Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zgoda: lepiej, że tam, niż gdyby miały trafiać w pustkę. Owo „tam” ładnie opisał ks. Roman Pracki, proboszcz luterańskiej parafii w Krakowie: konwersja to nie zmiana domu, a tylko zmiana pokoju na taki, „w którym się czują bardziej u siebie”.
Ale z tego, że odchodzą, „bardzo się cieszyć” nie umiem. Choć nie jest to eksodus masowy, to wzrastająca z roku na rok liczba osób odchodzących z Kościoła katolickiego do innych Kościołów chrześcijańskich mnie niepokoi.
Czemu w Kościele katolickim nie czują się u siebie? Chociaż odpowiedzi cytowane w artykule Marcina Chodunia to zaledwie przykłady, bo kompleksowych badań nie ma, to jednak można podejrzewać, że odchodzą, bo w Kościele katolickim nie znajdują klimatu przyjaznego przeżywaniu wiary.
Oczekują, że takim miejscem będzie wspólnota wierzących. Wielkomiejska parafia, z niedzielnymi mszami odprawianymi co godzinę przy wypełnionym kościele, nie sprzyja tworzeniu się więzi. Zwykle w tych parafiach istnieją różne wspólnoty, lecz nie każdy się w nich odnajduje. Do tego dochodzi nawarstwiająca się przez stulecia katolicka obrzędowość. Od dzieciństwa przywykliśmy do niej, jak do śpiewów czy wystroju i dekoracji (w lepszym lub gorszym stylu) naszych kościołów. Obrzędy i wystrój mają służyć religijnemu skupieniu, tymczasem przeniesione z innych epok nabożeństwa, wnętrza ozdabiane na wzór pałaców lub domów kultury nużą, przytłaczają, czasem rażą i odpychają.
Jednak odchodzący wyznają, że nie w tym leży największa trudność. Kłopot sprawia im nasz sposób rozumienia i praktykowania chrześcijaństwa. W ich deklaracjach nie ma agresji wobec Kościoła katolickiego, jest raczej rozczarowanie. W sposobie funkcjonowania kościelnych struktur, w agresywnych, wykluczających postawach i wypowiedziach ludzi Kościoła, w całym naszym (katolików, nie tylko księży) zachowaniu nie znajdują ewangelicznego ciepła i miłości chrześcijańskiej.
Czytaj także: Marcin Choduń: Inny pokój
To smutne i odległe od moich własnych doświadczeń z młodości, z czasów bliższego poznawania Kościoła. Wtedy zachwyciła mnie jego otwartość, odwaga i miłość do ludzi. Mistrzami środowisk, z którymi się wtedy spotkałem, byli ks. Jan Zieja i ks. Bronisław Bozowski, a później jeszcze bp Jan Pietraszko. W tym Kościele nie było śladu bizantynizmu. Byli świadkowie ewangelicznej miłości wychodzącej daleko poza świat „pobożnych katolików”, niestroniącej także od tych, których wtedy uznawało się za publicznych grzeszników (rozwodników, ateistów, wolnomyślicieli itd.).
Poznałem też wtedy wspólnotę ludzi, którzy uwierzyli Ewangelii. Tak wtedy postrzegłem zgromadzenie, do którego wstąpiłem. Niewielkie, pokorne bez imponujących klasztorów i historycznych osiągnięć jak benedyktyni czy dominikanie, byli gotowi iść tam, gdzie Chrystus jest najmniej znany i kochany, dokąd nikt inny się nie wyrywał.
Z wchodzeniem do (każdej) wspólnoty jest tak, że oglądana z zewnątrz porywa nas swoim urokiem. Jednak po wejściu we wspólnotę, po okresie pierwszej euforii, otwierają się oczy. Dostrzegamy rysy na ideale, odkrywamy, że nie wszyscy są cudowni, nie wszystko jest piękne. Więc rozczarowanie, chęć odejścia, moment decydujący o przyszłości.
Jeśli kładąc rękę na klamce się zatrzymam, jeśli spojrzę na siebie i spytam: „A ty jesteś lepszy?”... Ja tak miałem. ©℗