Obcość i przywiązanie

Odkrywam od paru przynajmniej lat, że czas starości nie jest wcale czasem syntezy, osiągniętej mądrości, że to nie przebywanie na osiągniętym szczycie. Wciąż pojawiają się nowe pytania, wciąż odkrywam miejsca ciemne tam, gdzie wszystko zdawało się wyjaśnione i ładnie zmierzało do celu.
 /
/

TYGODNIK POWSZECHNY: - Chciała Pani kiedykolwiek uprawiać dziennikarstwo, które nie byłoby tak mocno osadzone w ludzkich problemach jak to, którym się Pani zajmuje?

JÓZEFA HENNELOWA: - Początkowo chciałam poświęcić się krytyce literackiej. Studiowałam przecież polonistykę, a po pierwszych próbach starsi redaktorzy (Zofia Starowieyska-Morstinowa, Jacek Woźniakowski) bardzo mnie zachęcali. Ale za czasów “pierwszego »Tygodnika«" ciekawych książek było coraz mniej, więc próbowałam i innych form (reportaż, refleksja religijna). Po wznowieniu pisma na fali Października 1956 r. nie tylko mnie pochłonęła jednak zmieniająca się rzeczywistość społeczna. Z zapałem towarzyszyłam np. Markowi Skwarnickiemu w zapraszaniu czytelników do wypowiedzi na ważne dla nich tematy: o rodzinie, tradycji, wierze, także o zwyczajnym zmaganiu się z rzeczywistością codzienną. Nazywało się to “ankiety", ale było dalekie od wszelkiej metodologii socjologicznej, za to bardzo ciekawe i bardzo mało cenzuralne. Drukowaliśmy dziesiątki wypowiedzi w “Tygodniku", a potem Marek albo ja redagowaliśmy ich wybory książkowe z własnymi omówieniami - jest tego cała seria. Socjologowie z KUL brali potem od nas plon tych wypowiedzi już do własnych studiów.

  • Bilans księgowego

Moją pierwszą rubrykę cotygodniową wymyślił Mietek Pszon. Zaproponował, by odpowiadać na listy ludzi dotyczące spraw wychowawczych. Nazwałam to “Rubryka rodzinna" i chyba “chwyciło": czytane było szeroko, ukazały się dwie książki z tych odcinków. Ale nie powstała druga “Poczta Ojca Malachiasza", czyli prawdziwa wymiana pytań i dobrych rad. Na szczęście. Dzieliłam się refleksjami osobistymi i stale zmagałam z wątpliwością, czy nie za bardzo się zwierzam. Zyskałam wielu przyjaciół, ale wreszcie to urwałam - właśnie z powodu osobistych wątpliwości. Na pociechę wymyśliłam konkurencję dla “Obrazu Tygodnia" Krzysztofa Kozłowskiego - on drukował na stronie pierwszej mało cenzuralny (choć czerpany niby to z oficjalnej prasy) serwis wiadomości ze świata, a ja na ostatniej miałam “Na co dzień i od święta" - kompilację drobnych spraw krajowych. Też z prasy, ale tak, żeby pokazać, jakie absurdy kryje nasza rzeczywistość, gdy się umie czytać między wierszami. Koledzy skrytykowali pomysł, a bardzo szybko okazało się to strzałem w dziesiątkę i Kisiel chwalił tę szpaltę niezmiennie.

- Zdarzało się Pani wsiąść do autobusu po otrzymaniu listu od jakiegoś czytelnika lub prośby o pomoc?

- Moje kontakty z czytelnikami nabrały intensywności w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, które Kościół zainicjował już w latach 60. i które rozpowszechniły się na całą Polskę, docierając do małych nawet miejscowości. To było żywe słowo, a więc nie cenzurowane. Wielu z nas tak jeździło i poznawało Polskę. Trudno mi nawet zliczyć wszystkie miejscowości, które odwiedziłam. Zawsze organizacja była świetna, rzesze słuchaczy, a potem bardzo gorące dyskusje. To trwało aż do Okrągłego Stołu. Najlepiej, gdy się po spotkaniu nocowało w domach czytelników, poznając ich życie i to, co myślą. Spotkałam taką masę ludzi mądrych i dobrej woli, że potem nie dziwiłam się powstaniu “Solidarności".

Chciałam też wspomnieć o pewnej trwałej przyjaźni. Zaczęło się za Gomułki jeszcze. Napisał do nas nagle księgowy z Poznania, że ma czworo dzieci, a w drodze piąte, i że jest w rozpaczy. Przedstawił swoje miesięczne rachunki: ile zarabia i na co te śmieszne sumy wystarczają. Wydrukowaliśmy ten list jako wstępniak, pt. “Bilans księgowego", cenzura oczywiście skreśliła całość, ale mogliśmy przekazać honorarium za skonfiskowany materiał. Potem odwiedzałam ich nieraz, poznałam wszystkie dzieci (bo to piąte urodziło się szczęśliwie i było najbardziej ukochane), wymienialiśmy listy, pisałam o nich w “Rubryce rodzinnej". Dziś oboje rodzice już nie żyją, a ja od dorosłych dzieci i ich rodzin jeszcze dostaję życzenia świąteczne.

Były jednak i kontakty, które skończyły się przegraną czy wręcz klęską. Po Sierpniu zaczął do nas pisać dziwny czytelnik: więzień kryminalny z Wronek. Trzydziestolatek, wychowanek domu dziecka, odsiadujący już trzeci w życiu wyrok (25-letni). Na prośbę sekretarza redakcji, Jurka Kołątaja, podjęłam korespondencję - trwała długie lata. Kończył w więzieniu szkołę średnią, prowadził radiowęzeł, pisał wiersze, korespondował z ks. Janem Twardowskim. Byłam u niego we Wronkach, a on na przepustce u mnie w domu. Szykował się do zwolnienia, jak do raju. A gdy wreszcie wyszedł za dobre sprawowanie po odsiedzeniu połowy kary - po pół roku dorobił się nowej sankcji. Za rozbój! I już nigdy się nie odezwał. Nie mogę się do dziś pogodzić, że tak można przegrać człowieka...

- Co Pani zrobiła z takimi doświadczeniami i wiedzą w III RP? Czy można je w ogóle przenieść do innego ustroju?

- Początki transformacji, zwłaszcza lata posłowania, to dla mnie doświadczenie ogromnego rozdarcia - między zapałem zmieniania znienawidzonego porządku zniewolenia a rozczarowaniem ludzi, którzy oczekiwali, że to będzie “nie tak i nie w ten sposób". Tyle zawodu, że transformacja jest bolesna, że odbiera przywileje, że kończy się stary tryb opieki państwa, że za dużo niespodzianek na co dzień i od święta. Można by o tym napisać książkę. Na przykład reakcja na tzw. popiwek - podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń. Zupełnie inaczej widziany przez odpowiedzialnych za finanse państwa, a inaczej przez pracobiorców. Albo pierwsza ustawa o zasiłkach dla bezrobotnych - jak kompromitująco wykorzystana natychmiast przez cwaniaków itd., itd. Trzeba było uchwalać zasadnicze zmiany, a równocześnie być solidarnym z zawiedzionymi ludźmi. Jak to pogodzić?

Nieraz już w obrachunkach własnych pytałam siebie, czy słusznie zrobiłam, nie porzucając dziennikarstwa, gdy zajęłam się polityką. Na początku wydawało mi się, że to można robić równolegle - np. z trybuny sejmowej nagłaśniać doświadczenie dziennikarskie, i odwrotnie - w piśmie tłumaczyć to, co dzieje się w Sejmie. Czasem się to udawało, czasem zupełnie nie. Najtrudniejsza okazała się sprawa ustaw wynikających z kodeksu wartości. Przykład koronny: ustawa antyaborcyjna, ale również ustawa o telewizji z zapisem “respektowania wartości chrześcijańskich" czy wreszcie symboliczna debata nad zmianą herbu i nazwy państwa, czyli likwidacji PRL. Chcieliśmy to jak najszybciej przeprowadzić, m.in. przywracając herb Polski sprzed wojny. Zapowiadała się pełna zgoda, a tu poseł Marek Jurek występuje o krzyż na koronie orła. Groziło, w myśl zasady “lepsze wrogiem dobrego", że się na śmierć pokłócimy zamiast cokolwiek zmienić, bo jeszcze istniejący klub PZPR oczywiście głosowałby przeciw (a był najliczniejszy). Zaapelowałam, by nie żądać więcej niż symboliczne wskrzeszenie symboli II Rzeczypospolitej - a nasi czytelnicy przyjęli to z wielkim żalem i gniewem, i nie potrafiłam wytłumaczyć, że chcąc wszystkiego, tylko byśmy zmarnowali to dobre, które dawało się osiągnąć. Niestety.

- Czy z perspektywy takich doświadczeń warto było łączyć dziennikarstwo z polityką?

- Późniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że trzeba było raczej wycofać się na ten czas z redakcji, a jeśli pisać, to nie na tematy wynikające z działalności w Sejmie. Doświadczenia poselskie można było przetrawić i wykorzystać już później; tym bardziej, że był to dla mnie klasyczny “przerywnik parlamentarny". Cztery lata ciągle na nowo rozpoczynanej i psutej przez wiele czynników pracy - aż w dwu przerwanych kadencjach. Bardzo mnie to pasjonowało i nawet wydawało się, że to jest moje miejsce. Ale już wtedy widziałam, że jestem amatorem. Za wielu było takich jak ja, którzy dopiero muszą uczyć się stanowienia prawa, zagadnień ekonomii itd., więc gdy w 1993 r. przegrałam wybory do Senatu, uznałam że dobrze się stało. No i chyba było dla mnie za późno - gdyby to dziesięć lat wcześniej mogła była zacząć się ta przygoda z polityką...

  • Sprawa Pana Boga

- Czy nie towarzyszy Pani poczucie obcości w "Tygodniku", gdzie przez wiele lat była Pani jedyną kobietą, w Krakowie, dokąd przyjechała Pani po przymusowym opuszczeniu Wilna i w Polsce wobec tego, co dzieje się wokół? Nieprzypadkowo Pani felietony mają nadtytuł "Votum separatum".

- Już na pewnym etapie lat 90. wybrałam taki nadtytuł, aby moje wyrażane w felietonach poglądy, także takie, którymi mogliby się poczuć dotknięci np. współwierzący “z prawej strony", nie godziły w redakcję. Nadto wydaje mi się nieraz, że ten młody, odświeżony “Tygodnik" wybiera pomysły i rozwiązania, w których nie potrafię się odnaleźć. Wtedy mogę na przykład pokłócić się z panem Jackiem Podsiadłą na temat użycia w jego tekście słowa wulgarnego czy z panią Joanną Olech o zachwyt dla “przewrotnej" literatury dziecięcej (te “koszmarne Karolki"!). I tak zresztą ktoś powie, że mam taki pogląd, bo jestem aż z tak odległego rocznika, więc nic nie rozumiem. Bez tego nadtytułu byłby to głos “zastępcy redaktora naczelnego", czyli jakby przywoływanie do porządku autorów tak przecież cennych. A jest “votum separatum" i spokój.

- Ale czy nie wynika to z chęci zachowania dystansu do wielu spraw?

- Odkrywam od paru przynajmniej lat, że czas starości nie jest wcale czasem syntezy, osiągniętej mądrości, że to nie przebywanie na osiągniętym szczycie. Wciąż pojawiają się nowe pytania, wciąż odkrywam miejsca ciemne tam, gdzie wszystko zdawało się wyjaśnione i ładnie zmierzało do celu. Trochę to też poczucie obcości wobec świata - coraz trudniejszego (wystarczy przywołać możliwości internetu, z którymi młodzi radzą sobie w stu procentach, a ja dopiero się uczę...). Kiedyś sobie powiedziałam i odtąd powtarzam, że jestem z XX wieku, a w XXI znalazłam się tylko “z rozpędu" i to już nie jest moja sprawa, ale Pana Boga.

Już dawno temu miałam ochotę napisać “rodzinną" książkę pod tytułem “Uczcie się na moich błędach": o tym wszystkim, co kiedyś wydawało mi się bardzo udane, a takie się nie okazało. W dawnych swoich tekstach znalazłabym na pewno niejeden “życzeniowy" albo nazbyt pełen przekonania o własnej racji. Przecież dopiero po wielu latach moje dzieci opowiedziały mi, jak przeżywały to, co opisywałam ze swojego ówczesnego punktu widzenia.

Może również opisałabym kiedyś (do głębokiej szuflady) moje myślowe “potyczki" z pontyfikatem Jana Pawła II (np. trudności z akceptacją decyzji o pielgrzymce do Polski w stanie wojennym albo kolejnych audiencji dla Arafata). Tutaj najgłębsza sprawa to papieska wizja swoistej christianitas w świecie współczesnym. Jak właściwie miałaby - w szczegółach! - wyglądać ta “cywilizacja miłości", którą Jan Paweł II głosi od tylu lat z takim żarem? Dlaczego inicjatywy wierzących (zachodnie zwłaszcza, np. akcja “Jesteśmy Kościołem") tak boleśnie się z jego nauką rozmijają?

- W cieniu redaktorów stały ich żony, które organizowały im życie poza-"Tygodnikowe": Anna Turowiczowa, Janina Gołubiewowa czy Teresa Żychiewiczowa - osobowości w każdym calu, które prowadziły domy, często rezygnując z pracy zawodowej. Jak Pani godziła intensywne życie zawodowe z posiadaniem rodziny?

- Charakter pracy w “Tygodniku", nie normowanej, dającej się elastycznie zmieniać, sprzyjał łączeniu tych ról, ale w opinii moich dzieci ich matka była w domu zawsze za mało. A ja np. latami brałam dwa miesiące urlopu (jeden bezpłatnego) i całe wakacje (w tej cudnej Pewli, dokąd jeździła większość redaktorów z rodzinami) spędzaliśmy razem. Bywało jednak, że faktycznie zostawiałam dzieci pod opieką babci w momentach, gdy nie powinnam była tego robić. Rzeczą, której najbardziej żałuję, jest przedszkole mojego syna, które rozpoczął wtedy, gdy miałam wyjechać na jakiś zjazd do Luksemburga. Franek moje opuszczenie w tak ważnym dla niego wydarzeniu przeżył strasznie. Mam o to do dziś wyrzuty sumienia.

Kiedy dzieci były małe, oczywiście korzystałam z opiekunek. Frankiem od drugiego do czwartego roku życia opiekowała się Kinga - dziewczyna z licznej rodziny z Kasinki; chorowity, ale bardzo inteligentny kopciuszek. Kiedyś udało jej się pojechać na pielgrzymkę do Rzymu, do Papieża. Kasinka zzieleniała z zazdrości na tę wiadomość. Po Mszy w Ogrodach Watykańskich zaczęto robić pamiątkowe zdjęcia i okazało się, że Kinga jako jedyna ma strój góralski, więc Arturo Mari wziął ją za rękę i ustawił koło Papieża. Ma więc takie wymarzone zdjęcie - wprost bajkową nagrodę dla kopciuszka.

- Jak się Pani czuła jako jedyna kobieta w zespole redakcyjnym?

- W “Tygodniku" faktycznie kobiety były zawsze w mniejszości, a latami ja sama. Kisiel twierdzi w swoim “Alfabecie", że wymuszałam decyzje łzami, ale to literackie oszczerstwo, niestety utrwalone. Kiedy wreszcie nastały koleżanki, niektóre naprawdę olśniewające, czułam się mniej samotnie, to fakt. Pamiętam wspaniały ferment wnoszony przez Jolę Strzelecką. Jako redaktor “TP" zaczęła bywać na konferencjach prasowych w Warszawie - dla nas wówczas nowość - i zaraz wywołała “skandal" pytając publicznie o kapelanów więziennych, którzy funkcjonowali wtedy tylko nominalnie. Albo reportaże Ewy Berberyusz z pielgrzymek, jej wywiady z biskupami. Równouprawnienie stawało się bezdyskusyjne. Szkoda, że to trwało tylko jakiś czas, dopiero obecna redakcja zachowuje coraz większą równowagę “w tym temacie".

W starym “Tygodniku" pracowało się “klikami". Klikę od religii, zwaną metafizyczną, do której należałam, prowadził ks. Andrzej Bardecki; byli tam też Tadzio Żychiewicz, Marek Skwarnicki, jakiś czas ks. Staszek Musiał. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek problem zignorowano, dlatego że mówiła o tym “baba", a z nią nie ma co się liczyć. Natomiast problemem były zawsze sprawy polityczne, w których stawiałam votum separatum i to nawet wtedy, gdy wiedziałam, że nic z tego nie wyniknie. Młode generacje, zwłaszcza te, które pojawiły się po transformacji, są bez porównania lepiej przygotowane do robienia pisma niż byliśmy my. Wszyscy mają ogromną wiedzę, są fachowcami w swojej dziedzinie. Np. recenzje Jasia Szczepańskiego były dalekie od krytyki filmowej, to była refleksja o spotkaniu z jakimś rodzajem twórczości, co się bardzo dobrze czytało. Dzisiaj nawet recenzja filmowa zajmuje się problemem dla specjalistów.

  • Najważniejsze pytanie

- Skoro atmosfera była tak równościowa, dlaczego kobiet w zespole "TP" było tak mało i tylko Pani udało się tu wytrwać?

- Może nie miałam innego pomysłu na egzystencję? Nawet po przejściu na emeryturę “Tygodnik" jest mój, nie umiem się z nim rozstać. I bardzo przeżywałam i przeżywam, kiedy ludzie od nas odchodzą, bo szukają sobie nowych możliwości, a tym bardziej, kiedy ich tracimy.

- Co to znaczy: być pismem katolickim w roku 2005?

- To jest najważniejsze ze wszystkich pytań. Gdyby w zespole byli ludzie, którym pod tym względem jest “wszystko jedno", nie można by tworzyć katolickiego pisma ani przez jeden tydzień. Przecież to nie chodzi o same tematy, informacje, tytuły omawianych książek czy imprez. To zrobi każdy rzetelny dziennikarz, bo dziś ma dość źródeł po temu. Chodzi o “sensus catholicus" w widzeniu każdej sprawy poruszanej w piśmie. O to, żeby ten punkt odniesienia, jakim jest wiara, nie przestawał być obecny, choćby nie powiedziało się o tym ani jednego słowa wprost. Ale także coś więcej: o to, by czytelnik wyczuwał więź z piszącymi, w tym z redaktorami pisma. Sami goście zapraszani do poruszania najbardziej nas obchodzących tematów to za mało. Boli mnie czasami, kiedy czytelnik mógłby spodziewać się ze strony redakcji jakiegoś współmyślenia i współodczuwania, a my zadowalamy się ciekawym wywiadem i nie zamierzamy powiedzieć, co o tym sami myślimy.

- Prawdopodobnie to samo, co zapraszane na łamy osoby z zewnątrz czy te, które prosimy o wywiad. Czy ta różnica w sposobie przedstawiania wynika z następstwa pokoleń?

- Czasem boję się, czy nie zaczynamy różnić się w samym pojmowaniu dziennikarstwa. Czy obowiązek sprostania aktualności, zajmowania się tylko tematami najbardziej atrakcyjnymi z punktu widzenia marketingu czy “mody", nie wypiera jednak spraw, co do których ludzi trzeba wspierać w ich życiu i ich poszukiwaniach. Ot, takie problemy rodziny na przykład, z wychowawczymi włącznie. Albo edukacyjne, zupełnie marginalnie przez nas traktowane (choć były różne przymiarki do tego stale potrzebnego tematu). Czy o wszystkim decyduje ambicja?

Jedna z czytelniczek napisała niedawno, że czekała na “swój »Tygodnik«" wierząc, że choć gdzie indziej zignorowano 65. rocznicę rozpoczęcia deportacji na Syberię, “Tygodnik" o tym przypomni we właściwy sposób. I zawiodła się. Widać, że co bliskie ludziom, zawsze powinno być brane przez nas pod uwagę. Może zresztą w ogóle czytelnik inaczej jest teraz traktowany niż kiedyś? Cieszę się, że wróciło znaczenie listów do redakcji, kiedyś rubryki naprawdę ważnej. Cieszę się, że znowu jest ankieta o czytaniu “Tygodnika".

  • Podtytuł zobowiązuje

Stary zespół był mały, więc siedzieliśmy sobie na głowie. Nie pracowaliśmy na komputerach, a wiele czasu poświęcało się na dyskutowanie o tekstach i problemach. Może nasza niepewność, co to znaczy być pismem katolickim, bierze się stąd, że nie potrafimy się na ten temat pokłócić.

- Może nie mamy na to czasu, bo wydajemy większą liczbę kolumn.

- A my musieliśmy się szarpać z cenzurą, więc wydawanie też nie było takie spokojne.

Wy skupiacie się na realizacji, potrzeba wam odosobnienia, bo “tyle tego"... A może to tylko ja czuję się trochę na boku z racji wieku? W “TP" to chyba zwykła kolej rzeczy. Gołubiew w ostatnich miesiącach życia tak łaknął długiej rozmowy, ale nas wciągały jakieś ówczesne prądy. Stach Stomma też się chyba poczuł osamotniony po nagłym zakończeniu posłowania w 1976 r. Może was nie zawsze rozumiem, ale cieszę się, że pojawili się w “TP" młodzi ludzie...

- To chyba nie o nas chodzi, bo skończyłyśmy trzydziestkę...

- O Boże, i to ma być wiek! Chciałabym jednak, by “Tygodnikowy" podtytuł miał dla tych nowych ludzi znaczenie. Nawet dziś, po latach, nie podjęłabym się opowiadać o wierze czy stosunku do Kościoła kolejnych pokoleń redaktorów, którzy budowali “TP". Każdy miał swoją przygodę z Panem Bogiem.

Mamy podtytuł “katolickie pismo społeczno-kulturalne". Mamy młody “Tygodnik", bardzo dobrze przygotowany (gdzie nam, dawnym redaktorom, do tej fachowości!). Ale chciałabym, aby ten podtytuł był dla dzisiejszej redakcji nie mniej ważny niż był zawsze dla nas. Czasy i epoki nic tu nie zmieniają. I wierzę, że tak zostanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2005

Artykuł pochodzi z dodatku „Jubileusz Józefy Hennelowej