Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przecież w czasach, kiedy europejskie społeczeństwa były prawnie podzielone na osobne warstwy czy stany, we wszystkich krajach istniały możliwości zmiany stanu i awansu. W niektórych, jak Anglia, było to łatwiejsze, w innych - jak Polska - trudniejsze, ale zawsze możliwe, czy to legalnie, dzięki woli monarchy, czy to półlegalnie - za pieniądze, czy wreszcie całkiem nielegalnie, ale skutecznie. Ponadto - trzeba dodać z pewną dozą cynizmu - bardzo wielu mieszkańców poszczególnych krajów nie myślało o awansie, gdyż nie mieli praw obywatelskich.
Od pewnego czasu sytuacja uległa jednak zasadniczej zmianie. Wszyscy mamy prawa obywatelskie, a jednocześnie coraz częściej całe grupy społeczne są praktycznie (bo nie teoretycznie) pozbawione wszelkich nadziei na awans społeczny.
Dzieje się tak w dwu przypadkach. Pierwszy (dobrze opisany przez socjologów, chociaż niechętnie i z pewnym lekceważeniem traktowany przez polityków) to przypadek “wykluczonych", czyli tych wszystkich, którzy z racji nędzy i braku pracy tracą kontakt z resztą społeczeństwa i nie uczestniczą w jego przemianach. Co więcej, w niektórych krajach, jak na przykład w Polsce, pojawiło się już drugie, a może i trzecie pokolenie wykluczonych. Dla nich nierówność oznacza brak jakiejkolwiek możliwości społecznego i materialnego awansu.
Wykluczeni są w gruncie rzeczy w gorszej z tego punktu widzenia sytuacji niż w dawnych czasach mieszczanie, którzy chcieli awansować do warstwy szlacheckiej. A równocześnie teoretycznie są równoprawnymi obywatelami. Konsekwencje takiego stanu rzeczy są oczywiste, więc przytoczmy tylko jeden fakt: spośród wykluczonych w Polsce w wyborach parlamentarnych czy prezydenckich bierze udział około 2 proc.
Drugi przypadek radykalnej nierówności ma charakter cywilizacyjny. Znana amerykańska uczona Amy Chua (pochodzenia chińskiego) opisuje, jak na Filipinach zamordowano jej bogatą ciotkę, która należała do jednego procenta bardzo bogatych Chińczyków mieszkających w tym kraju i stanowiących praktycznie zamkniętą kastę. Otóż Amy Chua próbowała dowiedzieć się od miejscowej policji motywu zbrodni popełnionej przez jednego z wielu filipińskich służących ciotki. “Zemsta" - odpowiedział policjant.
Zemsta - nie za jej podłe zachowanie, bo płaciła swoim służącym uczciwie, ale za to, że należała do świata dla zabójców niedostępnego, do którego nie mieli żadnych szans kiedykolwiek się przedostać. Amy Chua na podstawie tego przykładu wysnuwa bardzo ciekawy wniosek: globalizacja ma swoje ciemne strony, gdyż doprowadza do konfrontacji grupy ludzkie, które nie mają najmniejszego zamiaru nawiązywać między sobą prawdziwej współpracy. Nierówność etniczna i materialna staje się nierównością radykalną i potencjalnie rewolucyjną.
Wszystko wyglądałoby nieco inaczej, gdybyśmy od pewnego czasu nie głosili z takim zapałem idei praw człowieka i innych uniwersalnych deklaracji dotyczących dobrobytu wszystkich mieszkańców ziemi. Nie należy jednak wyciągać pochopnego wniosku, że prawa człowieka to hipokryzja. Przeciwnie, warto byłoby zarówno w odniesieniu do wykluczonych, jak i do tych, którzy pochodzą z odmiennych kręgów kulturowych i cywilizacyjnych, wyciągnąć wnioski, które doprowadziłyby do ostrożnego uchylenia drzwi w istniejącej barierze.
Nie może być przecież tak, że w miarę rozwoju cywilizacji i w miarę rozwoju wolności zastępy tych, którzy są raz na zawsze skazani na niższość nie maleją, lecz rosną. Na świecie ten problem przybiera wymiar poważny, w Polsce stał się już dramatyczny.