Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prawie 5 procent straciły na wartości akcje koncernu farmaceutycznego Eli Lilly po tym, jak ktoś (serdecznie gratuluję pomysłu, anonimie) podszył się pod niego na Twitterze i ogłosił, iż odtąd insulina będzie za darmo. W słusznie urządzonym świecie tak powinno być. Może nie całkiem gratis, ale za ułamek obecnych cen, które są horrendalnie wysokie, pomimo iż ludzkość od dobrych stu lat umie wytwarzać i doskonalić insulinę, i nie jest to jakiś cud biotechnologii. Inwestorzy na moment przerazili się, że firma chce sobie zakręcić pozłacany kurek z łatwymi pieniędzmi.
Trzeba było złośliwego kawału, żeby przypomnieć, jak okropnie merkantylna jest sfera zdrowia. Nawet w covidzie koncerny potrafiły ukręcić łeb inicjatywie zdjęcia patentów ze szczepionek. Pandemia przestała być gorącym tematem, więc mało kto ma czas czytać wyniki dziennikarskich śledztw w tej sprawie, ale mam nadzieję, że kiedyś ktoś ją przerobi na dobry thrillerowy serial. Mało co mnie mdli tak, jak odwoływanie się przy ordynarnym kupczeniu zdrowiem i nadzieją do „własności intelektualnej”. Wolę zrzec się własnego intelektu niż dzielić to słowo z tamtymi państwem.
Niestety są i pozostaną oni niezbędni, choćby z powodu insuliny i innych środków dla cukrzyków. Coraz więcej z nas nie będzie w stanie korzystać z kuchennych dóbr, które tu opisujemy, bez odpowiedniego wspomagania. Ilekroć przeglądam na Instagramie ciastkarskie i deserowe orgie, przychodzi mi na myśl, że rozsądny prawodawca nakazałby ich autorom nakładanie na każde zdjęcie czerwonego napisu: „zbadaj swój cukier”.
Ale prawodawcy, jak wiadomo, niewiele mogą w mediach społecznościowych. To prywatne folwarki, o czym było znów głośno przy okazji zamieszania, za sprawą którego dowcip z insuliną był możliwy. Otóż nowy właściciel Twittera, nabab Elon Musk, chcąc pozyskać źródło dochodu dla deficytowego serwisu, ogłosił, iż za osiem dolarów wszyscy mogą dostać niebieskiego ptaszka przy swojej nazwie – znak dotąd zarezerwowany dla kont, których właścicieli firma weryfikowała wedle sobie tylko znanych procedur.
Musk uchodzi za wizjonera i parę razy nawet to udowodnił, choćby przy okazji samochodów elektrycznych. Ale tym razem nie przewidział, że jeśli nagle wystawi na sprzedaż coś, co wszyscy nauczyli się traktować jak urzędową pieczęć, żartom i podpuchom nie będzie końca. To znaczy koniec, owszem, nastąpił, hecę odwołano, a zdewaluowanego niebieskiego ptaszka ma zastąpić szary. Musk wydaje się być na szybkiej drodze do zepsucia zabawki, którą kapryśnie kupił.
To wszystko doprawdy wesołe, nie kupuję łzawej narracji, że nagły krach Twittera będzie poważną „szkodą dla demokracji”. Starczy sobie przypomnieć prezydenta Trumpa czy paru innych, hmm, demokratów wykarmionych na tym medium. Powód do bólu będą mieli tylko ci, którzy się uzależnili od nieustannej gry (z nagrodą w postaci dalszych podań i polubień), w jaką zamieniły się wszelkie przejawy werbalizacji myśli, i własny problem (w żargonie ten twór zwą „gamifikacją”) biorą za normę.
Żałuję i ja – ale tylko tego, że nie zdążyłem z własnymi pomysłami na podszywanki. Niestety, osiem dolarów to niemało, tyle dam za kilo mielonej łopatki wołowej do niedzielnej lazanii, musiałem więc wybrać tylko jedną osobę, której mógłbym naprostować niemądrze kręte ścieżki. Zamarzyło mi się, by przez jeden choć dzień z konta „Sylwia Spurek” popłynęły rozsądne, wyważone treści mogące wpłynąć na zmianę nawyków jedzeniowych, a więc ograniczenie przemysłowej hodowli i produkcji mięsa lub mleka. Niestety, w swej postaci autentycznej pani europosłanka jest widomą twarzą wegetalibanu, który zraża ludzi do słusznych skądinąd idei. Ostatnio słyszałem jej postulat, by nie dotować więcej nabiału barom mlecznym. Z pieśnią na ustach o lepszym świecie, walczy o niego dając po głowie ludziom biednym, bo w swej ciemnocie chcą żreć mięcho, a jeśli ich nie stać, to pierogi z serem.
„»Polityka jest jak żmudne wiercenie w twardych deskach, a do tego potrzeba jednocześnie i namiętności, i dobrego oka« – tak kończył Max Weber fundamentalny do dziś katechizm europejskiego polityka. Dlatego walka o spadek spożycia nabiału i mięsa to droga na wiele kadencji” – w ten sposób zacząłbym lipnego tweeta. Ale co dalej? Jakieś konkrety? Już nie starczyłoby miejsca, 280 znaków wyczerpane. Może to i lepiej, że nie złapałem tego ptaszka. ©℗
Na ziemi moich włoskich przodków jeszcze dwa pokolenia temu chwytano i zjadano ptaszki nawet tak małe jak skowronki, co nawet mi, mięsożercy, słabo się mieści w głowie i tylko dowodzi, że granice oporów etycznych w jedzeniu są płynne. Nie chcąc dalej w to wchodzić, opowiem o przyjemnym sposobie pozbycia się ostatniej dyni, jaką nabyliście w październiku. Pieczemy w całości w 180 stopniach dynię hokkaido lub (jeszcze lepiej) delica, aż patyczek wbity do środka pokaże, że jest miękka. Po wystudzeniu rozkrajamy, wyjmujemy nasiona, obieramy (można też najpierw pokroić i upiec w kawałkach). Bierzemy 500 g miąższu, w misce mieszamy intensywnie widelcem z 100 g bułki tartej, 50 g tartego parmezanu, 100 g serka typu Almette, solimy, solidnie przyprawiamy (np. tym razem majeranek zamiast szałwii?). Lepimy kulki wielkości włoskiego orzecha, obtaczamy w tartej bułce i pieczemy w 180 stopniach pół godziny albo do mocnego zrumienienia.