Nierentowne obietnice

Trzy historie podróżne. Jedna sprzed czterech lat.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

Moja mama, mieszkająca wówczas na Śląsku, postanowiła w wakacje odwiedzić mnie i swoje wnuki na Mazurach. Podróż samochodem nie wchodziła w grę, bo prawo jazdy mamy jest właściwie nieużywane od dnia zdania przez nią egzaminu w głębokich latach 80., zaczęłam więc szukać dla niej dobrych połączeń. Najszybsze było to przez Warszawę: Intercity na Centralny, a potem bus do Mrągowa odjeżdżający z parkingu przy stacji metra Wilanowska. „Ale te przesiadki, to noszenie walizek do metra, te wszystkie drobne niewygody” – narzekała mama i bez konsultacji z kimkolwiek kupiła sobie bilet na pociąg bezpośredni jadący z Katowic nad morze przedziwną trasą przez Mazury.

Sprawdzałam dziś, czy takie połączenie jeszcze istnieje, ale rozkład jazdy PKP zmienia się szybciej niż składy opozycyjnych koalicji, więc nie ma śladu po tym pociągu. Jej opóźniona zwariowana wyprawa „wygodnym składem bez przesiadki” (oraz bez wagonu restauracyjnego) trwała 14 godzin. Dzięki niemu odwiedziła tego dnia nie tylko Częstochowę, ale również Białystok i inne miłe miejscowości w rodzaju Grajewa, by po godzinie 19 wypaść na peron w Kętrzynie, ledwo żywa, upieczona w wagonie stojącym co i rusz w polu w pełnym słońcu.

Druga historia – całkiem świeża. Moja przyjaciółka też postanowiła ruszyć pod Mrągowo latem. Z Krakowa dojechała do Warszawy wygodnym, lecz jakże nietanim Intercity, a potem kolejnym do Olsztyna. Duże miasta jakoś sobie radzą. Do Mrągowa jednak od dawna żaden pociąg pasażerski nie jeździ, ostatnio widziano taki w 2000 roku, gdy latem puszczano tamtędy międzynarodowy pociąg Mare Balticum z Berlina do Ełku (serio!). W końcu po co komu jakieś tam pociągi, gdy można sobie elegancko pojechać prywatnym busem. Jeśli oczywiście ten przyjedzie, w końcu jest prywatny i może sobie robić, co chce, a akurat wtedy, gdy moja przyjaciółka planowała podróż z Olsztyna do Mrągowa, jej bus się nie pojawił. Ludzie oczekujący nań na przystanku zdawali się być jednak mało zdumieni tym faktem i wyjęli telefony, by zorganizować sobie transport awaryjny. Przyjaciółka poszła w ich ślady i godzinę później, przyjechałam po nią i ja, szczęśliwie posiadanym przez siebie samochodem. Jak to dobrze mieć samochód w Polsce! Zwłaszcza tam, gdzie transport publiczny potraktowano jako fanaberię roszczeniowo nastawionej ludności.

O czym niech zaświadczy historia trzecia. Otóż moja koleżanka ze wsi na Mazurach pracuje jako opiekunka osoby z niepełnosprawnością we wsi sąsiedniej, odległej o cztery kilometry. W zamierzchłych czasach, między wsiami jeździły autobusy zgarniające od czasu do czasu ludzi do pobliskiego Kętrzyna i równie nieodległego Mrągowa, ale kursy zlikwidowano jako nierentowne. Monika do pracy dojeżdżała więc rowerem, ale po serii niebezpiecznych wypadków drogowych w okolicy oraz po pierwszej zimie na rowerze wśród pól, z których nawiewa na drogę kopy śniegu, zrezygnowała z tej zalecanej przez ruchy miejskie formy transportu. Nadludzkim wysiłkiem finansowym kupili więc z mężem starego grata z Niemiec, co to Niemiec raczej nie płakał, jak go sprzedawał, ale kupili go, byle tylko jeździł tych osiem kilometrów dziennie i uczynił Monikę z powrotem niewykluczoną mobilnie. Ale przyszły gorsze czasy, auto trzeba było sprzedać i oto znów stanęła przed dylematem: jak się dostać do pracy? No nie bardzo wiadomo.

Piszę państwu o tych historiach, bo jestem po lekturze książki Karola Trammera „Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej”, wydanej przez Krytykę Polityczną. Dość rzec, że w czasie lektury ręce zaciskały mi się w pięści, tak że trudno mi było pod koniec przewracać strony. Uświadomienie sobie skali działań podejmowanych przez wszystkie lata III RP, w duchu adoracji słów „nierentowne, do likwidacji”, jest dotkliwe. Za dwa miesiące na rynku ukaże się książka Olgi Gitkiewicz zatytułowana wymownie „Nie zdążę”, mówiąca m.in. o tym, że w Polsce 14 milionów ludzi jest wykluczonych komunikacyjnie, a do ponad jednej piątej sołectw nie dociera żaden transport publiczny.

Szumnie zapowiadany program dofinansowania PKS wszedł w życie ustawą w połowie lipca tego roku, ale już widać, że jego efekty będą marne, bo względy proceduralne uniemożliwiły wielu samorządom staranie się o pomoc. Sama pomoc zaś jest, jak twierdzą samorządowcy, zabawnie niska. Dodają, że taki program należy przede wszystkim konsultować z mieszkańcami, pytając ich o potrzeby komunikacyjne oraz z powrotem ucząc tego, że transport publiczny w ogóle istnieje. Czyli znów wszystko nie tak. Może te obietnice wyborcze po prostu okazują się zbyt nierentowne, a więc do likwidacji. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019