Okoliczności prawdy

Żadnych nowych perspektyw, żadnej poważnej myśli o wspólnej przyszłości - wszystko będzie się obracać wokół kolejnego ogniska polityki historycznej, jakim uczyniono katastrofę pod Smoleńskiem.

20.07.2010

Czyta się kilka minut

Wydawało się, że wszystko sprzyja nowemu początkowi. Gdy rozpoczęła się kampania prezydencka, pojawiły się w niej obietnice złagodzenia tonu wypowiedzi, a nawet wręcz zakończenia wojny polsko-polskiej. Mówiło się wprost o metamorfozie jednego z głównych kandydatów w prezydenckim wyścigu. Przez kilkanaście dni słyszeliśmy głosy polityków, którzy mniej odnosili się negatywnie do tego, co powiedzieli oponenci, a bardziej próbowali wykreować swój własny ogląd rzeczywistości.

Nawet 4 lipca, gdy pojawiły się zapowiedzi wyników, nadzieja wciąż się kołatała. Wszak w istocie los zgotował nam życzliwe, niemal wymarzone okoliczności do porozumienia: wynik zwycięzcy nie dawał mu powodów do żadnego triumfalizmu, zaś pokonany mógł mówić wręcz o sukcesie - startował z niewiele ponad dwudziestoprocentowego poparcia, osiągnął niemal dwa razy tyle. Pozostało tylko wyciągnąć rękę. Niestety, dzisiaj już nie można mieć żadnych złudzeń.

Nowego otwarcia nie będzie: wszystko wróciło w dawne koleiny, zapowiada się nawet, że będą głębsze niż poprzednio. Na bliskim horyzoncie już wybory samorządowe i nieco tylko dalej parlamentarne. Żadnych nowych perspektyw, żadnej poważnej myśli o wspólnej przyszłości - wszystko będzie się obracać wokół kolejnego ogniska polityki historycznej, jakim uczyniono katastrofę pod Smoleńskiem. Główną taktyką Jarosława Kaczyńskiego i jego ugrupowania jest podsycanie płomienia w tym ognisku.

Obietnica przemiany prezesa PiS-u była manewrem wyborczym, podobnie jak przyjęte przezeń hasło wyborcze: "Polska jest najważniejsza". Już kilka dni po wyborach okazało się, że pozostaje ono retorycznym chwytem. Z wywiadu udzielonego przez Jarosława Kaczyńskiego "Rzeczpospolitej" 12 lipca wynika wszak jasno, że nim Polska i jej przyszłość stanie się "najważniejsza", należy się zająć sprawą jeszcze ważniejszą, stanowiącą niezbędny warunek mówienia o Polsce. Tą sprawą jest Jarosław Kaczyński i jego poczucie krzywdy. "Chodzi o mojego brata. Nie będę współpracował z nikim, kto nie był w porządku wobec mojego brata i innych poległych. Bo zachowania wobec nich były haniebne, one politycznie i moralnie wykluczają współpracę. Absolutnie wykluczam mój udział we współpracy do czasu jakiejś daleko posuniętej ekspiacji z ich strony".

Nawet życzliwa dla autora lektura tych słów nie pozostawia żadnych złudzeń: to manifestacja postawy destruktywnej. Co gorsza: nie daje szans na znalezienie miejsca i czasu, w którym owa współpraca mogłaby się rozpocząć. Wszak nie wiemy, co to znaczy być "nie w porządku" wobec śp. Prezydenta. Nawet gdyby formalnie i uroczyście odciąć się od wypowiedzi Janusza Palikota, to nie ma gwarancji, że - w następnym etapie wyborczej rozgrywki - także rzetelna i rzeczowa krytyka prezydentury Lecha Kaczyńskiego nie znajdzie się w samym środku podejrzenia o bycie "nie w porządku". A kategoria "innych poległych" (poległych - sic!) rozszerza pole urazy wprost niewyobrażalnie i zapewnia zainteresowanym nieograniczone wręcz możliwości manewru.

Nietrudno sobie wyobrazić pretorianów Jarosława Kaczyńskiego mówiących: "No tak, przeprosiliście za X i Y, ale jeszcze zostali przecież Z i W, zatem nie ma podstaw do poważnej rozmowy o Polsce". Nim zatem Polska będzie "najważniejsza", nim w Polsce "będzie wielkie lotnisko", nim będzie "rozwijał się Szczecin" (to cytaty z przywołanego wywiadu), najpierw musi poprzedzić te wydarzenia masowy akt ekspiacyjny.

Oczywiście, można sobie wyobrazić, że lotnisko powstanie bez przeprosin, i bez nich rozwinie się Szczecin, ale będą to - jeśli iść za myślą wywiadu - wydarzenia pozbawione moralnej podbudowy, a zatem ułomne i kruche. Wszak w późniejszej już wypowiedzi Jarosław Kaczyński odmówił prawa do moralności tym, którzy żywią inne niż on poglądy na temat krzyża przed Pałacem Prezydenckim.

Tego rodzaju stanowisko niszczy samą istotę przeprosin i towarzyszącego im wybaczenia, sprowadzając je do roli karty przetargowej nie tylko dlatego, że czyni z nich warunek rozmowy i współdziałania z Drugim, ale przede wszystkim dlatego, że rozmywa to, co stanowi podstawę tych aktów: świadomość tego, za co przepraszamy, oraz przekonanie, że akt przeprosin istotnie otwiera przed nami wspólną przyszłość wolną już od urazy. To wyzwolenie spod ciemnej chmury urazy i resentymentu jest początkiem dobrej przyszłości jako dzieła wspólnego, a więc nie należącego tylko do jednego ugrupowania i jednej partii.

Tymczasem, jak widzieliśmy, wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego zaciera obraz powodu przeprosin i wywołuje u adresata niepewność i niejasność co do przedmiotu, jakiego mają tyczyć się przeprosiny. "Jakiś" powód istnieje (bycie "nie w porządku"), ale nie precyzuję go świadomie, pozostawiając sobie całkowitą wolność do każdorazowej jego identyfikacji - oto strategia Jarosława Kaczyńskiego i jego polityki urazy.

Przesycenie sfery publicznej polityką sprawia, że owa odmowa współpracy nie jest prostym pozostawieniem pola innym i powstrzymaniem się od uczestnictwa w życiu politycznym. Wprost przeciwnie, ktoś, kto składa tego rodzaju deklarację, chce powiedzieć, iż będzie uczestniczył w polityce, tyle że w sposób destruktywny. Chodzi wszak o wykluczenie swojego udziału we WSPÓŁpracy, lecz nie w pracy jako takiej, przy czym owo uczestnictwo będzie PRZECIWpracą.

Uraza jako podstawa prowadzenia działań politycznych może się wyczerpać tracąc impet, o ile nie nadamy jej charakteru rytualnego, nie uczynimy z niej przeżycia z pogranicza sacrum. Tutaj uporczywa retoryka męczeństwa i militarnej chwały właściwej polu bitwy stosowana wobec tych, którzy stracili życie pod Smoleńskiem, stanowi wstęp do tego, aby w społecznym imaginarium zsakralizować katastrofę prezydenckiego samolotu i uczynić z niej mniej przedmiot rzetelnych dochodzeń sądowych, badań technicznych czy dyskusji nad procedurami administracyjnymi regulującymi tego rodzaju wizyty, a bardziej ogniwo w łańcuchu polityki historyczno-religijnej. Widać to wyraziście w sposobie rozgrywania sprawy krzyża przed pałacem na Krakowskim Przedmieściu, z której politycy (głównie PiS-u) uczynili przedmiot gorszącego politycznego zatargu.

Obrona (nie wiemy, przed kim, lecz ta niewiedza, ruchomość i zmienność przedmiotu naszej niechęci czy obawy jest właściwa polityce urazy) krzyża (przy godnej pożałowania bierności Kościoła) każe myśleć o dzisiejszych problemach Polski nie w kategoriach rzeczowej dyskusji o tym, czego Polska istotnie potrzebuje, lecz kontynuowania myślenia o Polsce głównie w tradycji Grunwaldu i odsieczy wiedeńskiej. Powiedzmy jednak wyraźnie - to nie WSPÓŁpraca, lecz PRZECIWpraca, a zatem coś, co Polsce dobrze się nie przysłuży.

Lecz taka jest ostateczna konsekwencja polityki opartej na urazie i resentymencie.

Przytoczony cytat z wywiadu Jarosława Kaczyńskiego zawiera roszczenie dotyczące nie tyle przeprosin, co "ekspiacji", a zatem podnosi ów akt do poziomu czynności religijnej wymagającej pokajania się przed Instancją Najwyższą, a zatem poruszamy się w kręgu rytuałów mających umożliwić nam przeżywanie sacrum. Ów duch doświadczenia religijnego jest obecny zresztą w samym słowie "ekspiacja" związanym z łacińskim pius, przymiotnikiem odnoszącym się do pobożności.

Rzecz więc w wywołaniu u adresata owych stwierdzeń poczucia winy, winy tyleż niejasnej (bycie "nie w porządku"), co w zasadzie nigdy nie wyznanej do końca, a zatem nigdy nie przebaczonej. Wszak, jak mówi Jarosław Kaczyński, chodzi nie tylko o "ekspiację", ale o "daleko posuniętą ekspiację", a więc o proces zasadniczo niekończący się (każdy akt ekspiacyjny można w świetle tych uwag uznać za posunięty niedostatecznie "daleko"), a najlepiej - co wzmacnia rytualizację polityki urazy - cyklicznie się powtarzający.

Tak jak spowiedź doroczna jest minimalnym obowiązkiem katolika, powtarzającą się każdej wiosny ceremonią odnowy, tak i "daleko posuniętą ekspiację" postulowaną przez Jarosława Kaczyńskiego można rozumieć jako wezwanie do obowiązkowego ceremoniału przeprosin, jaki cyklicznie obowiązywałby wszystkich - dowolnie zresztą ustalanych zgodnie z potrzebą chwili - oponentów.

Ten rodzaj dyskursu, którego tkanina splata z sobą nici historyczno-religijno-narodowe, nadaje się doskonale dla potrzeb partii politycznych, bowiem sprzyja ich zwartości. Gdy operujemy na poziomie dotykającym niemal sacrum, powstaje rodzaj onieśmielenia paraliżującego myśli i sformułowania odbiegające od owej wysokiej i uświęconej normy.

Sekret przywództwa Jarosława Kaczyńskiego (z którego, jak sam wyznaje w wywiadzie, nie zamierza rezygnować) zdaje się polegać między innymi na generowaniu i skutecznym narzucaniu owego języka wysokich cnót sakralno-narodowo-patriotycznych, które okazują się skuteczne nie tylko w utrzymaniu dyscypliny wewnątrzpartyjnej (nie słychać "niezależnych" głosów w PiS-ie), ale także w formowaniu armii wyborców poszukujących jasnych rozwiązań opartych na prostych podziałach typu "dobrzy my" i "źli oni".

A ponieważ bardziej życzliwy i przyjacielski ton w mowie publicznej wymaga nade wszystko niezależności sądu, wolności głoszenia własnych - a nie partyjnych - poglądów, przeto rodzaj języka, którym posługuje się PiS - z samej swej istoty oddany całkowicie głoszeniu partyjnych schematów - poważnie ogranicza możliwość ukształtowania się nowego, przyjaznego tonu w naszym życiu publicznym.

O tym, jak bardzo pozostajemy zakładnikami zamkniętych ideologii partyjnych i ich agresywnego języka niezbędnego do utrzymania partyjnej karności oraz koniecznego dla podtrzymania polityki uprawianej głównie w oparciu o zasadę urazy i resentymentu, przekonujemy się codziennie. Dziennikarze tak organizują swoje programy, aby - zapewne także w interesie własnej kariery mierzonej słupkami oglądalności, której nic tak nie stymuluje jak agresywność uczestników - zetknąć z sobą tak zwanych "reprezentatywnych" przedstawicieli partii, co w efekcie najczęściej prowadzi do powtarzania partyjnych sloganów, w najlepszym razie, a w najgorszym - do odstręczającej awantury słownej, jaką zafundowali nam kilkanaście dni temu w TVN Elżbieta Jakubiak i Stefan Niesiołowski (oboje "zasłużeni" zresztą w psuciu mowy publicznej), a Moniki Olejnik, doświadczonej przecież i darzonej mirem dziennikarki, nie stać było, aby podczas kolejnej rundy wzajemnej agresji, kompletnie niezwiązanej zresztą z meritum omawianych spraw, zerwać program, dając dowód niezgody na akceptowanie tego rodzaju postępowania w sferze publicznej.

Jednym ze słów, które powinny być szczególnie starannie reglamentowane w dyskursie politycznym, jest "prawda". Nie dlatego, by prawdę lekceważyć, lecz by ją bronić przed jaskrawymi nadużyciami ze strony polityków. Gdy polityk posługuje się tym terminem, jest naszym obowiązkiem słuchać go ze szczególną ostrożnością i podejrzliwością. Prawda w dyskursie partyjnej polityki będącej rozsadnikiem zła w sferze publicznej (pisał o tym dobitnie Adam Chmielewski w "Gazecie Wyborczej" z 12 lipca 2010 r.) oznacza ustalony przez stosowne gremia obraz świata, który nie jest proponowany innym (to stanowiłoby zachętę do tworzenia wspólnego obrazu świata), lecz ogłaszany ex cathedra jako jedynie obowiązujące, a więc jedynie "prawdziwe" odtworzenie rzeczywistości.

Bodaj jeszcze podczas wieczoru wyborczego Jarosław Kaczyński, nawiązując do katastrofy smoleńskiej, domagał się działań na rzecz wyjaśnienia jej okoliczności, który to proces powinien trwać tak długo, jak długo nie dowiemy się "właściwej" (cytuję z pamięci) prawdy. To nieszczęście, jakie spotkało prawdę w momencie, w którym została przejęta przez polityków. Ich dyskurs jest motywowany nie prawdą, lecz interesem partii zmierzającej do władzy i domagającej się w związku z tym nie "prostej", "zwykłej" prawdy, która mogłaby towarzyszyć ludziom w ich życiu codziennym i służyć ich wspólnym przedsięwzięciom, lecz prawdy "właściwej", to znaczy takiej, która posłuży do pognębienia oponenta, a najlepiej do skompromitowania go i wyeliminowania z życia publicznego.

Gdy słyszymy o prawdzie "właściwej", miejmy się na baczności i nie zapominajmy ostrzeżenia mądrego Étienne’a de La Boétie, który z połowy XVI wieku podpowiada nam, iż "wypowiedź ta dotyczyła bardziej okoliczności niż prawdy" (przeł. K. Matuszewski). Słuchając polityków, zważajmy bardziej na "okoliczności", a mniej na "prawdę" - oto ważna lekcja obywatelska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2010