Nieoczywistość

Są artyści, którym trudno odmówić mistrzostwa, ale którzy wydają się tak dokładnie zdefiniowani, że w pewnym momencie ich prace - najlepszej nawet próby - zaczynają nużyć pozorną przewidywalnością tematów, form czy obsesji. Wtedy okazuje się, jak ważną rolę może spełnić autor wystawy, odważnie burzący encyklopedyczną jednoznaczność.

06.07.2003

Czyta się kilka minut

Takie doświadczenie zadziwienia oczywistością stało się ostatnio moim udziałem podczas zwiedzania znakomitej wystawy monograficznej Adama Hoffmanna w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie, obejmującej nie tylko rysunki -najbardziej znaną część jego dorobku, ale także obrazy olejne i plakaty teatralne tworzone dla teatru „Groteska”. W Krakowie prace tego artysty ma się niemal „pod okiem” - dzięki jego uczniom i kontynuatorom, którzy stworzyli coś w rodzaju „szkoły Hoffmanna” (świadczy o tym nie tylko wzruszający, bardzo osobisty tekst Zbyluta Grzywacza z katalogu wystawy, ale i jego własna twórczość). Hoffman jest jednak obecny w tym mieście przede wszystkim dzięki swojemu zrozumiałemu tutaj lepiej niż gdziekolwiek indziej stylowi - spójnemu, choć w równym stopniu zakotwiczonemu w patosie grecko-biblijnym, co w radosnym, jarmarcznym świntuszeniu.

Niebezpieczeństwa stylu

To jednak właśnie styl - łatwo rozpoznawalny, samoograniczający się do kilku powracających latami wątków - sprawił, że zawsze łatwiej mi było Hoffmanna szanować niż lubić. Bez trudu można w tej twórczości - w której „linia bywa melancholijna albo kategoryczna, plama płynna jak chmura lub twarda jak kamienny blok” (Grzywacz) - dostrzec kunszt wrażliwego rysownika. Jeszcze wyraźniej widać w niej zdolność artysty do wpisywania teraźniejszości w odwieczne wzory zachodniej kultury, w lekcję Durera, Jordaensa, Goi i Grosza. Przecież każdy z tych rysunków to uwspółcześniona wersja starych jak Europa motywów Dziewczyny i Śmierci, Zuzanny i Starców, Tytanii i Osła, Salome z głową św. Jana, Kobiety na Byku; każdy to nowe bestiarium z paryskiej Notre Dame albo z dzieł klasyków surrealizmu.

O odwadze tematu, w którym powraca wpisana w przemijalność obsesja erotycznej dominacji lub namiętnej uległości, trudno więc dziś mówić: zbyt dawno został oswojony kostiumem mitu lub legendy. Teraz, z perspektywy czasu, zwraca uwagę inny rodzaj odwagi: wybór rysunku - dyscypliny kameralnej, choć zdolnej mówić o sprawach najbardziej nawet uniwersalnych, ale wciąż jeszcze nie docenionej - jako podstawowego sposobu wypowiedzi. I umiejętność pozostawania na uboczu, poza szybko zmieniającymi się artystycznymi trendami; poza wszystkimi taszyzmami, pop-artami, hiperrealizmami, które zawładnęły sztuką po II wojnie światowej. Z drugiej strony pamiętać trzeba, że w Krakowie osobność miała zawsze trochę inny, bardziej domowy wymiar.

Tak więc szacunek wcale nie musi oznaczać dłuższego zatrzymania się nad dziełem. O świecie Hoffmanna myślałam zawsze: „Trochę Schulz, tyle że późniejszy, włożony w bardziej klasyczny kostium, ale za to lepszy formalnie; czasem zabawny, czasem jednak nudny”. I tak mogłoby pozostać na długo, gdyby nie trwająca właśnie w Krakowie wystawa, pozwalająca dzieło tego artysty uporządkować, poprzez chronologię i katalog wątków odkryć nieoczekiwane bogactwo różnorodności, a przede wszystkim odnaleźć w emocjonalności twórczą myśl, dystans potrzebny, by stale się rozwijać. Nic dziwnego, że ta ekspozycja spełnia szczególną funkcję - wszak jej kuratorami byli uczniowie i przyjaciele.

Wenus zwycięska

To prawda, podstawowym tematem tej obejmującej tysiące rysunków i setki obrazów twórczości jest paradoks relacji między mężczyzną a kobietą. Są oni skazani na wzajemną, wieczną seksualność, a więc nieustanną, nie znającą spoczynku walkę, w której najczęściej wygrywa kobieta - i to niezależnie od tego, czy jest młodą, doskonale proporcjonalną dziewczyną (malowaną przez Hoffmanna najczęściej w latach 60.), żoną o bujnych biodrach i brzuchu pamiętającym wysiłek ciąży, wyłaniającą się z pościeli jak Wenus z piany, czy wreszcie staruszką - aniołem śmierci, unoszącym mężczyznę w nieznane.

W szelkie próby przejęcia przez niego inicjatywy skazane są na niepowodzenie. Wystarczy prześledzić ewolucję jednego tylko motywu tej twórczości - rysunki przedstawiające porwanie Europy. Pierwszy, z 1966 roku, jest jeszcze bardzo „grecki”, choć i tu nie wiadomo do końca, czy byk rzeczywiście przymusza do czegoś kobietę, czy też to raczej ona chwyta go za rogi. Na kolejnym, powstałym rok później, byk jest już tylko doskonale wytresowanym, podporządkowanym amazonce wierzchowcem.

Nic dziwnego, przecież to kobieta jest obsesją mężczyzny - nie odwrotnie. To ona, zmultyplikowana w dziesiątkach wcieleń, wypełnia pracownię artysty, budząc strach i bezradną agresję, ale przez to właśnie pobudzając do twórczej aktywności. Czasem okazuje się nawet „Aniołem opiekuńczym”: pozwala stanąć na swoich ramionach i nieporadnie, ale bezpiecznie rozwinąć skrzydła. Dlatego można stworzyć ciepły, zwierzęcy autoportret: osioł spleciony w miłosnym uścisku z Tytanią ma w sobie jakąś szczególną, spokojną mądrość, w której znaleźć można zrezygnowaną radość.

Bo i tak to kobieta okaże się „Wenus zwycięską”, wojowniczą boginią miłości i śmierci, „Wdówką” czule, lecz bez cienia smut-
ku wpatrzoną w twarz zmarłego kochanka. Odaliska z romantycznych fantazji stanie na górze pomarszczonych, starych głów swych adoratorów. Jako Salome pojawi się przed zakleszczonymi w sobie rodzicami, przedstawiając im głowę narzeczonego - tak, jakby nie zdawała sobie sprawy, że „zabójstwo” było także początkiem małżeńskiej drogi jej matki. A przecież bez niej, bez kobiety, męskie głowy zamienią się w kamienie, pozostanie tylko „Jałowe pole”.

Wojna, której wynik jest z góry przesądzony, spinając dwoje ludzi klamrą chroni ich jednocześnie przed tłumem, w którym „Pogaduszki” i „Ubaw” zmieniają się w „Utarczkę”. A to - paradoksalnie - daje chwilowe poczucie spokoju i harmonii.

Zderzenie z czasem

Hoffmann nie jest jednak tylko zdolnym zapisywaczem własnych obsesji. Dramat egzystencji nie zatrzymuje się bowiem u niego na stereotypie walki płci. Seksualizm jego prac wcale nie jest jednoznaczny. Czasem dosadna karykatura staje się okrzykiem grozy lub buntu. Dziewczyna tańczy przecież ze Śmiercią. Ale nie musi to wcale stanowić wyłącznie kolejnego przypomnienia o przemijaniu. Wszak tańcząca radośnie w gronie skulonych mężczyzn „Śmiertka” naprawdę jest „Wyzwolona”.

Pełne dysonansów, sprzeczności i samotności spotkanie mężczyzny z kobietą okazuje się nagle ratunkiem przed bezsensem i unicestwieniem. Nie chodzi wcale o hedonizm. Ironiczna „komedia ludzka” nieoczekiwanie zamienia się w dramat. Seksualność zyskuje nowy, dumny wyraz w zderzeniach z czasem. Potrafi go przełamać. Gdy młodość kobiety miesza się w „Tangu” z męską starością. Gdy nagość okazuje się szpetna i zmęczona, ale wciąż pozostaje atrakcyjna pamięcią zdarzeń, jak u „Dziewczynek z Sajgonu”. Gdy „Ostatki” kojarzą wymiętą pościel z czuwaniem w chorobie, a „Wakacje w mieście” są apoteozą bliskości dwóch wyjałowionych przemijalnością ciał. I to właśnie nagość przenosi człowieka poza obecną w pejzażu współczesność, uniwersalizuje jego egzystencję.

Ta trudna droga do wieczności, wyznaczana płciowością człowieka, ma swoje symbole. Kto wie, czy groza czasu nie zostaje u Hoffmanna przezwyciężona właśnie tym, co kultura europejska dawno już uczyniła znakiem śmierci? „Dobrana para” wspiera się na sobie ufnie i ani u mężczyzny, ani u kobiety nie budzi niepokoju fakt, że głowy zastąpili dziwacznymi, ale niezniszczalnymi czaszkami (krokodyla? nosorożca? a może jakiegoś przedpotopowego gada?). „Śmierć i żabeczka”, z całą swoją kostnopłazią brzydotą, ma w sobie mnóstwo pikantnej, żywotnej kokieterii. A jednocześnie ani krzty szyderstwa czy moralizatorstwa.

Może dlatego Hoffmann - tak obficie korzystający z tradycji Południa - przynależy Północy. Z całą charakterystyczną dla tego obszaru dwuznacznością dosadnej, brutalnej jarmarczności, w której strach miesza się z zachwytem. I w końcu okazuje się, że ten karykaturzysta rzeczywistości, jak niewielu innych potrafi ją zaakceptować.

„ADAM HOFFMANN - RYSOWNIK”, Kraków, Gmach Główny Muzeum Narodowego; wystawa zorganizowana przez MNK i Galerię Osobliwości ESTE; kurator i autor scenariusza: Zbylut Grzywacz; kurator ze strony MNK: Anna Budzałek; wystawa czynna do 27 lipca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2003