Negatywne wibracje

Ich naturalne środowisko to plaża i surfing. Pisanie słonecznych piosenek przychodzi im równie naturalnie. A jednak w uśmiechach, którymi obdarzają nas na okładkach kolejnych płyt, naturalności brak.

28.05.2012

Czyta się kilka minut

The Beach Boys, lata 70. / Fot. Bureau L.A. Collection / Sygma / Corbis
The Beach Boys, lata 70. / Fot. Bureau L.A. Collection / Sygma / Corbis

Historia The Beach Boys nigdy nie była tak wesoła, jak ich przeboje.

Niewiele jest na świecie zespołów, na które można spoglądać z tak wielu perspektyw. Pół wieku The Beach Boys to opowieść o pięciu młodych chłopakach, którzy nieświadomi konsekwencji rzucili się w wir wydarzeń. I o geniuszu, który miał być dla nich boją, a okazał się kotwicą.

NIEUSTAJĄCE WAKACJE

Historię The Beach Boys można przybliżyć, koncentrując się na zmaganiach lidera grupy, Briana Wilsona, z utrwalonym w mediach jej wizerunkiem. Rzeczywiście, tematyka podnoszona na pierwszych płytach rzadko wykraczała poza młodzieńczy zestaw: surfing, plaża, dziewczyny. Warto jednak pamiętać, że główny kompozytor kończył wówczas 20 lat, a jego bracia byli znacznie młodsi. Trudno też się dziwić, że początkujący Kalifornijczycy pozostawali pod wpływem modnego surf-rocka czy rhythm & bluesa. Wykorzystywanie sprawdzonych patentów było jedyną szansą, by nadążyć za absurdalnymi oczekiwaniami wytwórni, która wymagała od nich kilku płyt rocznie.

W rezultacie „Pet Sounds” – absolutne opus magnum The Beach Boys – ukazało się zaledwie cztery lata po debiucie, a było już jedenastym albumem w ich katalogu. W tym czasie zespół zmienił się nie do poznania i... nie do zaakceptowania. Początkowo nawet pozostali założyciele grupy, Al Jardine i Mike Love, upatrywali w tej metamorfozie jedynie kolejnych dziwactw Briana Wilsona. Jego fascynacja legendarnym producentem Philem Spectorem i pomysły pokroju „nastoletniej symfonii do Boga” wprowadzały w furię jego surowego ojca – Murry’ego – pierwszego menedżera grupy.

Menedżera dało się, oczywiście, zwolnić. Gorzej z wytwórnią, która chciała za wszelką cenę zatrzymać The Beach Boys na plaży. Dziś wydaje się to absurdalne, ale Capitol bojkotował nawet promocję „Pet Sounds”, karząc w ten sposób niepokornego kompozytora. Nic dziwnego, że ten wybitny album przez lata cieszył się większą sławą w Europie niż w rodzinnych Stanach.

Mijały lata, a rozdźwięk pomiędzy ambicjami a marketingiem tylko się powiększał. Przepaść, jaką dzieliły aspiracje schorowanego Wilsona od wizerunku forsowanego przez kolejnych menedżerów, doskonale ilustruje okładka płyty z 1971 r. Widzimy na niej wycieńczonego, unurzanego w szarościach jeźdźca, który lada moment osunie się z wierzchowca. Ponurej wariacji na temat rzeźby Jamesa Earle’a Frasera towarzyszy tytuł: „Surf’s Up!”. Bardziej gorzko już nie można.

ZŁE WYCHOWANIE

Historię The Beach Boys można też przedstawić jako wycinek szerszego społeczno-kulturowego obrazka. Bracia Wilsonowie należeli do pokolenia przełomu. Pochodzili z konserwatywnych domów, w których nie można było kwestionować słów rodziców, a na ich pytania odpowiadało się: „tak jest, sir!”. Murry Wilson zaś pozostawał człowiekiem bardzo surowym nawet na tle swoich rówieśników

Bił swoich synów nawet za najmniejsze przewiny. Niewykluczone, że to w wyniku jednego z takich napadów agresji Brian nieodwracalnie utracił słuch w jednym uchu. Tylko strach spowodował, że bracia zgodzili się, by Murry został ich menedżerem, i potrzebowali niemal trzech lat, by go wyrzucić. Dopiero kilka lat później wydało się, że głowa rodziny Wilsonów w swojej pazerności sprzedała katalog „Sea of Tunes”, zawierający wczesne nagrania The Beach Boys, narażając zespół na straty w wysokości kilkudziesięciu milionów dolarów.

Problemy z rodzicami miał również Al Jardine, który musiał z bólem serca opuścił The Beach Boys, by ukończyć szkołę dentystyczną. Mike Love również przeszedł piekło, gdy okazało się, że jego młodziutka dziewczyna spodziewa się dziecka.

Jak Ameryka długa i szeroka, ten sposób wychowania miał już niedługo odbić się purytańskim rodzicom czkawką: uciekająca przed domową traumą młodzież bezkrytycznie przyjmowała nadchodzącą rewolucję seksualną z całym dobrodziejstwem jej inwentarza. Także prywatne życie członków The Beach Boys to nieustanna historia przelotnych fascynacji, żarliwych zdrad i kosztownych rozwodów.

Co gorsza: w młodych Wilsonach poczucie wzgardy dla pazernego, okrutnego ojca zderzało się z permanentną świadomością niespełnienia jego oczekiwań. A tutaj jeszcze wszyscy każą ci się uśmiechać...

WIELKA UCIECZKA

Historia The Beach Boys to także opowieść o mentalnej zapaści genialnego umysłu. Brian Wilson miał przecież ambicje wykraczające daleko poza muzykę rozrywkową. Widać to po jego pedantycznej pracy nad „Smile” – „nastoletnią symfonią poświęconą Bogu”. A to przecież zaledwie jeden z wielu tropów, odsyłających w świat muzyki poważnej. Wśród fanów talentu Wilsona znajdują się Philip Glass, John Cale i Leonard Bernstein. Na potrzeby wielowarstwowych, dopieszczonych anielskimi harmoniami kompozycji ukuto termin „barok-pop”. Kontynuując ciąg skojarzeń, należałoby dodać, że Wilson ma na koncie album z przeróbkami utworów Gershwina, a z racji problemów ze słuchem porównania z Beethovenem narzucają się same.

W tej wyliczance brakuje jednak jednej postaci – Jana Sibeliusa. Przy pewnej dozie uproszczenia można powiedzieć, że „Smile” było dla Wilsona tym, czym dla Fina nieosiągalna Ósma Symfonia. W milczeniu Sibeliusa było jednak więcej normalności. Ktoś mógłby powiedzieć, że było ono wręcz honorowe: gdy kompozytor uświadomił sobie, że nie jest już w stanie napisać utworu, który mógłby go usatysfakcjonować, po prostu przestał tworzyć. W przypadku Wilsona sprawa była bardziej skomplikowana. Lider The Beach Boys przechodził potężne załamanie nerwowe, w którym nie pomagały narkotyki, upokarzające wymagania wytwórni i nagła śmierć ojca. W rezultacie Wilson całymi latami nie opuszczał swojego pokoju, brał kokainę.

Kompozytor pozostawał w stanie psychicznego rozchwiania jeszcze w latach 80., gdy wreszcie zdiagnozowano u niego schizofrenię. Okazało się, że towarzyszą jej inne zaburzenia, spowodowane latami zażywania neuroleptyków. Na szczęście Wilson w końcu odzyskał zdrowie i po 37 latach ukończył „Smile”. Kto wie, może gdyby Sibelius miał tyle czasu, również uporałby się z Ósmą Symfonią?

CZEKAJĄC NA FALĘ

Historia The Beach Boys to wypadkowa artystycznego indywidualizmu i społecznego konformizmu. Podczas gdy w studiu ograniczała ich wyłącznie wyobraźnia, w codziennym życiu potrzebowali przewodników. Przez lata rolę tę pełnił Murry Wilson, jednak muzycy w końcu zrezygnowali z jego usług. Wówczas okazało się, że ojciec-tyran nie był wcale najgorszym liderem, jakiego mogli spotkać. Briana Wilsona pochłonęła znajomość z Van Dyke’em Parksem i jego znajomymi, którzy otworzyli przed nim wielobarwny świat narkotyków i artystycznej psychodelii.

Mike Love znalazł duchowego przywódcę gdzie indziej: na fali hippisowskiej fascynacji kulturą Orientu poznał Maharishi Mahesha Yogiego – indyjskiego guru, propagatora medytacji transcendentalnej. Jego ścieżką podążali wówczas Beatlesi, David Lynch oraz Mia Farrow, nikt z nich nie posunął się jednak do zabrania Yogiego w trasę koncertową. Nikt, oprócz Love’a, który uznał, że to doskonały pomysł. Fani The Beach Boys nie byli już tacy pewni.

Najmroczniejszego przewodnika napotkał na swojej drodze Dennis Wilson. Znany z rozrywkowego życia muzyk skumplował się z Charlesem Mansonem. Plażowy Chłopiec był pod takim wrażeniem muzycznych umiejętności swojego nowego kompana, że zaprosił go nawet kilkukrotnie na sesje nagraniowe organizowane w domu Briana. Fascynacja Mansonem zaczęła jednak powoli ustępować strachowi przed jego brutalną naturą. Dennis w ostatniej chwili zerwał kontakty z liderem sekty. Rok później Manson zaczął zabijać.

KONIEC WAKACJI

Historia The Beach Boys jakby naigrywa się z ich sławetnej składanki „Endless Summer” i nie może się skończyć. Podczas gdy The Beatles w pełnym składzie nagrali „Let It Be” i zakończyli działalność, ich amerykańscy rywale wydawali kolejne płyty, rozmieniając się na drobne. Nie mogło być inaczej, skoro w nagraniach nie brał już udziału schorowany Brian, a kilka lat później także Dennis, na którego alkohol sprowadził przedwczesną śmierć w Pacyfiku. Zespół kontynuował jednak działalność, nawet jeśli oznaczało to branie udziału w kuriozach pokroju albumu z oficjalnymi przeróbkami country.

Finalna część tej historii jest bowiem opowieścią o pazerności. Niewykluczone, że w ciągu ostatnich 20 lat członkowie The Beach Boys spędzili więcej czasu w sądzie niż w studio. Świadomi wartości hitów z okresu „Pet Sounds”, pozwalali, by rozprawy toczyły się o pojedyncze wersy ich wielkich przebojów. Choć największą chciwością wykazywał się Love, najstarszy z braci Wilsonów okazał się nieodrodnym synem swojego ojca. Gdy podekscytowany Al Jardine wyjawiał mediom wielkie plany związane z 50-leciem The Beach Boys, Brian odparł tylko: „Tak naprawdę nie lubię pracować z chłopakami. Wszystko zależy jednak od tego, jaka kwota będzie wchodziła w rachubę”.

Jak widać, pieniędzy wystarczyło nie tylko na trasę, lecz również na album, który ukazuje się 4 czerwca. Jubileuszowe „That’s Why God Made The Radio” kończy utwór „Summer’s Gone” [„Lato się skończyło” – red.].

I możemy mieć nadzieję, że to już naprawdę koniec.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2012