Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prezydent Komorowski przypinał ordery za walkę o wolność i przemawiał w lokalu historycznej kawiarni „Niespodzianka”.
W tym samym czasie Ewa Kopacz udawała, że informacje o czołgach miażdżących pokojowych demonstrantów na placu Tiananmen w 1989 r. są dla niej niespodzianką. Prawdę mówiąc, takie odwiedziny placu Niebiańskiego Spokoju powinny być dla pani marszałek prostą drogą do osiągnięcia niebiańskiego spokoju na politycznej emeryturze. Tak po prostu się nie godzi. Jeszcze bardziej mi przykro, bo szereg porządnych ludzi wziął się do obrony Ewy Kopacz. Nie ma co bronić, trzeba się czerwienić. Ta pani jest drugą osobą w państwie!
Wszystkich przebił wiceminister spraw zagranicznych, który argumentował, że przecież w Pekinie pojawiła się nowa generacja przywódców, więc: „ci, którzy złożą nowej ekipie wizytę w pierwszej kolejności, zostaną zapamiętani najlepiej”. Panie ministrze, nie w każdym wyścigu pierwsze miejsce jest powodem do chwały. Nawet, jeśli nagrodą mają być pieniądze.
Pewnie pekińscy przyjaciele pani marszałek odwdzięczą się nam za ten uścisk dłoni i chwileczkę zapomnienia o czołgach, które 24 lata temu przejechały się po studentach.
Może nawet zamiast jednego Covecu przyślą nam dużo Coveców. Mogą to zrobić, gdyż są bogaci. Tylko, czy wszystko musi być na sprzedaż?
Josif Brodski napisał kiedyś, że obok powietrza, ziemi, wody i ognia pieniądze są piątą siłą natury, z którą człowiek musi liczyć się najczęściej. Pisał to à propos twórczości Fiodora Dostojewskiego, który używał do oglądania świata dwóch soczewek: nędzy oraz winy. Obie te soczewki Dostojewski znał nie tylko ze słyszenia. Jak wiadomo, był nałogowym hazardzistą. Z tego powodu zachowywał się podle. Przysięgał żonie, że nigdy, przenigdy nie siądzie do stołu, i przysięgi łamał notorycznie. Wymykał się z ostatnim groszem z domu. Rodzina cierpiała głód. A on jak oszalały grał, grał, grał i, naturalnie, przegrywał. By znów grać na potęgę, zadłużał się u znajomych: tych bliskich i tych bardzo dalekich.
Staczał się nam Fiodor Michajłowicz i gdyby w porę nie zdołał okiełznać niszczycielskiej namiętności, literatura światowa byłaby pewnie szczuplejsza o kilka grubych, ważnych – choć bez wątpienia ponurych – powieści. Dostojewski przez to, że się ciągle hazardował, stawał się powoli postacią obmierzłą. A jednak nawet w stojącym nad przepaścią pisarzu było coś jasnego, co budziło szacunek. Upadał, lecz ciągle miał zasady. Przypadłość była jednym. Literatura była czymś innym. Nigdy ich nie mieszał.
Do Iwana Turgieniewa po pożyczkę wpadł, gdy obaj bawili w Baden Baden. W najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mu to, że nie oddał ostatniego długu, który ciągnął się za nim jeszcze z Wiesbaden. Generalnie potrzebował pieniędzy i by je dostać, gotów był na wiele.
Kiedy jednak pożyczkowa rozmowa niechcący skręciła w stronę literatury, Fiodor Michajłowicz – skoro go pytano – uczciwie powiedział, że powieść Turgieniewa „Dym” to wyjątkowe badziewie. Dodał też, że takie gnioty jak nomen omen „Dym” powinno się palić publicznie. Następnie nie pozostało mu już nic innego, jak podziękować za herbatkę i opuścić gospodarza.
Marszałek Kopacz pomyśli pewnie, że Dostojewski za dużo gadał.