NATO).
W przypadku Trumpa ten paradoks – bo trzeba przyznać, że rosyjska „operacja Trump” była rzemieślniczo udana – może skutkować dwojako. Raz: przez uświadomienie, jak destrukcyjna jest Rosja (w Polsce konstatacja banalna, ale w Berlinie nadal nie dla wszystkich). Dwa: każdy ruch Trumpa, oznaczający wyjście naprzeciw Putinowi, może być interpretowany jako dowód zależności od Russian connection. Aby dowieść, że nie jest „prezydentem z łaski Kremla”, Trump może więc koniec końców utwardzić, a nie złagodzić politykę USA.
Czy tak będzie, oczywiście nie wiadomo. Ale jest nadzieja. ©℗