Palec odwagi

W Mazar-i-Szarif, na północy kraju, niemal namacalnie czuć spokój, tak nieosiągalny ostatnio w Kabulu. Po mieście jeżdżą niemieckie transportery. Śladów niedawnej kampanii wyborczej jest więcej niż w stolicy. Mazar-i-Szarif, w przeciwieństwie do Kabulu, głosowało na Abdullaha.

   Czyta się kilka minut

Ten Afgańczyk z obozu uchodźców Pawlan w Kabulu głosował na prezydenta Karzaja / fot. Andrzej Meller /
Ten Afgańczyk z obozu uchodźców Pawlan w Kabulu głosował na prezydenta Karzaja / fot. Andrzej Meller /

Wtorek, 18 sierpnia. Cisza wyborcza

Po zmroku Kabul zdaje się być wymarłym miastem. Ulice w centrum są puste i ciemne. Tylko policyjne dżipy w zawrotnym tempie przemierzają miasto, czasem słychać wojskowe helikoptery i samoloty. Bywa, że nocą na przedmieścia spadają talibskie rakiety.

A potem, skoro świt, muezini nawołują do modlitwy i 5-milionowe miasto budzi się do życia. Za szybami aut, których kierowcy walczą o pierwszeństwo w korku, widnieją plakaty wyborcze. W Kabulu - najczęściej obecnego prezydenta Hamida Karzaja i doktora Abdullaha Abdullaha, jego głównego rywala, kiedyś ministra spraw zagranicznych Sojuszu Północnego (głównej organizacji polityczno--wojskowej walczącej z talibami). Czasem na plakatach trafią się inni kandydaci, jak Ghani czy Baszardost, ale oni nie odgrywają większej roli.

Na kilka dni przed wyborami z helikopterów, pewnie wojskowych, zrzucano na miasto ulotki Abdullaha. Niektórzy byli oburzeni, że do kampanii wykorzystuje się armię. W czasie wiecu na kabulskim stadionie Abdullah wyparł się jednak podobnych praktyk.

We wtorek, na dwa dni przed wyborami, Kabul budzą dwie rakiety wystrzelone w pałac Karzaja. Nikomu nic się nie stało, ucierpiała tylko fasada. Ataki talibów to przedwyborcza codzienność: we wtorkowe południe, kilka kilometrów od centrum, zdetonował bombę zamachowiec-samobójca.

Byłem akurat w samochodzie z amerykańskim lekarzem Geraldem Scottem Flinem z fundacji Volunteer Medics Worldwide. Przez krótkofalówkę dostawał informację od armii USA. Pojechaliśmy od razu do szpitala armii afgańskiej. Panowało przygnębienie: 5 osób zginęło, 35 było ciężko rannych. Afgańscy lekarze z intensywnej terapii opatrywali ich z pomocą lekarzy amerykańskich. Ranni byli nieprzytomni, jeden miał wyrwane kolano i czekał na amputację, drugi nie miał tylnej części głowy. Zawodzili w morfinowej malignie. Na oddziale dla lżej rannych jedynym przytomnym był 27-letni Yumio. Doktor Flin ("doc G", jak nazywają go Afgańczycy) wyjął mu z oka mikroskopijny metalowy odłamek. - Afgańczycy go nie zauważyli, facet do rana by oślepł - powtarzał.

- Stałem na przystanku autobusowym - opowiadał Yumio - kiedy zauważyłem rozpędzoną białą toyotę corollę. Stało nas ośmiu obok bazaru. Samochód o mało nas nie staranował, przejechał dalej. Zamachowiec chciał zaatakować żołnierzy ISAF-u, ale wysadził się wcześniej, może 20 metrów od nas. Straciłem przytomność - dokończył mężczyzna, którego fragmenty bomby i samochodu raniły w szyję, klatkę piersiową i nogę.

Sanitariusze wnieśli do pokoju najmłodszego, może 12-letniego rannego. Był nieprzytomny. Lekarz musiał wyprosić zapłakane kobiety - matkę i ciotki. Flin sprawdził oczy wszystkim pacjentom. W szpitalu był sprzęt okulistyczny za 50 tys. dolarów, ale nie było okulisty, bo wszyscy wyemigrowali za granicę. Przed szpitalem stało 30 nowych karetek, ale na dziesięciu rannych w zamachu przydzielano jedną sanitariuszkę. - Po co te wybory, skoro władza nie może zapewnić nam bezpieczeństwa - zawodziła zapłakana matka.

Wróciłem do domu w nocy. Miasto znów było puste. Mój gospodarz Attayallah żartował z syna Hamida, wybierającego się do swojej wioski po kartę do głosowania. - Gdy zagłosujesz, to talibowie utną ci palec. Chodź z rękami w kieszeni.

Żartował, ale wiedział, że to, co w Kabulu może się wydawać absurdem, na prowincji może już za dwa dni okazać się krwawą prozą życia: aby wykluczyć wielokrotne głosowanie, postanowiono, że każdy, kto odda głos, musi zanurzyć palec w trudno zmywalnym atramencie. To częsty sposób głosowania w krajach biednych, z wysokim poziomem analfabetyzmu. W regionach, gdzie talibowie są szczególnie aktywni, głosowanie wymagało więc odwagi - w sensie dosłownym.

Czwartek, 20 sierpnia. Wybory

Tego dnia poranny Kabul był inny: zupełnie cichy i wyludniony. Świeciło słońce, a na niebie unosiły się setki zakazanych w czasach talibów latawców. Obowiązywał całkowity zakaz poruszania się cywilnymi samochodami; jedynie karetki i niektóre taksówki wyjeżdżały na miasto. Policja wystawiła setki posterunków, które sprawdzały przejeżdżające auta. Ale nie do końca dokładnie. W mieście doszło do kilku (nikt nie wiedział ilu) samobójczych zamachów; co najmniej cztery razy słychać było wybuchy. Około dziesiątej godziny parę kilometrów od centrum policja zauważyła kilku uzbrojonych talibów w budynku naprzeciw komisariatu. - Policjanci od razu zaczęli ich ostrzeliwać, walka trwała z półtorej godziny - opowiadał potem Rubin, holenderski reporter, który był na miejscu; został pobity i aresztowany za robienie zdjęć. - W końcu zastrzelili wszystkich, chyba bez strat własnych.

Rubina zatrzymano; policja zabrała wszystkim afgańskim i zachodnim fotografom aparaty i karty pamięci. Była to chyba nazbyt gorliwa reakcja na apele Karzaja, aby w dzień wyborów nie pisać o przemocy w Afganistanie. Mimo to po mieście rozniosła się plotka, że w Kabulu jest 20 zamachowców-samobójców. Gdy dotarłem na miejsce starcia po południu, policja chowająca się w hummerach kazała mi się natychmiast wynosić.

W tym czasie kabulczycy szli do wyborów.

Poszedłem z Attayallahem do komisji wyborczej, w której powinien on zagłosować. Głosu jednak nie oddał, tłumacząc, że "nie ufa tym wszystkim bandytom, a płotki takie jak Ghani i Baszardost i tak się nie przebiją". Komisja mieściła się w meczecie Madżrid Kanga Dei Awganon w centrum. Na bramce stał policjant i przeszukiwał wykrywaczem metalu wszystkich wyborców. W pewnej chwili odskoczył od starszego mężczyzny. Zdenerwowany, kazał mu podnieść szalwari kamiz, długą koszulę. Dziadek miał pod koszulą gorset.

Nikt z mężów zaufania nie wiedział, ile osób może głosować w tym okręgu i w tym punkcie wyborczym. W każdym razie do trzynastej, czyli na trzy godziny przed zamknięciem lokali, w tej komisji w samym centrum oddało głosy 183 mężczyzn i 33 kobiety, czyli mało. Głosujący powtarzali, że nie boją się talibów, że należy ich zetrzeć w pył. Przypuszczali, że na prowincji talibowie poważnie przeszkodzą procedurze wyborczej.

Istotnie, z całego kraju napływały informacje o zaminowanych lokalach wyborczych, ostrzałach rakietowych czy też zmywalnym jednak atramencie wyborczym. Podobno zdarzało się, że Afgańczycy głosowali parokrotnie, uprzednio traktując rozpuszczalnikiem "niezmywalny" atrament. Tak było w podkabulskiej wiosce, gdzie głosował syn Attayallaha, Hamid. - Ludzie głosowali czasem czterema palcami, po kolei zmywając atrament. Niektórzy otwierali laminat w swoich dowodach osobistych, wstawiali inne zdjęcie i głosowali ponownie - opowiadał Hamid, wstawiając dla zabawy moje zdjęcie do swojego dowodu.

Po zamknięciu lokali pojechaliśmy z doktorem Flinem do obozu uchodźców. Tu, o dziwo, większość mężczyzn miała palce zabarwione atramentem. Podczas gdy "doc G" udzielał uchodźcom porad i opatrywał, wielu podbiegało z wyciągniętymi palcami, krzycząc "Karzaj!". Tłoczyli się zdrowi i chorzy, byle dostać maść lub krople, nieważne na co.

Wracając do hotelu "Mustafa", już po zmroku, na każdym kroku byliśmy legitymowani.

Środa, 26 sierpnia. Oczekiwanie

Na drodze w północnej prowincji Balkh, przed miastem Mazar-i-Szarif, trafiliśmy na duży oddział afgańskiego wojska. Żołnierze zatrzymali nasz konwój. Wysłali zwiadowców w głąb pola. Byli w gotowości. Okolica tonęła w gęstym pyle, który przesłaniał słońce. Na poboczach mijaliśmy rdzewiejące wozy pancerne z czasów sowieckich. - Jedziemy teraz przez odcinek, na którym działają talibowie, bo to pasztuńska okolica - powiedział Abdul Rahim.

Do Mazar-i-Szarif zostało 60 km. Rahim zamknął wywietrznik na dachu, bo do autobusu zaczął wpadać szary pył. Ale nikt nie wypłukał nawet ust, nikt nie wziął łyka wody. Dwa dni po wyborach zaczął się ramadan i Afgańczycy pościli od 3.30 rano do 18.50 wieczorem.

W Mazar (jak w skrócie nazywają miasto Afgańczycy) niemal namacalnie czuć było spokój, nieosiągalny ostatnio w Kabulu. Setki żółtych taksówek korkowały centrum pod największym w kraju Błękitnym Meczetem Hazrat Alego. Po mieście jeździły niemieckie transportery wojsk ISAF. Śladów niedawnej kampanii wyborczej było znacznie więcej niż w stolicy. Inaczej niż w Kabulu, niemal nie było plakatów Karzaja, za to Abdullah spoglądał ze wszystkich możliwych miejsc. Na jego wiec w tym uzbecko-turkmeńsko-hazarskim mieście miało przyjść 15 tys. mieszkańców. Na plakatach Abdullah najczęściej widniał z gubernatorem Balkhu Ustadem Attą, znanym z niechęci do Karzaja.

- Doktor Abdullah dostał u nas 90 procent - zapewniał Fauat, właściciel hotelu, w którym się zatrzymałem. - Ale i tak wygra Karzaj. Parę dni przed wyborami wrócił z Turcji generał Raszid Dostum i za gwarancję bezpieczeństwa od prezydenta poprosił swoich Uzbeków, żeby głosowali na Karzaja. I posłuchali go. Mazar wybrało Abdullaha, ale prowincja głosowała na pupilka Amerykanów - dodał (Dostum, bardzo popularny na północy kraju uzbecki dowódca z czasów walk z Sowietami i z talibami, uciekł rok temu, obawiając się aresztowania).

Wyników wyborów nadal nie było, choć od tygodnia codziennie przekładano ich ogłoszenie. Ale w Mazar, podobnie jak w Kabulu, można było odnieść wrażenie, że nikt się tym nie przejmuje. Bo tak jak w stolicy, i tu Afgańczycy, niezależnie od przynależności etnicznej, byli przeświadczeni, że decyzja, kto zostanie prezydentem, została już dawno podjęta. I raczej w Waszyngtonie niż w Kabulu.

Ludzie zajmowali się więc codziennością. Mazarski bazar rozkwitał codziennie dokładnie do 18.40. Chwilę później ludzie jak najszybciej udawali się do domów lub czajchanów, aby się najeść po całym dniu poszczenia. W centrum mężczyźni wypełnili restaurację, na ścianach której wisiały kilimy z modlącym się Ahmedem Szahem Massudem, legendarnym dowódcą partyzanckim, zabitym przez zamachowców z Al-Kaidy w 2001 r. (doktor Abdullah był jego współpracownikiem). Tuż przed siódmą kończyli modlitwę i zabierali się do długiego posiłku.

W środę pojechałem z Hamidem do Balkhu, czyli średniowiecznej Baktri. Miasteczko patrolowali niemieccy żołnierze. Podszedłem do Niemców obok ruin Zielonego Meczetu. Byli zdziwieni, że widzą Europejczyka w afgańskiej odzieży. - Niech pan weźmie ochronę afgańskiej policji - przekonywał oficer, mimo iż wyjaśniłem mu, że to nie Kandahar i spokojnie chodzę po okolicy w miejscowym ubraniu. - Talibowie są wszędzie - tłumaczył Niemiec.

Wróciliśmy do Mazar. Było popołudnie i nadal nie było wyników wyborów, choć ludzie zaczynali już przebąkiwać o drugiej turze.

Po całym dniu w słońcu postanowiłem kupić butelkę wody. Na godzinę przed chwilą, gdy mułłowie oznajmią koniec postu. Sprzedawca poprosił, abym nie otwierał wody w sklepie. Otworzyłem na ulicy. Dzieci zaczęły krzyczeć: "Dlaczego pijesz?!". Parę osób szturchnęło mnie niby przypadkiem; w końcu podszedł policjant, aby przypomnieć, że jest ramadan.

Na kolację zaprosił nas znajomy Hamida z Pakistanu, Abdul Rahman. Przedsiębiorca, który handluje dywanami w Indonezji, Pakistanie i Azji Centralnej. Siedzieliśmy w jego odnowionym domu naprzeciw siedziby Dostuma. Hamid i nasz gospodarz zmówili namaz i po wołaniu muezina usiedli do jedzenia. Rahim wychwalał Karzaja: - Głosowałem na niego, bo w przeciwieństwie do nieustannie narzekających Afgańczyków, widzę pewien postęp.

- Mamy nowe drogi, polepsza się służba medyczna, możemy wyjeżdżać z kraju i zajmować się biznesem. W czasach talibów nie mógłby pan siedzieć tu na kolacji. A że brak bezpieczeństwa... Mieliśmy 30 lat wojny. Na spokój i bezpieczeństwo musimy poczekać. Ale to przyjdzie, a obcy wyjdą z kraju. To tylko kwestia czasu - przekonywał Rahman.

Do hotelu wróciliśmy pieszo. Po wieczornym namazie domy i meczety były pełne, za to ulice puste; nie jeździła żadna taksówka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2009