Nóż na gardle. Jak wrócić z polskiego więzienia

Tysiące ludzi opuszczających polskie więzienia nie wie, jak wrócić do społeczeństwa. Są bezradni wobec zmian cywilizacyjnych, a państwo swoją polityką spycha ich na margines.

05.12.2022

Czyta się kilka minut

Zakład karny w Opolu Lubelskim, grudzień 2016 r. / JACEK ŚWIERCZYŃSKI / FORUM
Zakład karny w Opolu Lubelskim, grudzień 2016 r. / JACEK ŚWIERCZYŃSKI / FORUM

Nie byłem przygotowany na wyjście. Miałem ustawione całe życie w więzieniu, znałem klawiszy, wiedziałem, co z kim można załatwić. W głębi serca nie chciałem wolności – Wojciech spędził w więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim 8 lat, siedział za włamania, rozboje i napaść na taksówkarza. Za kratami skończył zawodówkę, ale nie miał większych nadziei na to, że znajdzie pracę, i wciąż utrzymywał się z kradzieży oraz paserstwa. Na wyjście z zakładu karnego dostał zimowe ubrania i pieniądze na bilet do domu. – Ale ja nie chciałem do domu, przecież za dwa miesiące, może pół roku, znowu trafiłbym za kraty – przyznaje. – U nas w kamienicy prawie każdy siedział. Tylko matka, dopóki żyła, harowała od świtu do nocy, żeby na te paczki do pierdla dla synów i ojca starczyło. Taką byliśmy dla niej rodziną.

Wojciech „wychował się” w Łodzi. Z dzieciństwa pamięta głównie alkohol i awantury. Smak domowego samogonu poznał, gdy miał dziesięć lat, a jak miał dwanaście – upił się do nieprzytomności. Od piętnastego roku życia pił z braćmi i ojcem. W mieszkaniu nie było prądu, potem nie było też instalacji, bo ją sami wypruli ze ścian i zanieśli na złom. – Jak przychodziło święto zmarłych, to wszystkie dzieciaki z kamienicy leciały na cmentarz – wspomina. – Zbieraliśmy znicze, żeby oświetlić dom. Kto by tam myślał w takich warunkach o nauce?

Po wyjściu z więzienia nie miał gdzie się podziać. Nikt nie chciał na stałe zatrudnić człowieka z taką przeszłością. Pomogli mu przypadkowo poznani członkowie Kościoła zielonoświątkowców, to dzięki nim znalazł kąt do mieszkania i pracę fizyczną.

Adam, emerytowany strażnik więzienny, pracował w areszcie śledczym w Polsce południowo-wschodniej. Nie wierzy w resocjalizację w polskich więzieniach. – Osadzeni uczestniczyli w różnych programach, chodzili na spotkania AA, wielu pracowało, a i tak wracali za kraty. Chodzi nie tylko o to, czy oni są w stanie się zmienić, ale też o to, czy jako społeczeństwo jesteśmy gotowi ich przyjąć z powrotem.

Adam przekonuje, że nie jesteśmy. Kiedy osadzony wychodzi poza mury więzienia, musi poradzić sobie z wyzwaniami, o których ludzie nieposiadający takich doświadczeń nie mają pojęcia. Fundusz postpenitencjarny zapewnia wprawdzie doraźną pomoc, ale nie rozwiązuje podstawowych problemów, czyli zatrudnienia i dachu nad głową. Nierzadko człowiek, zanim trafił do zakładu karnego, był uzależniony od alkoholu, miał zaburzone lub zerwane relacje z rodziną, czasem wręcz doświadczenie bezdomności.

– Zdarza się, że przy długoletniej karze przeskok technologiczny jest tak duży, że ludzie nie potrafią się zaadaptować. Sklepowa kasa samoobsługowa może być dużym wyzwaniem. Podobnie jest z urzędami lub bankowością – mówi Paulina Wróbel, psycholożka i menadżerka w Stowarzyszeniu Pro Civium, przeciwdziałającemu wykluczeniom społecznym. – Ludziom opuszczającym zakład karny bardzo często towarzyszy też poczucie utraconego czasu, próbują wiele postanowień zrealizować zbyt szybko. Jest to szczególnie trudne przy odbudowywaniu relacji z bliskimi.

W więzieniu rządzi kasa

Polskie więzienia nie mogą resocjalizować, bo same wymagają gruntownej reformy. Odbierają pensjonariuszom poczucie godności, pozwalają na istnienie drugiej władzy. Osadzony siedzi w zatłoczonej celi, mając do dyspozycji trzy metry kwadratowe. Na jednego wychowawcę przypada czterdziestu więźniów, na jednego psychologa – dwustu. W Norwegii wychowawca ma pod opieką tylko trzech skazanych.

– Ludzie nie mają czasu na pracę z osadzonym, bo uzupełniają papiery, są źle opłacani i nieprzygotowani do tego zawodu – twierdzi Mateusz, który przez pięć lat był funkcjonariuszem dawnego aresztu śledczego na Mokotowie. – W efekcie przychodził do nas osiemnastolatek, który coś ukradł, a wychodził zbir gotowy przystawić nóż do gardła z byle powodu.

Historie ludzi, którzy w więzieniach doświadczali piekła i brutalizowali swoje postawy, nieraz wywoływały społeczne dyskusje. Choćby zabójca Pawła Adamowicza: trafił do aresztu za napad, a po wyjściu na wolność dokonał morderstwa. – W więzieniu doświadczyłem przemocy, miałem problemy z alkoholem, uzależniłem się od pornografii – wymienia Wojciech. – Onanizowaliśmy się na czas, to się w więzieniu nazywa „derby”, od wyścigów konnych. Wychowawcy nie mieli dostępu do naszych prawdziwych problemów. Zresztą, nikomu chyba nie zależało na ich rozwiązaniu.

W więzieniu osadzony nigdy nie jest sam, nawet gdy się załatwia. Stłoczony na małej przestrzeni, musi walczyć. W celi to najsilniejszy, najbardziej bezwzględny i gotowy na wszystko więzień podporządkowuje sobie kolegów, wysługuje się nimi i upokarza ich. Często należy do kasty grypsujących, którzy wciąż w wielu polskich więzieniach stanowią nieformalną władzę. Niższa kasta – frajerzy – podejmują pracę i uczestniczą w programach resocjalizacyjnych. Cwel stoi najniżej: to osoba doświadczająca psychicznej i fizycznej przemocy, nierzadko gwałcona.

– Dzisiaj te podziały nie są już tak oczywiste – uważa Adam, emerytowany funkcjonariusz. – Podam przykład. Jest ośmioosobowa cela, czterech grypsuje, czterech to frajerzy i jeden z nich mówi: „Mogę załatwić dobry telewizor do celi, ale nie będę mył kibla”. Jeśli jeszcze raz na jakiś czas rzuci pozostałym karton fajek, to już w ogóle ma szacun w celi. Teraz w więzieniu rządzi kasa.

Gdy osadzony był śmieciem

Paweł Moczydłowski, socjolog, profesor Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, autor książki „Drugie życie więzienia”, w latach 1990-1994 był dyrektorem Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. Od lat krytycznie ocenia sytuację polskiego więziennictwa.

– Takiej nienawiści, jaką współczesna władza sieje wobec więźniów, jeszcze w Polsce nie było. Podają nawet fałszywe dane, żeby zbić kapitał polityczny na strachu wobec osadzonych – uważa Moczydłowski. – Wracamy do niechlubnych czasów PRL-u. Brak transparentnego podziału na władzę wykonawczą, sądowniczą i ustawodawczą czyni z naszego państwa miejsce, w którym więzień zamiast odbywać karę, jest dalej ścigany i poddawany represjom.

Kiedy Moczydłowski został dyrektorem CZZK, miał 36 lat i był najmłodszym członkiem rządu. Na dodatek ośrodkami penitencjarnymi wstrząsały wtedy bunty – protestowali zarówno osadzeni, jak i strażnicy. Więzienia płonęły, ale mimo to Moczydłowski wierzył, że zmiany przywrócą osadzonym godność i sprawią, że ich powrót do normalnego życia będzie łatwiejszy. Zaczął od próby zmiany atmosfery, do tej pory opartej na nienawiści personelu i więźniów. Dużo trudu kosztowało też przeprowadzenie kampanii, która miała zmienić stosunek obywateli do osadzonych.

– Więzień w odbiorze społecznym był śmieciem. Jak się w ten sposób traktuje człowieka, to on nigdy nie zejdzie ze złej drogi – uważa Moczydłowski. – Jestem za uczciwym karaniem za złe czyny, nie możemy jednak odbierać osadzonym nadziei.

Na skutek reform Moczydłowskiego w celach pojawiły się cywilne ubrania zamiast więziennych drelichów, zdjęcia rodzinne, odbiorniki radiowe i telewizory. Tam, gdzie było to możliwe, otwarto cele i pozwolono swobodnie przemieszczać się więźniom w określonych godzinach. Zwiększono liczbę dostępnych przepustek i widzeń. Więzienia otworzyły się na współpracę z instytucjami zewnętrznymi, udzielającymi wsparcia osadzonym i ich rodzinom. Wielu z nich poddawało się np. terapii prowadzonej przez Stowarzyszenie Anonimowych Alkoholików. – Zmiany zaczęliśmy od toalet, wcześniej to był niczym niezasłonięty kubeł w kącie. Wstawiliśmy sedes i przegrodę, żeby więzień miał choć cień intymności – wspomina Moczydłowski. – Pracowaliśmy też nad zmianą mentalności funkcjonariuszy. Wielu z nich odeszło, bo nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że zwrot skierowany do więźnia: „zapier…, w dupę je...ny”, trzeba zamienić na zdanie: „Proszę wejść do celi”. Język krył w sobie istotę tamtych czasów, odbierał osadzonym podmiotowość.

Reformy utknęły w pół drogi. Okazało się, że nie tylko społeczeństwo, ale nawet niektórzy członkowie rządu nie byli gotowi na taką liberalizację. Coraz częściej pytano publicznie: „Mamy więzienia czy sanatoria?”. Niektórzy politycy prawicy obiecywali, że cofną zmiany.

Bez wiary w prawo

Ma 48 lat, bogatą kartotekę policyjną i kilka lat spędzonych w więzieniu. Zanim dźgnął nożem mężczyznę, który wyszedł rano po bułki – sprawca błąkał się po starym mieście w Zamościu i pił. Nie miał pracy, wdawał się w awantury, kradł, spał na melinach. Tego dnia w sklepie był agresywny i żądał alkoholu, a kiedy ekspedientka nie chciała mu go podać, postanowił złość wyładować na kliencie. Ostrze noża wbił aż po rękojeść. Nie uciekał. Poszedł do drugiego sklepu z zakrwawionym nożem i wyszedł z butelką wódki.

– W więzieniu człowiek dziczeje i za każdym razem wychodzi gorszy. Upokorzenie, jakiego tam doświadcza, stawia go poza marginesem społecznym – podkreśla Moczydłowski. – Podstawą resocjalizacji musi być praworządny zakład karny, tymczasem nasz system penitencjarny pozbawia człowieka wiary w prawo. Wszystko staje się moralnym bagnem, a polityków interesuje tylko poszerzanie władzy nad osadzonym.

Paweł Moczydłowski, zbierając materiały do książek, odwiedził wiele placówek i widział, jak okropne stosunki tam panują. Empatii wobec ludzi wykluczonych i skazanych na ostracyzm nauczyły go też doświadczenia własnego życia. Wychowywał się w domu dziecka (i wtedy stał się przeciwnikiem kary śmierci), tułał po internatach. Obserwował różne ludzkie losy i wiedział, jak łatwo może się człowiekowi powinąć noga. Jak wiele w życiu jest rzeczy niezależnych od jego woli.

Moczydłowski podkreśla, że polski system penitencjarny opiera się na konfrontacyjności, a funkcjonariusze są wykonawcami społecznie oczekiwanego rewanżu na osadzonych. Tymczasem zadaniem strażników powinna być obrona skazanych przed populistycznymi zapędami. Powinni wskazywać im drogę do przemiany wewnętrznej, która stanie się podstawą życia na wolności.

Prof. Monika Płatek w pracy „System penitencjarny państw skandynawskich” namawia do debaty nad racjonalną polityką kryminalną i karną w Polsce. Pisze: „Z dążenia do unikania społecznego wykluczenia biorą się w sposób naturalny poszukiwania rozwiązań, które także więźniów nie odcinają od społeczeństwa otwartego. Skandynawowie poszukują więc takiego sposobu urządzania systemu penitencjarnego, który nie skazuje na wykluczenie za społeczną burtę”.

W Szwecji cele są jednoosobowe (minimum 6 m2), stoi w nich łóżko, szafa, stół, krzesło, półka na książki. Cele zamyka się tylko między godz. 20 a 6.30. Osadzony ma do dyspozycji salę gimnastyczną, stół bilardowy, może kontaktować się z innymi pensjonariuszami. Między śniadaniem a obiadem uczestniczy w zajęciach – to może być praca, nauka, udział w terapii. Proces resocjalizacji pomyślany został tak, by wyposażyć ludzi w wiedzę i umiejętności pozwalające skutecznie zawalczyć o własne życie po wyjściu na wolność.

Z kolei w Danii aż 90 proc. więźniów wychodzi na warunkowe zwolnienia, wcześniej jednak podpisuje z państwem kontrakt. Wyszczególnione są w nim warunki kary probacyjnej, czyli odbywanej poza murami zakładu. Warunkiem pobytu na wolności może być np. terapia w grupie AA.

– W krajach skandynawskich wyszli z założenia, że aby resocjalizacja i readaptacja społeczna miały sens, należy podchodzić do osadzonych z szacunkiem. To się sprawdza – wyjaśnia psycholożka Paulina Wróbel. – Oprócz programów resocjalizacyjnych pracuje się nad mentalnością ludzi, rozmawia o więziennictwie, przeciwdziała stygmatyzacji. Te wszystkie działania dają większą skuteczność w zapobieganiu ponownym powrotom do zakładów karnych.

Przemoc rodzi przemoc

Nie można tego powiedzieć o Polsce, w której za kratami siedzi ok. 70 tys. osób. Według danych za 2019 r. prawie 45 proc. przestępstw było popełnianych do roku od opuszczenia przez sprawcę zakładu karnego, a ok. 40 proc. osób pierwszy raz zwolnionych z więzienia łamało ponownie prawo w przeciągu 5 lat. To również efekt braku programów resocjalizacyjnych, które powinny funkcjonować już w zakładzie karnym, oraz braku działań readaptacyjnych i terapeutycznych dla byłych osadzonych. Mało jest też wsparcia dla rodzin.

– Dlatego nasze Stowarzyszenie Pro Civium kładzie szczególny nacisk na rodziny jako czynnik readaptacyjny – podkreśla Paulina Wróbel. – Wspieramy je psychologicznie, prawnie, prowadzimy zajęcia z doradztwa zawodowego. Wierzymy, że ma to ogromne znaczenie w prawidłowym powrocie do społeczeństwa.

W sierpniu Sejm przyjął program reform „Nowoczesne więziennictwo”, a ustawy powstały pod kierunkiem wiceministra Michała Wosia. Na stronie internetowej Centralnego Zarządu Służby Więziennej (dawnego CZZK) czytamy: „Więźniowie nie powinni mieć przywilejów, więzienie powinno być jak dobre lekarstwo”. Można mieć jednak wątpliwości, czy nowe przepisy będą skuteczną terapią dla chorego systemu. Reformy zakładają m.in. rozszerzenie możliwości pracy więźniów, rozwój dozoru elektronicznego, wzmocnienie bezpieczeństwa w zakładach karnych oraz lepsze wyszkolenie służby więziennej. To ważne sprawy, ale brakuje też wielu innych aspektów wymagających zmian.

– Z wielkim bólem patrzę na program reform, ponieważ ogranicza on możliwość utrzymywania przez więźnia kontaktów z rodziną oraz światem zewnętrznym, a to jest szczególnie ważne w resocjalizacji osadzonych – uważa Paulina Wróbel.

Skazani przebywający w odizolowaniu od świata, skazani na łaskę i niełaskę systemu, w którym rządzi prawo pięści, uczą się zachowań, które pozwalają im przetrwać w brutalnej rzeczywistości. A potem przenoszą ten sposób funkcjonowania za mury. Po wyroku wracają do społeczeństwa pełni frustracji i buntu, a pozostawieni na marginesie upominają się o siebie nie na drodze oficjalnej, bo tej nie znają. Przystawiają więc nóż do gardła przypadkowym obywatelom. I to oni płacą rachunek za zaniedbania i krótkowzroczność kolejnych rządów.

– Wielu ludzi w Polsce nie wierzy w resocjalizację, ale problem polega na tym, że tych przywróconych społeczeństwu jednostek nie widać, bo w statystykach nie ma przestępstw, które mogliby popełnić, a nie popełnili – twierdzi Paweł Moczydłowski. – Jeżeli osadzony bierze udział w programach naprawczych, pracuje i ma dobry kontakt z rodziną, to po wyjściu na wolność ma szansę na zmianę. Muszą jednak istnieć sprawne służby, które mu w tym pomogą. Dziś polskie więzienie opiera się na przemocy, a przemoc rodzi tylko przemoc. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Nóż na gardle