Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Raz jeszcze okazuje się, że o problemie homoseksualizmu trudno rozmawiać bez gorączki. Równocześnie listy, jakie nadeszły, rozszerzyły tematykę aż po brzegi problemu. Odpowiem na razie tylko na to, co wiąże się bezpośrednio z moim felietonem.
Napisałam go, gdyż zaskoczyła mnie niewspółmierność protestu podniesionego przez liczne autorytety w imię wolności słowa i poszanowania osoby ludzkiej - i zjawiska, które uznali za ewidentnie sprzeczne z tymi wartościami: odmowy realizowania akcji „Niech nas zobaczą”, czyli masowej ekspozycji wielkich zdjęć, przedstawiających pary gejowskie. Dla organizatorów akcji była to próba przekonania opinii publicznej o normalności i pozytywnym charakterze zjawiska. A także, co wyraźnie napisali w liście, głośne upomnienie się o prawa tych par. Jakie? Właściwie wszystkie, które przysługują małżeństwom.
Otóż po pierwsze, odmawiający realizowania owej promocji korzystali z prawa niezgody na narzucanie sobie treści budzących sprzeciw. Bo wszak w plakatach nie chodziło o same osoby o odmiennej niż powszechna orientacji seksualnej (w tej mierze nikt nie ma prawa być dyskryminowany, rzecz jasna). Chodziło o aprobatę związków gejowskich, bynajmniej przecież nie równoważnych zwyczajnej młodzieńczej przyjaźni, jak to miały ilustrować zdjęcia, faktycznie sympatyczne. Sądzę, że w protestach, by te zdjęcia rozstawiać na ulicach, kryła się również irytacja wobec naprawdę oczywistej manipulacji (niech myślą, że to właśnie tylko tak wygląda...).
Nie każda galeria musi przyjąć każdą ofertę z zewnątrz, tak jak nie każda gazeta musi wydrukować każdy proponowany jej tekst. Skąd tu uderzanie kłonicą „cenzury” ? Istnieje zasadnicza różnica między oboma przykładami „czystek” w kioskach, o jakich napisał pan Lindner. Pierwsza była usprawiedliwiona całkowicie: ustawowo zabronione jest w Polsce publiczne eksponowanie treści budzących sprzeciw (i nic do tego nie ma złośliwy opis protestujących). Druga „czystka” była oczywiście ewidentnym nadużyciem i pozostałaby nim także, gdyby chodziło o „Trybunę” i „Najjaśniejszą Rzeczpospolitą”. To samo dotyczy użytego w liście inicjatorów akcji powołania się na „wolność słowa i ekspresji”. Czy trzeba powtarzać, że ani pierwsza ani druga nie jest bez granic? Pierwszą temperuje kodeks karny. Drugą - także obyczaj. Chyba nie warto powoływać się na przykłady?
Zdanie, iż niebezpieczne jest przekonanie, że „jedna grupa ma prawo narzucać swoje normy i poglądy innym” uważam za bardzo poważne nieporozumienie. Byłaby to jednak długa rozmowa o wartościach kultury opartej na rodzinie i na bardzo wyostrzonej umiejętności odróżniania dobra od zła - i o przeciwstawianiu jej filozofii tolerancji rodzącej się z przekonania, że w gruncie rzeczy to „wszystko jedno” i niech nikt nie podnosi głosu w obronie swojego świata wartości. Nic na to nie poradzę, że nadal jestem przekonana, iż żadna najsympatyczniejsza akcja nie sprawi, aby rodzicom było wszystko jedno, jaką miłość i jaki związek wybierze ich dziecko. I będę dalej twierdzić, że kolczyk w powiece czerwonowłosego lidera zespołu mieści się dla mnie jak najbardziej w zakresie tolerancji, poszanowania inności itd., ale gdy czytam o światowej karierze dwóch „grzecznych dziewczynek” w szkockich spódniczkach, epatujących widownię podwójną (wcale zresztą nie wiem, czy rzeczywistą) pikanterią swojego związku, myślę, że z Rosją, a i ze światem dzieje się chyba coś niedobrego...