Od Maccabi do Lady Gagi

Arena sportowa, jarmark, inspiracja artystów, największa atrakcja turystyczna Warszawy - na otwarcie Stadionu Narodowego przypominamy niezwykłą historię miejsca, gdzie polski mistrz kolarski bił pompką rywali z ZSRR.

03.01.2012

Czyta się kilka minut

Staion X-lecia w grudniu 1981 r, / fot. Andrzej Wiernicki, Forum /
Staion X-lecia w grudniu 1981 r, / fot. Andrzej Wiernicki, Forum /

Kiedy Narodowe Centrum Sportu odkryło karty i ogłosiło, że po Euro 2012 reprezentacja Polski może nigdy nie zagrać na Stadionie Narodowym, a zamiast zawodów na tym gigantycznym obiekcie organizowane będą koncerty i imprezy niemające ze sportem nic wspólnego, w mediach zawrzało. Sęk w tym, że to nic nowego.

Stadion Dziesięciolecia, na którego pozostałościach stanęła arena turnieju finałowego futbolowych mistrzostw Europy, ma podobną historię. Także powstał w wyniku gigantycznego alertu z okazji wielkiej międzynarodowej imprezy, którą władze PRL chciały propagandowo wykorzystać. Ożywał tylko kilka razy w roku i znacznie częściej niż areną sportową bywał miejscem ideologicznych masówek, dożynek czy pokazów kaskaderskich. Nieukończony, niemodernizowany degradował się tak, jak system, który go stworzył.

W wolnej Polsce został błyskawicznie zamieniony w multietniczny Jarmark Europa, największy bazar na kontynencie, uznawany przez wielu turystów za główną atrakcję stolicy.

Narodziny giganta

O tym, żeby wielki sport i wielki świat sprowadzić na łąki koło Parku Skaryszewskiego, myślano już przed wojną. Na nadwiślańskich nieużytkach przewidywano wzniesienie pawilonów - w 1944 r. miała się tam odbyć wystawa światowa, odpowiednik dzisiejszego EXPO. Zamiast imprezy, która miała wylansować Warszawę, stolica przeżyła wtedy największą tragedię w swoich dziejach.

Jeszcze wcześniej legły w gruzach marzenia o wielkim sporcie. Na błoniach od strony Starej Pragi, niedaleko miejsca, gdzie dziś znajduje się Teatr Powszechny, miał stanąć centralny stadion dla sportowców żydowskich, na terenie którego organizowano by "makabiady". Gdy we wrześniu 1939 r. Luftwaffe zaciekle bombardowało przemysłową okolicę, ucierpiał nie tylko pobliski Dworzec Terespolski, ale spłonął także prowizoryczny stadion piłkarski, na którym grywała drużyna Maccabi Warszawa. - Właściwie to było boisko: bramki, kilkanaście ławek, szopa, w której zapewne trzymano wapno do pobielania linii - wspomina prof. Adam Roman, rzeźbiarz, rocznik 1916, który był na meczu Maccabi.

Po wojnie na nadwiślańskie nieużytki, znacjonalizowane dekretem Bieruta, zwożono gruz ze zburzonej Warszawy. Na powstałym w ten sposób nasypie planowano urządzić stadion - początkowo jako obiekt dla prawobrzeżnych dzielnic stolicy, ale pełniący tymczasowo rolę głównej areny sportowej miasta. Już wtedy miał to być - jak na polskie warunki - gigant: na 37,5 tys. miejsc, z możliwością powiększenia do 60 tys. (w tym 15 tys. siedzących).

Konkurs na projekt wygrało trio uznanych architektów: Jerzy Hryniewiecki, Zbigniew Ihnatowicz i Jerzy Sołtan. Socjalistyczna gospodarka, niesiona entuzjazmem odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych, zaczęła już jednak dostawać zadyszki. I prawdopodobnie projekt podzieliłby los metra, innej wielkiej, nieukończonej wówczas budowy w tej części miasta, gdyby nie to, że w czerwcu 1954 r. powierzono Warszawie organizację V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Była to wielka kulturalno-sportowa impreza, odbywająca się co pięć lat w którymś z demoludów.

Władze stanęły pod ścianą. W zrujnowanej stolicy nie było obiektu mogącego pomieścić kilkadziesiąt tysięcy uczestników propagandowej masówki. Czas naglił - do inauguracji zlotu zostało zaledwie 13 miesięcy. Reanimowano więc ideę stadionu na Pradze-Południe. Projekt trzeba było jednak zmienić, bo centrala w Moskwie żądała znacznie większej pojemności. Architekci - tymczasem z grona odeszli Ihnatowicz i Sołtan, których zastąpili Marek Leykam i Czesław Rajewski - zaprojektowali więc stadion na 100 tys. miejsc (w tym 71 tys. siedzących).

Architektoniczne herezje

Pracowano w stachanowskim tempie, nie tyle z entuzjazmu, co dzięki korzystnemu systemowi wynagrodzeń. Prof. Roman za wykonanie rzeźby "Sztafeta" stojącej do dziś na cokole od strony alei Poniatowskiego kupił bliźniak w stanie surowym na Saskiej Kępie, mimo że musiał opłacić pomocnika. - Powszechne były wtedy trudności z materiałami. Ja mogłem mieć od ręki wszystko, czego zażądałem - wspomina.

Prasa co kilka dni relacjonowała postępy prac. "Jak na drożdżach rośnie festiwalowy stadion. Dzień w dzień setki samochodów przywożą gruz i piasek. Potężne koparki, pracowite spychacze, ciągniki pracują bez wytchnienia. Gdy noc zapada, płoną silne światła i nie ustaje robota" - entuzjazmował się tygodnik "Stolica".

Stadion zbudowano w 11 miesięcy, co ponoć jest światowym rekordem. Ale zadziwiało nie tylko tempo, lecz także architektura, niemająca nic wspólnego z obowiązującym wtedy socrealizmem. Zdaniem Leopolda Tyrmanda to zasługa Hryniewieckiego, który - jak zanotował w "Dzienniku 1954" - potrafił "kadzić regime’owi, a jednocześnie wyznawać otwarcie architektoniczne herezje".

Jakie? Projektanci przeforsowali pomysł inspirowany światowymi trendami. Zamiast kolumnad i cokołów z marmurowymi posągami zastosowali beton, kamień i oszczędną metaloplastykę. Jedynym serwitutem na rzecz partyjnych dygnitarzy była kamienna trybuna honorowa z wykutym orłem bez korony. "Oto wreszcie nowa budowla posiadająca wentylację, a nieposiadająca ozdóbek, ornamencików, wisiorków, esów-floresów, treli-moreli, eciów--peciów, koszałków-opałków" - zachwycał się poeta i satyryk Janusz Minkiewicz.

Stadion odznaczał się geometryczną czystością elipsoidalnych linii - od płyty z murawą i bieżnią, przez trybuny i koronę zwieńczoną przeszklonym pawilonem dla dziennikarzy, posiadającym "nieomal wyraz ruchu w swej formie" - recenzował Jeremi Strachocki w "Architekturze".

22 lipca 1955 r. otwarcia dokonał prezydent Bolesław Bierut w asyście notabli z zaprzyjaźnionych demoludów. "Trybuny szczelnie zapchane, zdawały się wyłożone kolorową mozaiką (...). Wszystkim jako bilety rozdawano kolorowe numerowane chustki i tymi chustkami wciąż powiewano - dawało to wrażenie, że ludzka mozaika mieni się i migocze w słońcu (...). Słowem, ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba bycia ornamentem?" - zastanawiała się Maria Dąbrowska w "Dziennikach 1951-1957". Fetę uświetnił m.in. mecz Warszawa-Stalinogród (taką nazwę nosiły wówczas Katowice), wygrany przez gości 1:2.

Pompka Królaka

Do legendy przeszły jednak inne zawody, i to - co wkrótce stanie się stadionową normalnością - z powodów pozasportowych. W 1961 r. nasi piłkarze pokonali reprezentację faworyzowanego ZSRR jeden do zera, a fenomenalnego Lwa Jaszyna precyzyjnym strzałem skarcił Ernest Pohl, co zgodnie z panującym wówczas zwyczajem fetowano wypuszczaniem napompowanych prezerwatyw. Zamieszanie na trybunach wywołała jednak bierność sędziów, którzy tolerowali brutalną grę gości. Stefan Szczepłek w "Mojej historii futbolu" wspomina, że gdy w drugiej połowie napastnik sbornej Giennadij Krasnickij zaatakował ostro bramkarza Edwarda Szymkowiaka, a nasz golkiper padł i długo nie dawał znaku życia, podniósł się krzyk, że "Ruski" zabił Polaka. Kiedy na bieżni pojawiła się karetka, rozwścieczona publika z górnych rzędów zaczęła rzucać butelkami po wódce. Odległość była jednak na tyle duża, że flaszki trafiły w kibiców z niższych ławek. Kiedy jeden z poszkodowanych zaprotestował, sąsiedzi krzyczeli: "Nie czepiaj się pan! Człowiek chciał dobrze!".

Ale bodaj największy triumf nad Wielkim Bratem odniósł 5 lat wcześniej Stanisław Królak. Jako pierwszy Polak wygrał Wyścig Pokoju, pokonując sportowców radzieckich, co odebrano jak drugi Cud nad Wisłą. Wyścigi samochodowe należały wówczas do rzadkości, więc całą kawaleryjską miłość do koni mechanicznych rodacy przelali na cyklistów. Ich zmaganiom asystowały setki tysięcy widzów, dopingujących nie tylko Polaków, lecz cały peleton.

Prawie cały. Wyjątek stanowiła znienawidzona ekipa ZSRR, z której członkami, jak głosiła fama, sprinter z warszawskiego Wawra walczył nie tylko na pedały. Do dziś krąży plotka o pompce Królaka, którą nasz mistrz miał okładać aroganckich konkurentów z sierpem i młotem na trykotach. Jeden z pojedynków rozegrał się ponoć podczas finiszu w tunelu wiodącym na Stadion Dziesięciolecia. Królak wielokrotnie tłumaczył, że do rękoczynów nie doszło, ale kibice nie słuchali dementi. Woleli żyć w przekonaniu, że "Ruscy" wzięli od rodaka baty nie tylko sportowe.

Rekordy w ciemnościach

Inną legendą, a zarazem znakiem czasów obrazującym stosunek władz do sportowego giganta były rozgrywane tam zawody lekkoatletyczne. Po Światowym Zlocie Młodzieży i Studentów stadion przestał być oczkiem w głowie władz. Nigdy nie zbudowano profesjonalnego zaplecza dla sportowców, wskutek czego rozgrywane przy alei Zielenieckiej mecze trwały znacznie dłużej niż na innych boiskach. A to z powodu kilkusetmetrowej odległości między płytą boiska a szatniami. Według przepisów zawodnikom przysługiwało 10 minut na odpoczynek, a droga do szatni i z powrotem zajmowała kilkanaście kolejnych.

Nigdy też stadion nie doczekał się sztucznego oświetlenia. Przeciągające się konkurencje memoriałów Kusocińskiego rozgrywano przy pochodniach z gazet. 13 lipca 1963 r. na murawę i bieżnię ściągnięto kilka aut i finał konkursu skoku o tyczce dokończono w świetle ich reflektorów. Co ciekawe, dało to fenomenalny efekt: Amerykanin John T. Pennel, pokonując wysokość 5,10 m, ustanowił przy Zielenieckiej rekord świata.

Siermiężne zaplecze nie przeszkadzało zawodnikom innych dyscyplin. Znakomita biegaczka Teresa Sukniewicz dzieli stadiony na szybkie, sprzyjające osiąganiu dobrych wyników, i wolne, trudne do okiełznania przez sprinterów. - Stadion Dziesięciolecia należał do pierwszej grupy - twierdzi.

Tak samo jak sportowców, władze potraktowały Adama Romana, wtedy początkującego rzeźbiarza. Artyście obiecano, że jego wykonana z cementu "Sztafeta" po zakończeniu Światowego Zlotu Młodzieży i Studentów zostanie odlana w brązie. Monument przedstawiający trzech biegnących nagich mężczyzn nie doczekał się repliki ze szlachetnego tworzywa. Szybko natomiast stał się ulubioną rzeźbą warszawiaków, którzy ochrzcili rzeźbę "Gołymi, uciekającymi na Zachód".

Raj dla żulerki

Brak udogodnień technicznych nie przeszkadzał praskiej żulii. Socjalistyczna doktryna w grodzeniu parków i obiektów sportowych widziała burżuazyjny przeżytek, więc gigant przy Zielenieckiej był otwarty całą dobę. Lud, a zwłaszcza lumpenproletariat, zamienił trybuny w miejsce schadzek, libacji i pokątnych interesów. Nie przypadkiem w kultowym serialu Stanisława Jędryki "Stawiam na Tolka Banana" o peerelowskich blokersach banda Karioki spotyka się właśnie tam.

Od połowy lat 60. degradacja stadionu przybrała na sile. Żulia spaliła pawilon dla reporterów, a sport na wysokim poziomie gościł tu rzadko, tak jak i zagraniczni oficjele. Najbardziej malowniczym gościem był cesarz Etiopii Hajle Sellasje we wrześniu 1964 r. Jednak bardziej niż walorami architektury i widokiem na Śródmieście interesował się samopoczuciem swojego słynnego pieska.

Cztery lata później ostatecznie prysł propagandowy miraż stadionu. Podczas dożynek z udziałem Władysława Gomułki w proteście przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację oblał się benzyną i podpalił Ryszard Siwiec. Desperacki czyn skromnego księgowego z Przemyśla przeszedł prawie niezauważony - w ferworze zabawy jego tragedię dostrzegli tylko sąsiedzi z najbliższych rzędów. W 1991 r. Maciej Drygas nakręcił o tym film.

Rehabilitacja i sportowy pogrzeb

Naznaczoną tragicznie i zdegradowaną przestrzeń zrehabilitował Jan Paweł II podczas drugiej pielgrzymki do Polski w 1983 r. "W Najświętszej Ofierze sprawowanej tutaj, na tym imponującym miejscu, na tle całej panoramy Warszawy, wśród zieleni, między sportem a liturgią - bo tak trzeba nazwać tę mszę ponad stadionem" - mówił w homilii, której słuchało 1,5 mln wiernych - z czego 120 tys. tłoczyło się na stadionie. Stali na bieżni i na płycie, szczelnie wypełnili koronę i przejścia między sektorami. Ci, którzy nie weszli na stadion, modlili się na błoniach, pobliskich ulicach, nasypie kolejowym, w krzakach nad Wisłą i na drzewach w Parku Skaryszewskim.

W tym samym roku odbył się sportowy pogrzeb Stadionu Dziesięciolecia. Gwoździem do trumny okazał się feralny mecz piłkarzy z Finlandią w 1983 r. Nasi zremisowali 1:1 i nie zakwalifikowali się do Mistrzostw Europy. Katem biało-czerwonych okazał się stoper Paweł Janas, który strzelił samobójczego gola. Selekcjoner Antoni Piechniczek za porażkę obwinił m.in. fatalny stan murawy i zaplecza. Rozpromieniony trener Finów, wówczas futbolowych słabeuszy, mówił o infrastrukturze w samych superlatywach, ale nikt w Polsce tego nie słuchał. Stadion uznano za przestarzały i nieszczęśliwy dla biało-czerwonych. Odtąd wielki sport na południowopraski obiekt już nie powrócił.

Ale całkiem z niego nie zniknął. W tunelu - tym samym, w którym Stanisław Królak miał używać słynnej pompki - działał snobistyczny kort tenisowy. Eseista Marek Zagańczyk, redaktor "Zeszytów Literackich", wspomina, że grywała tu inteligencja, wykładowcy uniwersyteccy, pisarze i dziennikarze. Zainteresowanie było tak wielkie, że niektóre rozgrywki startowały o trzeciej-czwartej nad ranem.

Znacznie dłużej stadion pełnił rolę sceny muzycznej. W 1987 r. zagrała tu reaktywowana grupa Perfect - z blisko 30 tysiącami widzów, co jest rekordem w dziejach koncertów rockowych PRL. Dwa lata później, tuż przed wyborami 9 czerwca, gościł tu Stevie Wonder. Sporą grupę na widowni stanowili fani z ZSRR, co było symboliczną zapowiedzią stadionowej przyszłości. W 1992 r. Marek Kotański zorganizował tu koncert dobroczynny na rzecz dzieci zarażonych wirusem HIV. Całodobowy maraton, którego zagraniczną gwiazdą była metalowa formacja Uriah Heep, przyciągnął 40 tys. widzów.

I to już był koniec stadionu - teatru kultury i sportu. Przypominający krater, zdewastowany socjalistyczny kolos stał się inkubatorem kapitalizmu i wielokulturowości. Nie mając pomysłu na jego zagospodarowanie, wynajęto go firmie Damis, która urządziła tu gigantyczne targowisko.

Multietniczny implant

Początkowo rezydowali tu głównie przybysze zza wschodniej granicy, którzy handlowali nie tylko przemycanym alkoholem i papierosami, ale też zaskakującymi urządzeniami z ZSRR w rodzaju pistoletów do zabijania much czy ręcznego robota kuchennego. Ten okres sportretowała węgierska reżyserka Marta Meszaros w filmie "Córy szczęścia" - o Rosjance, która emigruje do Polski za chlebem. W połowie dekady do "Ruskich" dołączyli Wietnamczycy i Bułgarzy, a po nich przybysze z czarnej Afryki i Dalekiego Wschodu.

Na błoniach wyrósł azjatycki bazar. Wystarczyło kilka minut jazdy tramwajem od Pałacu Kultury, żeby się znaleźć w innym świecie - prowizorki i hałasu obnośnych sprzedawców, niczym w Bangkoku czy Hanoi. Dzięki Jarmarkowi Europa mieszkańcy monoetnicznej Polski nadrabiali braki. - To było miejsce, gdzie chłopi spod Wyszkowa, którzy robili tu zakupy w weekendy, mogli spotkać Somalijczyka, Gruzina, Ormianina, Wietnamczyka albo mieszkańca Sri Lanki - mówi Radek Polak, fotograf, który dokumentował stadionowy światek.

Bomba botaniczna

Dzięki Jarmarkowi Europa warszawiacy mogli też... kontemplować roślinność z odległych rejonów świata. I to nie tylko w formie przetworzonej - orientalnych marynat, past i suszu u handlarzy z Afryki i Dalekiego Wschodu.

Marek Ostrowski, Barbara Sudnik-Wójcikowska i Halina Galera, biolodzy z Uniwersytetu Warszawskiego odkryli, że betonowe powierzchnie trybun nagrzewane promieniami słońca powodowały, iż w niecce stadionu wytwarzała się znacznie wyższa temperatura niż w sąsiedniej okolicy. Ukształtowanie bryły obiektu w formie misy zaowocowało niezwykłymi zjawiskami atmosferycznymi. Nad stadionem wytworzył się specyficzny układ prądów powietrza, dzięki któremu, podczas gdy nad pobliską Saską Kępą i Kamionkiem hulały wichury, w niecce było cicho i spokojnie.

Dzięki tym atmosferycznym manewrom, a także roznoszącym nasiona dzikim ptakom, które po godzinach żerowały między straganami, na stadionie eksplodowała botaniczna bomba. Co ciekawe, szczytowy okres rozwoju przypadł na lato 2007 r., czyli niedługo po tym, jak UEFA powierzyła Polsce i Ukrainie organizację Euro 2012, zaś nasze władze zdecydowały o likwidacji Jarmarku Europa i budowie Narodowego na fundamentach Stadionu X-lecia. Tak jakby natura chciała zamanifestować swoją obecność w miejscu naznaczonym abstrakcyjnymi wytworami człowieka, polityką i ideologią.

Sporządzony wtedy wykaz roślin występujących na obiekcie liczył aż 160 pozycji, w tym 24 gatunki drzew o wysokości ponad pół metra - z tak egzotycznymi jak wiązowiec zachodni, występujący nad brzegami rzek w USA, czy morwa biała, pochodząca z Chin. Rozpleniły się rośliny owocowe i warzywa, między rzędami butwiejących ławek rosły czereśnie, wiśnie, orzech włoski, śliwy, jabłonie, truskawki i pomidory, a nawet granatowiec. Naukowcy przypuszczają, że temu ostatniemu dała początek pestka, którą wypluł jeden z handlarzy. W podobny sposób rozwinęły się kilkumetrowe pnącza winorośli.

"Alkoholowe" rośliny były na stadionie licznie reprezentowane - na trybunach wyróżniał się pokaźny zagajnik chmielowy, były też kolonie żyta i innych zbóż. "Gdyby nie nastąpiła przebudowa stadionu, za kilka lat jego nieckę wypełniłby las drzew, widoczny z daleka w postaci zielonej »czupryny«, kołyszącej się nad stadionową koroną. Przy udziale roślin powstałaby nowa, zaskakująca forma architektoniczna: pomnik żywotności przyrody w miejscu opuszczonym przez człowieka" - piszą wspomniani naukowcy w artykule zamieszczonym w książce "Stadion X. Miejsce, którego nie było".

Desant artystów

Stadion od początku fascynował filmowców, choć sporadycznie w roli areny sportowej. Jerzy Passendorfer w "Wyroku" (1961) sportretował lumpenizację propagandowego obiektu, który przeczesuje - w poszukiwaniu pustych butelek po wódce - wychowujący się na ulicy chłopiec, syn nałogowej alkoholiczki. Najśmielszą wizję zaproponował Piotr Szulkin w futurystycznym "Ga, Ga. Chwała bohaterom" (1985). Scenę lądowania rakiety na planecie Australia 248 nakręcono na koronie stadionu. Do zbudowania gwiezdnego pojazdu użyto zwykłej papy, która na ekranie wygląda jak kosmiczna blacha. Pracowano przy ponad 30-stopniowym mrozie. - W takiej temperaturze wszystko siada. Kasia Figura grała bardzo lekko ubrana, więc jak wychodziła na plan, to oddawała kożuch jednej garderobianej, a po drugiej stronie czekała na nią inna, z drugim kożuchem - wspomina reżyser. - Samochody miały silniki włączone na okrągło, bo raz zgaszone zamierały na dobre. Uruchomiliśmy linię samopomocową. Pozbieraliśmy poduszki elektryczne od rodzin i znajomych. Okładaliśmy nimi kamerę, żeby nie zamarzła. Podobnie było ze światłomierzem, operator nosił go pod ubraniem, rozgrzewał własnym ciałem.

Kiedy zapadła decyzja o przyznaniu Polsce i Ukrainie organizacji turnieju Euro 2012, stadion stał się obiektem intensywnych artystycznych działań. Bohaterką filmu "Moja krew" była pracująca na bazarze młoda Wietnamka uwikłana w romans z Polakiem. Fundacja Laury Palmer zorganizowała cykl finisaży, które były próbą analizy stadionowego fenomenu - jako multietnicznego targowiska, wielokulturowego implantu w sercu Polski, niezwykłej architektury, która zainspirowała twórców Stadionu Olimpijskiego w Monachium, i wreszcie miasta w mieście, z własnymi mediami i prawami.

Nic dziwnego, że film, który rozgrywałby się m.in. na bazarze, chciał zrealizować słynny francuski reżyser romskiego pochodzenia, Tony Gatlif. - Stadion zrobił na mnie wielkie wrażenie. Zauważyłem kilkanaście różnych wspólnot. Każdy mówi innym językiem, każdy zna ze dwa słowa po polsku, a jednak jakoś się porozumiewają, sprzedają, kupują - wyznał kiedyś.

Jak wiadomo, filmu o polskich Romach z bazarem w tle nie nakręcił i już nie nakręci, bo Jarmark Europa, uznany przez autorów przewodnika "Lonely Planet" za największą atrakcję Warszawy, przestał istnieć. Na wałach peerelowskiego stutysięcznika stanął ultranowoczesny, naszpikowany elektroniką obiekt z rozsuwanym dachem.

Paradoksalnie jednak, może on podzielić los poprzednika. Po Euro 2012 reprezentacja ma tu nie grać, bo dla PZPN wynajem jest za drogi. Lekkoatletyki też na nim nie będzie, gdyż Narodowy zaprojektowano bez bieżni. Po zakończeniu mistrzostw rej mają tu wodzić gwiazdy estrady. Na pierwszy ogień szykowany jest koncert formacji Coldplay.

***

Zważywszy na kondycję naszej piłki, może to i dobrze. Zamiast kompromitujących porażek, będziemy śledzić popisy luminarzy popkultury. Lepiej niż kiksy naszych obrońców oglądać wygibasy Lady Gagi. A stadion na Pradze-Południe powróci do roli, w której mu najlepiej. Znów będzie ikoną Warszawy - widowiskową, a nie sportową.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2012