Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Apele i konta, pojawiają się równolegle, różne na różnych szpaltach albo kanałach. Potem, zależnie od stopnia zaprzyjaźnienia instytucji z tytułem prasowym albo z programem, pojawiają się komunikaty: od kogo przyszła pierwsza pomoc: transport, samolot, składka. I jeszcze przy okazji promocja własnego tytułu czy programu, z jednej strony z uczciwą chęcią nagłośnienia dobrego celu, ale z drugiej, co tu kryć, windowanie własnej popularności, w rywalizacji medialnej tak przecie potrzebnej. Tyle że z punktu widzenia tamtych ludzi dotkniętych nieszczęściem to akurat nieważne: nie o pierwszeństwo tam chodzi. Z rzadka natomiast dociera do nas informacja, która akurat byłaby szczególnie pocieszająca: że pomoc jest uzgodniona, zsynchronizowana, że na pewno trafia najpierw w najbardziej bolesne punkty, że nie odbywa się metodą “sześciu kucharek". Myślę, że stopień ofiarności społecznej w niemałej mierze od tej właśnie informacji zależy.
Ale tak czy inaczej, jeden stąd morał bardzo a bardzo przyziemny: że potrzebni są ci, którzy mają pieniądze. Bo przecież coraz częściej apele dotyczą tylko i wyłącznie pieniędzy. Tak jest najpraktyczniej. A liczba apeli sprawia, że nikt nie uwierzy, iż tylko szary człowiek dobrej woli nastarczy z pomocą. Muszą być tacy, którym to przyjdzie łatwiej niż zwykłym zjadaczom budżetowego chleba. I dobrze, że jest ich tak wielu. Na co dzień traktowani w naszej opinii publicznej niechętnie albo wręcz nieprzyjaźnie, w takich chwilach okazują się tymi, na których się liczy. Jak choćby ostatnio, podczas licytacji rysunków dzieci z Biesłanu, który to dochód ma iść na jedną z długoterminowych pomocy: centrum psychoterapeutyczne. Rysunków było parędziesiąt, wpłynęło kilkadziesiąt tysięcy złotych. Przekazy medialne donosiły: licytowano chętnie i szczodrze. Dotarł do mnie taki głos radiowy: “obrazek wyceniony był na parędziesiąt złotych, powiedziałem od razu: pięć tysięcy, bo koniecznie chciałem wygrać". Myślę ciepło o ofiarodawcy (anonimowemu na szczęście), a równolegle mówię sobie: przecież ja sama nie mogłabym. Ani ja, ani nikt z moich najbliższych przyjaciół. Jakby wszyscy byli tacy jak my, pomysł by nie wypalił, albo przynajmniej trzeba by nań czekać bez końca...
Więc może dać sobie czasem spokój z ulubionymi rankingami bogatych, z ankietami typu: “po co tyle zarabiacie?", z telewizyjnymi “spowiedziami", podczas których nonszalancki dziennikarz pyta swojego gościa: “i nie wstydzi się pan być taki bogaty?" Ja wiem, to jest bardzo chwytliwy temat, bo zazdrość i zawiść najłatwiej rozbudzać i nigdy nie da się położyć tej granicy, poza którą szary człowiek zgodziłby się, by jego sąsiad był od niego majętniejszy. Jeśli trafię na taki program, odwracam oczy z zażenowaniem. Nie ma żadnej racji poważnej, by w ten sposób oceniać ludzi co do ich wartości moralnej. Byle tylko nie zaginął zwyczaj, że ofiarodawcy nie chwalą się na pierwszych stronach gazet. I byle nie stracić z oczu tych miejsc, pomocy potrzebujących, które przestały być sensacyjne, przestały przyciągać naszą ciekawość, a tkwią dalej w swoich dramatach, pomału zapominanych.