O śmierci bez przesady

Julian Barnes: NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ - pożyczyłem tytuł wiersza Wisławy Szymborskiej, ale nasunął mi się on automatycznie, gdy czytałem tę książkę. Zwłaszcza że czytałem ją w sytuacji szczególnej, gdy zbiorowe emocje żałobne podsycane skutecznie przez media sięgały zenitu.

19.04.2010

Czyta się kilka minut

Lektura Barnesa pomogła przetrwać te dni, dając swobodny oddech i poczucie dystansu - jak kiedyś, w 1986 roku, pamiętny tom "Ludzie na moście".

Julian Barnes, rocznik 1946, jeden z pokolenia świetnych prozaików brytyjskich, do którego należą Martin Amis, Ian McEwan, Salman Rushdie i Kazuo Ishiguro, zdobył sławę trzecią (jeśli nie liczyć kryminałów publikowanych pod pseudonimem) swoją książką - "Papugą Flauberta", wydaną u nas w roku 1992, sześć lat po oryginale. Później przetłumaczono na polski kolejne, między innymi "Historię świata w dziesięciu i pół rozdziałach", "Jeżozwierza", "Pomówmy szczerze", a ostatnio "Arthura i George’a". "Nie ma się czego bać" to jego rzecz najnowsza, ogłoszona dwa lata temu.

Czym właściwie jest ta proza? Esejem o śmierci? Traktatem o (nie)istnieniu Boga? Historią rodzinną? Autobiografią? Dziennikiem lektur? Wszystkim po trosze. "(...) pisanie o śmierci ani nie umniejsza, ani nie potęguje strachu przed nią - zauważa w pewnej chwili autor. - Choć gdy ogarnia mnie gwałtowne przeczucie wszechogarniającej i przewidywalnej ciemności, staram się oszukać samego siebie, że istnieje przynajmniej jedna, tymczasowa korzyść. To nie jest kolejny typowy atak timor mortis, mówię sobie. To szukanie materiału do książki". A więc oswajanie odwiecznego lęku za pomocą literatury? Czyli - powtarzanie gestu równie odwiecznego?

Formułując kolejne sądy, Barnes natychmiast sam je podważa. Także ten o sztuce jako terapii. Jest powściągliwy, chłodny, powagę rozładowuje iście angielskim humorem. Co jakiś czas konfrontuje (zwykle mailowo) swój tok rozumowania ze starszym bratem, Jonathanem Barnesem, filozofem, znawcą presokratyków i Arystotelesa, wykładowcą w Oksfordzie i Genewie, ekscentrykiem hodującym lamy na francuskiej prowincji, i ten natychmiast wstawia kontrę. Tak jest zresztą od pierwszego zdania. "Nie wierzę w Boga, ale odczuwam jego brak" - pisze Julian. Poproszony o skomentowanie tej wypowiedzi Jona­than, nieprzejednany racjonalista i ateista, odpowiada jednym słowem: "Ckliwe".

Barnes z jednej strony odwołuje się do niezliczonych lektur, od Montaigne’a po Larkina, Zbigniewa Herberta czy Richarda Dawkinsa, i do biografii sławnych twórców, jak Ravel, Szostakowicz czy Somerset Maugham, ze szczególnym uwzględnieniem przedśmiertnej fazy ich życia, z drugiej zaś - opowiada swoją prywatną, intymną historię. Czytamy więc o jego dzieciństwie i trudnych relacjach z matką, o życiu, starości i śmierci rodziców - przy czym jest to równocześnie medytacja o pamięci i wyobraźni, o kształtowaniu obrazu przeszłości i jego zniekształcaniu. A pośród lektur miejsce pierwsze zajmuje "Dziennik" francuskiego pisarza Julesa Renarda (1864-1910), który po polsku znamy jedynie w wyborze.

Książkę Barnesa można czytać jako raport o stanie ducha mieszkańców świata postchrześcijańskiego - stąd na przykład pytania o współczesny odbiór sztuki powstałej kiedyś z religijnego natchnienia - o ich niepokojach i poszukiwaniach. Rodzinna tradycja wyrzeczenia się religii, którą opisuje autor, tych niepokojów nie usunęła. "Jeśli określam siebie jako ateistę w wieku dwudziestu lat i agnostyka w wieku pięćdziesięciu, to nie dlatego, że między tymi dwoma etapami życia zyskałem głębszą wiedzę, lecz jedynie dlatego, że w większym stopniu uświadomiłem sobie własną ignorancję".

"Nie ma się czego bać" tłumaczył Jan Kabat; książka miała też redaktora prowadzącego i redaktora merytorycznego. Mimo to sporo w niej błędów. Nie ma "pingwinów arktycznych" (s. 95), są tylko antarktyczne; Louise Colet, przyjaciółka Flauberta, nie była mężczyzną (s. 101); "»Symfonia« Haffnera" to oczywiście "Symfonia Haffnerowska" Mozarta (s. 283); i tak dalej. Dosyć to irytujące w przekładzie książki, w której tak ważne są kulturowe odniesienia. (Świat Książki, Warszawa 2010, ss. 320. ­ Seria "Lemur".)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Tomasz Fiałkowski, ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010