Niech piosenka robi swoje

Gaba Kulka, piosenkarka: Dzieci często śnią na jawie. Niektóre nigdy nie przestają. Dla mnie muzyka to takie śnienie na jawie, snucie narracji, które zahaczają o moje życie.

20.10.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Monika Kmita
/ Fot. Monika Kmita

JAN BŁASZCZAK: Wychowałaś się w artystycznym domu. Tata – Konstanty Andrzej Kulka – jest legendarnym skrzypkiem, mama też jest zawodowym muzykiem. Czy dziś żyjesz ich życiem?
GABA KULKA: Trochę tak. Mama długo pracowała w Filharmonii Narodowej. Gdy słucham opowieści, jak w latach 70. grali w Australii, to przypominają mi się różne rock’n’rollowe historie. A te opowieści czasem nawet je przerastają.
Z ojcem wciąż możesz chyba porozmawiać o życiu w trasie?
Tryb pracy mojego taty jest bardzo podobny. Wczoraj grał w Lublinie i wracał na noc, by z samego rana pojechać do Łomży i znów to samo. Brzmi znajomo. Mając takich rodziców, nie było dla mnie zaskoczeniem, że tyle czasu będę spędzała poza domem, w warunkach, które nie zawsze będą komfortowe. Ale nie chodzi tylko o niewygody, bo naprawdę ekstremalnego punk rocka nie przeżyłam. Może jeszcze mnie to czeka?
Punk rocka grałaś za to z ojcem. Czy on słyszał już Twoją najnowszą płytę „The Escapist”?
Rzeczywiście wśród dwóch piosenek, które grywałam z tatą, było „London Calling” zespołu The Clash. Co do płyty, to słuchaliśmy jej zaraz po premierze. Wiadomo, jaka jest perspektywa rodziców – oni mnie oczywiście wspierają, ale też nie spodobałoby im się coś, co byłoby im muzycznie obojętne. Przede wszystkim dostrzegają rozwój w tym, co robię, i to cieszy mnie najbardziej.
W domu wybitnych skrzypków nie było nacisków, abyś i Ty wybrała ten instrument?
Grałam na skrzypcach przez całą podstawówkę. A później byłam już zbyt leniwa. Na etapie szkoły średniej trzeba do tego podejść albo bardzo poważnie, albo wcale. Rodzice dostrzegli, że wymagałoby to terroru z ich strony, przychylili się więc do mojego poglądu, że to już by było na tyle, jeśli chodzi o skrzypce.
Widząc, jak ciężko pracują rodzice, nie miałaś żadnych oporów, aby podążyć ich śladami?
Nie przyrównywałam pracy muzyka klasycznego do tego, co mnie czeka. Po prostu, gdy to nastąpiło, nie byłam zdziwiona. Przede wszystkim bardzo lubię koncertować. Każda godzina na scenie wynagradza mi sześć spędzonych w aucie. Gdybym nie lubiła występować, ten zawód byłby bardzo trudny. Żyję koncertami. One są macierzą, w której kształtuje się kolejne wcielenie. Nie wymyślisz nic na sucho, siedząc w domu i kombinując: „co by tu teraz zepsuć?”. Na żywo, w ogniu uwagi publiczności, działasz w stanie podwyższonej świadomości, wszystko odczuwasz mocniej. Te alchemiczne zmiany potrzebują podwyższonej temperatury. I nagle powstaje coś nowego.
Wielkich mistrzów spotykałaś nie tylko w swoim mieszkaniu, ale także przy okazji projektu „Młynarski plays Młynarski”. Jak on odebrał tę płytę?
Kiedy Janek [Młynarski, syn Wojciecha – przyp. JB] zaprezentował mu ten materiał, był szczerze zadowolony. Jedynym wyjątkiem było „Lubię wrony”, które rzeczywiście dość radykalnie przerobiliśmy z bossa novy na mocny, rockowy kawałek. Poza tym mieliśmy pełne błogosławieństwo pana Wojciecha.
Zastanawiam się, czy obcując tak długo z tekstami jednego twórcy, podłapuje się coś do swojego warsztatu?
Mogę tylko mieć nadzieję, że coś z tego do mnie przylgnęło. Trudno mi powiedzieć, czy talent autora w jakiś sposób przesącza się do wykonawcy. Chciałabym tak myśleć.
Czy też masz wrażenie, że instytucja piosenkopisarza odeszła w zapomnienie? Kiedyś to były kluczowe postaci, a teraz można odnieść wrażenie, że wykonawcy piszą sami.
Ten zawód nie jest tak popularny jak kiedyś, ale nie jest znów aż tak rzadki. Po prostu mniej się o tym mówi i teraz się zastanawiam dlaczego... Być może figura artysty, który pisze na własną rękę, była przez ostatnie lata nadto nobilitowana? Podejrzewam, że 20-30 lat temu było odwrotnie. Ludzie się wręcz chwalili, że teksty napisał im ten i ten. Teraz przyjęło się, że artystę, który jest samodzielny, otacza aura autentyczności, szczerości. Uważam, że to bzdura.
Tobie też zdarza się pisać dla innych.
Z ciekawszych przedsięwzięć – za kilka miesięcy ukaże się płyta Piotrka Zioły. Ten bardzo zdolny chłopak pojawiał się na antenie różnych stacji telewizyjnych, ale ostatecznie zajął się mocno swoją muzyką. I chwała mu za to. Napisałam dla niego parę tekstów i trochę muzyki. Bardzo to lubię. Gdyby się miało okazać, że równolegle do swoich nagrań miałabym szansę pisać dla innych, to bardzo bym się cieszyła. Nie jest to ogłoszenie, ale prawie: pamiętajcie, jakby coś, to jestem!
Wydaje mi się to bardzo trudne – tak wejść komuś z tekstem do osobistego świata muzyki.
Tak, to jest coś bardzo intymnego, więc trzeba być ostrożnym. Nauczyłam się tego przy okazji numeru, którego napisanie było dla mnie wielkim przeżyciem. Mam na myśli utwór z ostatniej płyty Hey, którego byłam współautorką. Początkowo nie mogłam w to wejść. Nie potrafiłam znaleźć pomysłu, który reprezentowałby odpowiedni poziom. Równocześnie, tak jak każdy tekściarz, trzymam notesy z różnymi zapiskami, zalążkami. Był tam taki jeden pomysł, który strasznie lubiłam i chowałam go na swoją płytę. I nagle mnie oświeciło: takie oszczędzanie najlepszych pomysłów oznacza, że blokujesz się na wszystko inne. Kranik jest tylko jeden! Nie ma tak, że zakręcisz komuś, a sobie odkręcisz. I powstał jeden z moich ulubionych tekstów. Dostałam lekcję na całe życie: nie możesz stawiać tamy!
Nie brakuje Ci tego, że słuchacze nie wiedzą, kto jest autorem ich ulubionego tekstu? Przypiszą go raczej zespołowi, którego nazwa znajduje się na okładce.
Przeciwnie, strasznie się cieszę, że takie rzeczy można robić nie tylko na swoim albumie. Nie hołduję podejściu: „Ha, wszystko moje! Czcijcie mnie!”. Jeśli piosenka wyszła do ludzi i robi swoje, nie ma fajniejszej rzeczy dla jej autora. Tak samo nie ma znaczenia, jaka jest jej oficjalna interpretacja: „Dla kogo była pisana?”, „Z kim?” i „Po co?”. Może zawierać odniesienia, które nie będą całkiem zrozumiałe, ale to nie jest ważne. Nie staram się być tajemnicza na siłę, ale jeśli gdzieś tkwi dowcip tylko mi znany, to nie chcę go wyjaśniać.
Piosenki na „The Escapist” przychodziły Ci do głowy jedna po drugiej, czy to był raczej długi i żmudny proces?
Praca nad tym albumem zaczęła się jesienią ubiegłego roku. Podjęliśmy decyzję, że zamawiamy studio na marzec.
Trochę jak z salą na wesele.
Tak! Ślub zaczęłam organizować pół roku wcześniej, a tutaj wszystko trwało ponad rok. Nie, żeby to miało świadczyć o jakiejś hierarchii ważności! Jednak logistyka związana z tworzeniem płyty jest co najmniej tak skomplikowana, jak przy okazji jakiejś rodzinnej uroczystości.
Gdy układasz utwory na płycie, kierujesz się literacką narracją czy ich stylistycznymi, formalnymi cechami?
Jeśli ktoś by mnie przyparł do muru, to jednak wskazałabym na cechy, które dotyczą spontanicznych reakcji: puls, tempo, energia, temperatura. Gdyby na płycie pojawiały się trzy piosenki opowiadające pewną historię tekstem, a każda z nich byłaby balladą, to musiałoby to być naprawdę ważne tekstowe łącze. Budowanie dramaturgii jest bardzo ważne. Nie przez przypadek w klasyce mamy, rozróżnione tempem i podejściem, części koncertu. To są rzeczy, które wrosły w konwencję i trzeba do nich podchodzić bardzo poważnie. Ale ja to lubię. Stopniowe dochodzenie do tego, co się z czym zgrywa, jest prawdziwą frajdą.
Zdarzało się, że coś trzeba było w tych piosenkach zmieniać, bo spisywały się w pojedynkę, ale zgrzytały w zestawie?
Po latach pracy muzyk wyczula się na takie sprawy. Gdzieś z tyłu głowy tworzy się repertuar rozwiązań, pomocnych trików i chwytów, które ułatwiają pracę. Rzadko dochodzi więc do większych zmian, chociaż oczywiście i to się zdarza.
Na przykład piosenka „Character Actors” dopiero w ostatnich etapach miksowania otrzymała taki dziwny, perkusyjny wstęp. Powstał on po to, aby odsadzić ją od piosenki „Wielkie wrażenie”. Kiedy ten utwór zaczynał się na „raz”, czegoś brakowało. Ta perkusyjna ścieżka została zresztą nagrana na dziwnych urządzeniach. Mogę zdradzić, że był to kamienny moździerz oraz masażer do głowy.
Wizytówką „The Escapist” są piosenki śpiewane po polsku. Rzeczywiście świetne, ale z drugiej strony to chyba normalne, że one przemawiają najmocniej. Udało Ci się napisać „aż dwa” czy „tylko dwa” teksty w naszym języku?
Dziękuję, że zapytałeś w ten sposób. Mam świadomość, że polskie teksty przemawiają mocniej. Wiem, że są potrzebne i się przeciw temu nie buntuję. Pracując nad własnymi utworami, mam jednak ograniczoną władzę nad tym, w jakim one będą języku. Gdy piosenka zaczyna się rodzić, on jest już określony. Pewnie przydałby się jeszcze jeden czy dwa kawałki po polsku, ale najważniejsze, że z tych, które napisałam, jestem bardzo dumna. Myślę,że te teksty będzie mi się dobrze śpiewać jeszcze przez wiele lat.
Kim jest ten tytułowy eskapista?
W pewnym sensie samotnikiem. Jak ten kosmonauta na okładce, który na orbicie jest zupełnie sam.
Eskapizm jest cechą wyniesioną z dzieciństwa. Każdy z nas taki był. Dzieci często śnią na jawie i niektóre z nich nigdy nie przestają. Mają takie momenty, w których odpływają w alternatywną rzeczywistość. To może być sprowokowane filmem, książką, czymkolwiek.
Dla mnie muzyka jest takim śnieniem na jawie, snuciem narracji, które zahaczają o moje życie i z niego wypływają. Dopiero później, patrząc z dystansu, widzę: „a więc to mi chodziło po głowie!”. Ten album traktuje o zanurzaniu się w swoje własne, prywatne narracje, które czasem niebezpiecznie zahaczają o prawdziwe życie. Nie pozostają bez konsekwencji.
Nie są to więc marzenia beztroskie.
Nie, bo nie możesz się wyłączyć i fantazjować bez naruszania prawdziwej materii życia.
Nawet to bujanie w chmurach, życie jakimiś hipotetycznymi możliwościami wpływa na rzeczywistość. W związku z tym album nie jest wyrazem marzycielstwa w pastelowych barwach. Wszyscy mnie pytają, czy lubię bajki. Lubię, ale nie o to chodzi! Mikołaj Chylak, autor kolażu, który znajduje się na okładce, powiedział, że każdy, gdy ma problem, chce uciec na pustynię. Sęk w tym, że ten problem zabierze wówczas ze sobą i problem stanie się jeszcze większy.
Miałaś takie chwile, kiedy myślałaś, że już dość fantazjowania i zabierzesz się za coś innego?
Chyba nie, choć skończyłam architekturę wnętrz na warszawskiej ASP. Przed końcem studiów i jeszcze parę lat po nich pracowałam w zawodzie – także wiesz, gdyby ktoś potrzebował specjalisty...
Ogłoszenie numer dwa.
Tak, ale tym razem awaryjne. Wolałabym napisać ci piosenkę, ale jeśli potrzebujesz, żeby zaprojektować ci szafy albo zmienić elektrykę, to mogę pomóc. Jednak to już ostateczność, jeśli będzie bardzo źle i nie wejdziemy na OLiS [Oficjalna Lista Sprzedaży – przyp. JB].
Prawie jak wejście na Olimp.
Na całe szczęście to jest dziś trochę łatwiejsze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2014