Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wprawdzie Bundestag - podobnie jak polski Sejm - dawno ratyfikował "Lizbonę". Ale - podobnie jak w Polsce - prezydent Niemiec Horst Köhler oświadczył w minionym tygodniu, że na razie nie złoży swego podpisu. I choć z innych powodów niż Lech Kaczyński. Do niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego wpłynęły mianowicie skargi na rzekomą niezgodność traktatu z niemiecką konstytucją. Jedną z nich złożyła Partia Lewicy: ta postkomunistyczna formacja twierdzi, że traktat jest za mało demokratyczny. Spadkobiercy komunistów i ich "zbrojnego ramienia" Stasi (wielu polityków tej partii to byli konfidenci) w roli obrońców demokracji - bezczelność, ale zgodna z prawem.
Köhler postanowił wstrzymać się z podpisem do momentu, gdy Trybunał wyda orzeczenie. Z prawnego punktu widzenia wszystko jest poprawne. Z politycznego jednak powstaje sytuacja skomplikowana: wyroku nie należy spodziewać się w tym roku. Niemiecki rząd interpretuje decyzję prezydenta jako negatywny sygnał polityczny: Berlinowi trudno wymagać teraz od innych, by spieszyli się z procedurą ratyfikacyjną, gdy sam się nie spieszy.