Opcja bizantyjska

Co zrobiliby mieszkańcy Bizancjum - imperium, które przetrwało dłużej niż jakiekolwiek inne w historii - z Afganistanem, w którym pozostawanie kosztuje Zachód zbyt wiele, a którego opuszczenie jest zbyt ryzykowne?

15.12.2009

Czyta się kilka minut

W przeciwieństwie do "rzymskiego" podejścia Obamy - wysyłającego, na wzór cezarów, więcej współczesnych "legionów" i wydającego więcej pieniędzy - władcy Bizancjum wysłaliby nieliczne oddziały (jeśli w ogóle). Zamiast tego zbroiliby Tadżyków, Uzbeków i Chazarów, aby to oni walczyli z talibami, którzy rekrutują się niemal wyłącznie z Pasztunów. Był to standardowy sposób postępowania Bizancjum z terenami niespokojnymi, a zarazem niewiele wartymi - czyli takimi, z których nie mogli egzekwować podatków, lecz których nie chcieli oddać wrogom.

W naszym przypadku nie byłby to banalny przykład zastosowania zasady "dziel i rządź", ponieważ nie ma jednego afgańskiego narodu, który można by podzielić; a przede wszystkim, gdyż celem nie byłoby wcale rządzenie, lecz jedynie uniemożliwienie rządzenia talibom. Być może nie trzeba by nawet wielkiej perswazji. Szyiccy Chazarowie tak czy inaczej muszą stawiać opór talibom, którzy widzą w nich heretyków. Z kolei Tadżykowie i Uzbecy, którzy mogą być takimi ekstremistami religijnymi jak talibowie, odrzucają rządy Pasztunów. A argument, że obecność zachodnich wojsk ma zapobiec pozyskaniu przez Al-Kaidę i terrorystów wszelkiej maści baz, na terenach kontrolowanych przez talibów? On jest pusty: terroryści nie potrzebują baz - żadna nie była im potrzebna przed 11 września 2001 r., w 2004 r. w Madrycie, w 2005 r. w Londynie czy niedawno w Fort Hood.

Władcy Bizancjum zrobiliby też o wiele więcej, aby zabezpieczyć się od zewnątrz, używając różnych technik dyplomatycznych wobec sąsiadów Afganistanu. Bizancjum przekonało kiedyś swego wielkiego rywala, perskie imperium Sasanidów, aby oba państwa podzieliły się kosztami utrzymania wojsk na przełęczach Kaukazu, co miało zatrzymać najeźdźców zagrażających obu państwom. Dziś świecki Uzbekistan, od Afganistanu oddzielony ledwie rzeką, a także jego patronka Rosja, sama zagrożona przez własnych islamistów, również chcą powstrzymać talibów przed zdominowaniem Afganistanu. W takiej sytuacji nasze Bizancjum domagałoby się przynajmniej z ich strony partycypowania w kosztach zbrojenia Chazarów, Tadżyków i Uzbeków (np. broń i amunicja od Rosjan, transport od Uzbekistanu). Pomogłoby to zaoszczędzić mnóstwo pieniędzy, a przywódcy uzbeccy i rosyjscy prawdopodobnie by nie odmówili - w przeciwieństwie do Stanów, nie mogą wycofać się o tysiące mil.

Takiej współpracy nie można oczekiwać natomiast ze strony Pakistanu. Talibowie początkowo byli opłacani i zbrojeni - o ile nie stworzeni - przez pakistański wywiad ISI, a później przez islamskie środowiska w pakistańskiej armii, która z kolei zaprowadziła w tym kraju dyktaturę. Cel przemienienia Afganistanu rękami talibów w de facto pakistańską kolonię został niemal osiągnięty do 11 września 2001 r., gdy przypadkowa obecność Al-Kaidy (co z punktu widzenia Pakistanu nie miało żadnego strategicznego znaczenia, a jedynie budziło satysfakcję islamistów) uruchomiła amerykańską inwazję, która zniszczyła talibów, a razem z nimi inwestycję ISI. Gdy nad ruinami w Nowym Jorku unosił się jeszcze dym, rozwścieczona administracja Busha zażądała od Pakistanu współpracy przy ataku na talibów i znalezieniu centrów operacyjnych Al-Kaidy, a później także usunięcia z ISI fanatyków (jak dotąd, z niejednoznacznymi rezultatami).

Biorąc pod uwagę wyniki ostatnich wyborów, większość Pakistańczyków poznała się już na islamistach, z ich radykalizmem i kultem przemocy (inny znak czasów: najbardziej popularny telewizyjny talk-show w Pakistanie prowadzi zdecydowanie "postislamski" transwestyta). Jednak gdy na porządku dziennym stają sprawy afgańskie, operacje w istocie terrorystyczne przeciw celom w Indiach czy wielkie wydatki na armię (w tym na ich własne pensje i przywileje), zawodowa kasta oficerska Pakistanu ze swoją tajną służbą ISI twardo dzierży ster, pogardliwie lekceważąc wybieranych prezydentów, premierów i parlamentarzystów, nie mówiąc o opinii publicznej. Zatem bez względu na to, co Pakistańczycy by chcieli, "Pakistan" będzie w dalszym ciągu robić wszystko, aby sabotować "bizantyjskie rozwiązanie" - wzmacniając talibów, jak to tylko możliwe. Potężne zapasy broni i amunicji trafiają więc nadal w ręce talibów z terytorium pakistańskiego - z kolei szyicki Iran zaopatruje talibów (mordujących szyitów) tylko od czasu do czasu: wtedy, gdy pragnienie zranienia Amerykanów przeważa nad silniejszym i długoterminowym interesem powstrzymania skrajnie sunnickich talibów przed opanowaniem Afganistanu.

Władcy Bizancjum wybraliby prostą metodę neutralizacji działań Pakistanu. Gdyby nad ich granicami pojawili się nowi wrogowie - czy to Hunowie ze stepów, Awarowie, Bułgarzy, Madziarzy, którzy dotarli do Dunaju, czy też Persowie, Arabowie i Turcy seldżuccy, którzy atakowali wschodnią granicę imperium - po­djęliby zabiegi dyplomatyczne, zmierzające do znalezienia innych sił: takich, które dałyby się przekonać do zaatakowania od tyłu niebezpiecznych przybyszów. Kiedyś wysłannik Bizancjum przedarł się, mimo wielu niebezpieczeństw, na wschód przez Azję Środkową do władcy pierwszego wielkiego imperium tureckiego i skłonił go, aby ten ruszył na zachód i zaatakował konkurujące imperium perskie.

Dziś nie trzeba dalekich podróży, by znaleźć niezawodnego indyjskiego sojusznika, który już dziś dostarcza pomocy ekonomicznej oraz wsparcia politycznego i wywiadowczego w walce z talibami. Naturalnie, rząd Indii ostro zaoponowałby wobec "opcji bizantyjskiej" - z punktu widzenia Indii to wspaniale, że Stany wydają miliardy na utrzymanie swych wojsk walczących z talibami. Jednak gdy Amerykanie zdecydują się na "opcję bizantyjską" i wycofają swe siły, Indie nie będą mieć wyboru: będą musiały zwiększyć własne wysiłki. Przed 11 września 2001 r. to również dzięki indyjskim i irańskim pieniądzom oraz dostawom broni Sojusz Północny (złożony z Tadżyków i Uzbeków), mimo że zepchnięty na wąski skrawek północnego Afganistanu, oparł się siłom talibów, zbrojonym i szkolonym przez Pakistan.

Ponadto, Indie nie pozwoliłyby Pakistanowi na uczynienie z Afganistanu własnej kolonii - i czego nie zrobiłyby Stany (gdyby wzorowały się mądrze na postępowaniu Bizancjum), musiałyby uczynić Indie, wysyłając wojskowych doradców i instruktorów, jeśli nie wojska.

Opuszczenie Afganistanu nie byłoby ładnym przedstawieniem. Ale strategia, bizantyjska czy inna, to nie zajęcie dla ludzi sentymentalnych. Stany nie utrzymają globalnej hegemonii, jeśli pozwolą sobie na całkowity brak strategii, na zaniedbywanie Ameryki Łacińskiej, Europy, Rosji, Japonii i Chin (nieubłaganie się tymczasem rozwijających) - po to tylko, aby wygrywać wojny w takich miejscach jak Irak czy Afganistan.

Przełożyła Patrycja Bukalska

EDWARD N. LUTTWAK jest politologiem, analitykiem w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie, autorem książek o polityce międzynarodowej. Ostatnio wydał "The Grand Strategy of the Byzantine Empire" (Cambridge, Massachusetts, 2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2009