Ostatnie krewetki w Nowym Orleanie

Wyciek ropy z odwiertu na dnie Zatoki Meksykańskiej grozi zagładą roślin i zwierząt zarówno w wodach Zatoki, jak też w nadbrzeżnych stanach Ameryki. W przeszłości to właśnie wielkie katastrofy zmieniały politykę władz USA i myślenie zwykłych Amerykanów o środowisku. Co zmieni się dziś?

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Żyjemy w przedziwnym zawieszeniu" - mówi dziennikarzowi "Wall Street Journal" admirał Thad Allen, dowódca straży przybrzeżnej, który z ramienia rządu USA kieruje akcją ratunkową w Zatoce Meksykańskiej. Jest środa, 5 maja. Od chwili, gdy pojawiły się pierwsze wiadomości o awarii, a potem o zatonięciu platformy wiertniczej koncernu BP (zaginęło 11 jej pracowników), minęły dwa tygodnie. Nikt nie umie powiedzieć, ile ropy wycieka codziennie z oddalonego o 70 km od brzegu i położonego na głębokości 1500 metrów odwiertu. Wedle optymistycznych szacunków 5 tys. baryłek dziennie. Pesymiści - jak Ian MacDonald, biolog z Florida State University - podejrzewają, że wyciek może być pięciokrotnie większy.

Wędrująca plama

A przede wszystkim nie wiadomo, kiedy i jak uda się go zatrzymać. Optymistyczny wariant przewiduje, że nad wyciekami umieszczone zostaną przypominające lejek betonowo-stalowe kopuły, a z nich ropę będzie można odprowadzać rurociągiem. Dotąd powiódł się montaż jednej takiej kopuły (ważyła 94 tony), ponieważ jednak dotyczył najmniejszego z trzech wycieków, nie poprawiło to znacząco sytuacji.

W chwili, gdy zamykamy to wydanie "Tygodnika", podejmowane są kolejne próby. Ratownikom, którzy korzystają ze zdalnie sterowanych podwodnych robotów, pracę utrudniają bardzo niskie temperatury na dnie morza. Coraz częściej mówi się o wariancie pesymistycznym: budowie nowego odwiertu z tego samego złoża. Doprowadziłoby to do obniżenia ciśnienia i pozwoliło przekierować ropę do bezpiecznej instalacji. Ale taka operacja może potrwać nawet trzy miesiące.

Pod koniec minionego tygodnia nie było też jasne, kiedy zajmująca obecnie ponad 5 tys. kilometrów kwadratowych plama ropy dotrze do wybrzeży, ani które tereny powinny przygotować się na najgorsze. W Luizjanie i kilku hrabstwach Florydy ogłoszono stan wyjątkowy, w podwyższonej gotowości są też Alabama i Missisipi. Niektórzy przypuszczają, że ropa może pojawić się nawet na plażach Wschodniego Wybrzeża.

Wszystko zależy od wiatru i morskich prądów. "Nie wiem, co mam ze sobą zrobić" - mówi dziennikarzowi "New York Timesa" Shannon Powell, muzyk z Nowego Orleanu. Mieszkańcy miasta mają poczucie déj? vu. Są tak samo bezsilni jak pięć lat temu, gdy w Zatoce Meksykańskiej szalał huragan "Katrina", oni zaś czekali na nadejście fali powodziowej. Kiedy pękły wały ochronne, "Katrina" okazała się znacznie groźniejsza, niż ktokolwiek przewidywał. Dziś jeden po drugim powtarzają, że najgorsza jest niepewność i bezczynność. W mieście, które po trosze jest francuskie, po trosze karaibskie, rozbrzmiewa więc jazz. W barach, restauracjach, przy ulicznych straganach kto może, je krewetki i ostrygi. Na zapas.

Co czeka Zatokę Meksykańską?

Położoną u wybrzeży Alaski zatokę Prince William otaczają skaliste góry. Bywalcy twierdzą, że to nadal jeden z najpiękniejszych zakątków Ziemi. Właśnie tu 24 marca 1989 r. doszło do największej - do dziś - katastrofy w dziejach amerykańskiego przemysłu naftowego. Z uszkodzonego tankowca "Exxon Valdez" do zatoki przedostało się 41 mln litrów ropy. Zginęły tysiące zwierząt: mewy, wydry, foki, orki, rzadkie gatunki orłów. Dopiero niedawno, po 20 latach, zaczęły na nowo pojawiać się krewetki. Nadal nie wracają śledzie ani kraby.

Co czeka Zatokę Meksykańską? Jej bagniste wybrzeża są siedliskiem niezliczonych gatunków rzadkich ptaków i gadów. Tu łowi się 40 proc. spożywanych w Stanach ryb i owoców morza. Obok turystyki, rybołówstwo jest jednym z filarów gospodarki regionu. W samej Luizjanie roczne dochody z połowów i przetwórstwa wynoszą 2,4 mld dolarów. A raczej wynosiły: jeszcze zanim plama ropy dotarła do brzegu, gubernator Luizjany zakazał połowów.

Prezydent Obama zawyrokował, że odpowiedzialność za katastrofę ponosi koncern BP i to on, a nie amerykańscy podatnicy, powinien ponieść koszty usuwania awarii. Prowizoryczne szacunki mówią o 3 mld dolarów. Już dziś BP na prowadzenie akcji ratunkowej wydaje 5 mln dolarów dziennie. "Nie my spowodowaliśmy ten wypadek, ale jak najbardziej poczuwamy się do odpowiedzialności za plamę ropy i za jej usunięcie" - ogłosił koncern.

Wielu mieszkańców Luizjany nie bierze tych zapewnień za dobrą monetę. Wśród tych, którzy w wyniku "Katriny" stracili domy lub miejsca pracy, niektórzy do dziś procesują się z ubezpieczycielami. Wielu narzeka na opieszałość agend rządowych, które ich zdaniem od lat zaniedbują ten najbiedniejszy stan USA. Pamiętają też, co wydarzyło się po tragedii na Alasce: oskarżona o zaniedbania firma Exxon Mobil, na którą sąd pierwszej instancji nałożył grzywnę 5 mld dolarów (tyle wynosiły wówczas roczne zyski tej spółki), z uporem wnosiła kolejne apelacje. Jeszcze w 2009 r. - 20 lat po zdarzeniu - sprawą zajmował się Sąd Najwyższy. Grzywnę ograniczono w końcu do 507 mln dolarów.

"Jesteśmy przygotowani na najgorsze" - mówi Jim Hood, prokurator generalny stanu Missisipi. Ma na myśli nie tylko plamę ropy, ale też perspektywę niekończących się procesów. Na razie stanowi urzędnicy fotografują i filmują: starają się możliwie najdokładniej udokumentować, jak wyglądały ich wybrzeża przed nadejściem fatalnej plamy.

Ropa, czyli polityka i emocje

"Widzę w telewizji ptaki pokryte warstwą ropy, widzę rybaków, którzy stracili pracę, ogromną plamę, która niszczy ekosystem. W Kalifornii nie będzie powtórki" - to słowa republikańskiego gubernatora, Arnolda Schwarzeneggera, który niniejszym wycofał poparcie dla projektu uruchomienia w pobliżu Santa Barbara nowych odwiertów ropy. Jeszcze do niedawna był entuzjastą tego pomysłu - także dlatego, że znajdujący się na granicy bankructwa stan na gwałt potrzebuje dochodów. "Jestem pewien, że mieszkańców Zatoki również zapewniano, że odwierty są bezpieczne - tłumaczył Schwarzenegger. - Ryzyko jest jednak znacznie większe niż potencjalne pieniądze".

Wydobycie ropy, a zwłaszcza tworzenie nowych odwiertów to kwestia, która wzbudza ostatnio w USA emocje. Uzależnienie kraju od zagranicznych źródeł tego surowca (blisko dwie trzecie konsumowanej w Stanach ropy pochodzi z importu, głównie z Bliskiego Wschodu) budzi niepokój wielu Amerykanów. Zaledwie kilka tygodni przed katastrofą prezydent Obama, ku oburzeniu wielu jego zwolenników, zgodził się na uruchomienie nowych odwiertów u wybrzeży Atlantyku. Był to ukłon w stronę republikańskich wyborców, którzy podczas minionej kampanii bez wytchnienia skandowali: "Drill, baby, drill" ("Wierć, kochanie, wierć").

Obama zabiegał tym także o poparcie niezdecydowanych senatorów dla priorytetowej w jego pojęciu ustawy energetycznej. Projekt, który przyjęła już izba niższa Kongresu, przewiduje m.in. wprowadzenie limitów dotyczących emisji dwutlenku węgla i zachęt dla inwestorów promujących "zielone", energooszczędne technologie. Kruchy kompromis, który udało się wypracować w Izbie Reprezentantów - podobnie jak przyszłość oceanicznych odwiertów - stoi dziś pod znakiem zapytania.

Z pewnością wiele będzie zależało od wyników śledztwa dotyczącego przyczyn obecnej awarii. Do czasu jego zakończenia Obama wprowadził moratorium na nowe odwierty. Zarządził też przegląd stanu bezpieczeństwa tych już działających. Wielu obrońców środowiska jest jednak przekonanych, że to za mało.

"Zielona" rewolucja w Stanach?

"No more drilling", koniec wiercenia - głosi ogromny napis na stronie internetowej Sierra Club, jednej z największych organizacji ekologicznych w USA. "Ta tragedia to dzwonek alarmowy. Nie istnieją bezpieczne metody wydobywania ropy z dna morza" - czytamy. Podobnego zdania jest Greenpeace, który na swej witrynie umieścił licznik pokazujący, ile galonów ropy przedostało się już do Zatoki. Obie organizacje zbierają podpisy pod petycjami wzywającymi Kongres do delegalizacji nowych odwiertów.

"Ropa odchodzi do przeszłości" - uważa Amory Lovins, autor kilkunastu książek i założyciel Rocky Mountain Institute, organizacji promującej energooszczędne technologie. - "Proces ten potrwa kilkadziesiąt lat, ale już się rozpoczął. To nieuchronne. Rynek i zaangażowani obywatele po raz kolejny dokonają tego, czego kiedyś dokonali amerykańscy wynalazcy i kapitaliści, odchodząc od lamp zasilanych olejem z wielorybów w XIX w.". Lovins, który jako konsultant współpracuje z Pentagonem i kilkoma korporacjami, przekonuje, że nawet ci, którzy wątpią w globalne ocieplenie, powinni być zainteresowani wprowadzaniem energooszczędnych rozwiązań, bo to się opłaca, a uzależnienie od ropy jest zbyt kosztowne.

Na technologiczną rewolucję - odważne decyzje, innowacje, inwestycje w "czystą" i energooszczędną infrastrukturę - czeka też znany publicysta Thomas Friedman: "Dla środowiska plama ropy może być tym samym, czym kryzys na rynku kredytów hipotecznych był dla amerykańskiej gospodarki - dzwonkiem alarmowym, katalizatorem, który zmobilizuje społeczeństwo do radykalnych działań" - pisze na łamach "New York Timesa".

Ale Adele Morris, ekonomistka z Brookings Institution, specjalizująca się w kwestiach energii i ochrony środowiska, podchodzi do tych prognoz sceptycznie. - Czy z powodu kryzysu gospodarczego z Wall Street znikną derywaty? Raczej wątpliwe - mówi Morris w rozmowie z "Tygodnikiem". - Prawdą jest jednak, że udział ropy w produkcji energii będzie malał, m.in. dlatego, że energia elektryczna, w USA w większości produkowana z węgla, może być czystsza. Mamy do dyspozycji wiele rozwiązań technologicznych, które pozwalają na redukcję emisji dwutlenku węgla. Ale nie znaczy to, że ropa zniknie z naszego horyzontu. Cała nasza infrastruktura, a także większość samochodów na naszych drogach przystosowane są do ropy. Tego nie da się szybko zmienić.

Morris przewiduje, że awaria doprowadzi do zaostrzenia kontroli przemysłu naftowego i podniesienia standardów bezpieczeństwa, zwłaszcza w przypadku odwiertów na dużych głębokościach. - Takie odwierty są w USA nowością, zawdzięczamy je zaawansowanym technologiom - mówi. - Często się zdarza, że za takimi rozwiązaniami nie nadążają standardy bezpieczeństwa. Nie jest jasne, czy tak było w tym przypadku. Ale ponad wszelką wątpliwość zawiodły standardy bezpieczeństwa.

Ekologiczne nawyki

Choć zewsząd słychać porównania obecnej katastrofy do dwóch innych, "Katriny" i wycieku z "Exxon Valdez", Mark Hertsgaard przypomina inną awarię: wyciek ropy z odwiertu koło Santa Barbara w Kalifornii w 1969 r. - To nie przypadek, że rok później, w kwietniu 1970 r., po raz pierwszy obchodziliśmy Dzień Ziemi - mówi "Tygodnikowi" Hertsgaard, autor książek i dziennikarz lewicowego tygodnika "Nation", od lat zajmujący się ekologią.

Stan środowiska pozostawiał wówczas wiele do życzenia: większość rzek w USA była zanieczyszczona, jezioro Erie określano jako martwe, a metropolie spowijała mieszanka mgły i spalin. Dopiero spektakularna tragedia w Santa Barbara doprowadziła do społecznej mobilizacji. - Amerykanie zaczęli domagać się zmian i szybko przyniosło to efekty. Jesienią 1970 r. w wyborach do Kongresu sromotną klęskę poniosła tzw. "parszywa dwunastka": politycy, którzy blokowali proekologiczne rozwiązania. Richard Nixon wyciągnął wnioski - Hertsgaard przypomina, że to temu konserwatywnemu prezydentowi Stany zawdzięczają szereg ekologicznych przepisów: ustawę o ochronie wód czy o ochronie atmosfery; to Nixon stworzył  EPA (Environment Protection Agency), agencję odpowiadającą za ochronę środowiska.

Odtąd wiele się zmieniło. Większość rzek i jezior jest dziś czysta, smog widać co najwyżej w kinie. Amerykanie czują z tego powodu dumę i satysfakcję. W sondażu Instytutu Gallupa - przeprowadzonym w kwietniu, w przeddzień 40. rocznicy pierwszego Dnia Ziemi - 62 proc. badanych twierdziło, że ruch ekologiczny przyniósł wiele korzyści, a 46 proc. uważało, że stan środowiska jest dziś dobry lub bardzo dobry (44 proc., że poprawny). Większości weszły w krew rozmaite "ekologiczne" nawyki: 90 proc. deklarowało, że sortuje odpady, 85 proc. mówiło o oszczędzaniu energii w domu, 81 proc. korzystało z fluorescencyjnych żarówek, 76 proc. twierdziło, że bierze pod uwagę, jak "zielony" jest dany produkt.

Jak wykorzystać moment?

Ale mimo tych wszystkich pozytywnych zmian, Amerykanie - stanowiący 5 proc. populacji globu - nadal konsumują 23 proc. światowej energii. Tego stanu rzeczy nie zmieni podpisywanie petycji ani entuzjastyczne obchody Dnia Ziemi.

- Musimy wykorzystać ten moment - mówi Hertsgaard, mając na myśli katastrofę w Zatoce Meksykańskiej. - Nixon nie wprowadził proekologicznych zmian dlatego że chciał, ale dlatego że został do tego zmuszony. Musimy wyciągnąć wnioski. Musimy domagać się zmian. Ameryce potrzebny jest nowy "Apollo". Zielony "Apollo" - mówi z przekonaniem Hertsgaard.

"Apollo" - to w Stanach słowo-klucz. To ambitny program i zarazem wizja, która kiedyś zmobilizowała Amerykę: dzięki temu pierwszy człowiek poleciał na Księżyc. Słowa, które właśnie wtedy wypowiedział prezydent John F. Kennedy, pamiętają niemal wszyscy: "Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju".

W Ameryce roku 2010 brzmią one trochę anachronicznie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2010