Nasze Lenino

Bitwa pod Lenino to jedno z najbardziej wyrazistych miejsc pamięci: uosabia dramat Polaków na Wschodzie.

14.10.2008

Czyta się kilka minut

Żołnierze Dywizji Kościuszkowskiej w drodze na front, 1943 r. /fot. IPN /
Żołnierze Dywizji Kościuszkowskiej w drodze na front, 1943 r. /fot. IPN /

Podczas dyskusji, często prywatnych, niejeden z oficerów szczerze mi mówił, że wspólna walka prowadzi do kraju, a później drogi nasze mogą się rozejść" - tak wspominał Włodzimierz Sokorski, zastępca Zygmunta Berlinga, dowódcy 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki - pierwszej jednostki formowanej u boku Armii Czerwonej przez komunistów w 1943 r. Sokorski, jako szef pionu politycznego dywizji, doskonale wiedział, że jej trzon stanowili żołnierze, którzy na własnej skórze odczuli terror NKWD.

W PRL był to temat zakazany - choć sama bitwa pod Lenino, pierwsza bitwa Dywizji Kościuszkowskiej, stoczona 65 lat temu w październiku 1943 r. - była jednym z fundamentów komunistycznej mitologii. Jednak im bardziej propaganda głosiła chwałę "chrztu oręża polskiego" - obchodzonego jako oficjalny Dzień Wojska Polskiego - tym większa część społeczeństwa PRL traktowała to wydarzenie jako coś zakłamanego, odruchowo uznając tę bitwę nie za "naszą", ale za cudzą, za "ruską" bitwę "berlingowców".

Po upadku PRL rocznice historyczne wciąż się wpisują w podziały polityczne, a pamięć o żołnierzach spod Lenino próbują zawłaszczać środowiska związane z postkomunistami - broniąc propagandowej wersji bitwy równie gorliwie, co emerytalnych przywilejów UB/SB

i "dorobku PRL". Z kolei dla części tych, którzy dbają o pamięć Katynia czy Powstania Warszawskiego, rocznica Lenino nie istnieje. A szkoda. Czym innym jest bowiem wiedza o polityce Stalina i o tym, jak wykorzystał "berlingowców". A czym innym - wiedza o losach zwykłych żołnierzy, którzy do kraju szli w rogatywkach "z orzełkami w dziwnym kształcie".

Nadać słowom nową treść

Gdy zwycięstwo pod Stalingradem na początku 1943 r. otwarło przed Stalinem perspektywę marszu Armii Czerwonej na zachód, chciał mieć wolną rękę w realizowaniu swych planów wobec Polski. 25 kwietnia 1943 r. Moskwa zerwała stosunki dyplomatyczne z Polską, ogłaszając, że rząd gen. Sikorskiego nie reprezentuje narodu.

Prawą ręką Stalina w sprawach polskich była wówczas Wanda Wasilewska, członkini Rady Najwyższej ZSRR, funkcjonariuszka Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej (w randze pułkownika). Jej wielkie możliwości wynikały z bezpośrednich relacji ze Stalinem. Wszyscy musieli się z nią liczyć, także sowieccy wojskowi i urzędnicy. "Ogólnie biorąc, miałam wtedy głos decydujący - opowiadała - więc mogło się komuś podobać czy nie podobać, mógł ktoś dyskutować czy nie dyskutować, ale to była linia generalna i decydująca". Ona i dawni działacze Komunistycznej Partii Polski opowiadali się za włączeniem jak największych rzesz Polaków wprost do Armii Czerwonej. Na początku roku została w trybie pilnym ściągnięta do Moskwy.

W końcu lutego 1943 r. Stalin kazał jej ogłosić powstanie Związku Patriotów Polskich, jako rzekomo oddolnie wyłonionej reprezentacji Polaków w ZSRR. "Rozpoczęto więc od tego, że organizacja jeszcze nie istniejąca miała już swoją nazwę i swój organ [prasowy]" - pisała kilka lat później Wasilewska. W rozmowie ze Stalinem usłyszała, że "niedobrze by było, żeby to wyglądało na inicjatywę maleńkiej grupy osób", dlatego "należy dać nazwę jakiejś organizacji. Przy czym sam Stalin zaproponował Związek Patriotów Polskich. W pierwszej chwili bardzo mi się to nie spodobało i mówiłam, że nazwa »patriota« jest dosyć skompromitowana w Polsce. On mi na to powiedział, że każdemu słowu można nadać nową treść i od was zależy, jaką treść temu nadacie".

Zerwanie stosunków z rządem Polski uruchomiło przygotowywaną już wcześniej operację tworzenia polskich jednostek przy Armii Czerwonej. Podpułkownik Berling, lider grupki wyselekcjonowanej przez NKWD spośród oficerów WP zagarniętych w 1939 r., uwierzył, że wiernością zaskarbi sobie u Stalina pozycję przyszłego przywódcy "nowej Polski".

Berling był potrzebny Moskwie głównie jako narzędzie propagandowe: potrzebowano dowódcy, który uwiarygodni nową armię, i uznano, że musi to być Polak, oficer prawdziwego Wojska Polskiego. "Kiedy mówiło się o dowództwie, kiedy wchodziła w grę osoba dowódcy - uważałam, że w danym wypadku może niewystarczające wiadomości wojskowe Berlinga są mniej ważne niż to, żeby na czele armii stał nie tylko Polak, ale Polak, który jest oficerem Wojska Polskiego, a nie oficerem armii radzieckiej" - mówiła później Wasilewska.

Kłopot z orłem

Berling zgłosił swe usługi NKWD już w 1940 r.

i odtąd realizował rozkazy wyznaczonego oficera. Wysłano go do armii Andersa, nie przerywając potajemnych kontaktów. Na polecenie NKWD zdezerterował. Po ewakuacji armii Andersa czekał na zadania. Został o nich poinformowany na kilka dni przed zerwaniem ZSRR z Polską. Wspominał: "W nocy z 19 na 20 kwietnia 1943 roku obudził mnie w naszym mieszkaniu ostry dzwonek telefonu. Zaspany jeszcze podjąłem słuchawkę, ale skoro na moje zgłoszenie odpowiedział mi i przedstawił się obcy, ale jakby słyszany już kiedyś głos - oprzytomniałem w jednej chwili. Mówił jeden z członków rządu, gratulując mi wytrwałości i osiągnięcia celu".

Jeszcze w kwietniu Stalin kazał Wasilewskiej napisać (w imieniu wciąż nieistniejącego ZPP) pismo z prośbą do władz ZSRR o zgodę na utworzenie 1. Dywizji. Zostało szybko rozpatrzone. "Dziś zapadła decyzja Biura Politycznego o rozpoczęciu organizacji waszego wojska. Serdecznie wam winszuję" - usłyszał Berling.

4 maja 1943 r., a więc niewiele ponad tydzień od zerwania stosunków z rządem polskim, Berling oficjalnie przejął ćwiczebny obóz w Sielcach nad Oką. Tam wszystko podporządkowano wymogom - powiedzielibyśmy dziś - marketingu politycznego. "Na przykład powstała kwestia, jak ma wyglądać mundur, jak ma wyglądać orzełek, jakie mają być guziki - wspominała Wasilewska. - Wiele ciężkich chwil spędziłyśmy w Moskwie, poszukując wzoru dla orła. Zdawałoby się, że to mała techniczna sprawa, tymczasem okazała się bardzo skomplikowana: z największym trudem znalazłyśmy wreszcie piastowskiego orła z grobowców Piastów. Ten orzełek stał się znakiem 1. Dywizji i 1. Armii. Stał się cząstką składową munduru żołnierza polskiego".

Wtedy narodził się, podtrzymywany do końca PRL, pseudo-piastowski mit orzełka 1. Dywizji, który w rzeczywistości był inwencją twórczą XIX-wiecznego artysty (zaprojektował on ozdoby grobu Krzywoustego w 1825 r.).

Ale prawda nie była istotna: dorobiono ideologię opartą na tezie, że rzekomym znakiem Polski piastowskiej był orzeł bez korony. Sami żołnierze często z lekceważeniem nazywali go "kuricą".

Hejnał i flaga

Adresatów operacji propagandowej było wielu. Także zachodni sojusznicy ZSRR i opinia światowa, która jeszcze przed konferencją "Wielkiej Trójki" w Teheranie jesienią 1943 r. miała zobaczyć, że rząd Polski (na emigracji w Londynie) nie jest jedynym reprezentantem narodu, że po sowieckiej stronie walczą tysiące Polaków, a prostalinowskie środowiska polityczne mogą być alternatywą dla polskich władz. W dalekim tle były to już przymiarki do podarowania Polakom stalinowskiego rządu.

Na razie adresatem narodowo-wyzwoleńczego entourage’u byli Polacy ściągający do Sielc. Większość szła ochotniczo, widząc w tym jedyną szansę na wyrwanie się "z nieludzkiej ziemi" - a także na polepszenie doli wegetujących rodzin, zostawionych w Kazachstanie i na Syberii, które odtąd mogły liczyć na nieco lepsze zaopatrzenie w środki do przeżycia.

Polacy mieli uwierzyć, że walcząc pod sowieckim dowództwem będą budować nową i sprawiedliwą Polskę. Wiedziano, że nie będzie to sprawa prosta. Wasilewska wspominała: "Działaliśmy na ślepo (…) nie wiedzieliśmy także, jak się pewni Polacy zachowają, jak się do tego [tworzenia wojska przy Armii Czerwonej] odniosą". Wiedziała za to, że do obozu "przybywali masowo [dawni wojskowi] osadnicy. Byli to ludzie, którzy zostali osiedleni na tzw. polskich kresach". Znający realia okupacji sowieckiej i Gułagu. "Przychodzili do nas ludzie z więzień, ludzie, którzy siedzieli w wyniku oskarżeń o wrogą przeciwko Związkowi Radzieckiemu robotę. Przychodzili różni ludzie, np. i zwykły człowiek pracy, i mieszczuch karmiony w Polsce oszczerstwami pod adresem Związku Radzieckiego" - mówiła Wasilewska.

Berling zauważał, jak oddziałują najprostsze polskie symbole narodowe na ludzi przybywających do obozu w Sielcach: "Droga od promu na [rzece] Oce do dowództwa dywizji wiodła przez las. Gdy las się kończył, oczom idących ukazywał się nagle budynek dowództwa. Na widok polskiej flagi państwowej, polskiego godła państwowego na budynku dowództwa dywizji ludzie ze łzami w oczach klękali, całowali ziemię. (…) A później, kiedy z balkonu dowództwa dywizji rozbrzmiewał hejnał krakowski, w lesie przy namiotach odzywał się głośny płacz". Potwierdzają to wspomnienia tych, którzy dotarli nad Okę po latach gehenny.

Jednak niełatwo było zatrzeć świadomość bolszewickich zbrodni. "Na nastroje oficerów i żołnierzy 1. Dywizji mocno oddziaływała sprawa zbrodni katyńskiej - pisał historyk ppłk Stanisław Jaczyński. - Wiedzieli o niej już od kilku miesięcy, gdyż znane było zwrócenie się rządu gen. Władysława Sikorskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, z prośbą o zbadanie problemu odpowiedzialności za tę zbrodnię. Sprawa katyńska była przez żołnierzy żywo omawiana i mocno ich bulwersowała. Większość była przekonana, że zbrodni (…) dopuścili się Rosjanie".

Równie trudno było przełknąć hasła komunistów o budowie nowego ustroju i o tym, że Polska zaczyna się za Bugiem. "Nadal pozostawał problem granic, gdyż wielu żołnierzy i oficerów dywizji pochodziło z Wileńszczyzny, Białorusi, Ukrainy Zachodniej, a zwłaszcza ze Lwowa. Ziemie Zachodnie były mirażem dalekim i mimo że nęcącym, troszczono się o los rodzin na dawnych »kresach polskich«" - przyznawał Sokorski. Dlatego specjalne znaczenie przywiązywano do działalności oficerów politycznych, zwanych początkowo "oświatowymi". Kierowano tam komunistów, dawnych działaczy KPP i jej przybudówek. "Równocześnie z pracą czysto wojskową rozwijała się praca ideologiczna" - pisała Wasilewska.

46 wyroków

Dla dowództwa problemem był też autorytet legalnych władz RP i Naczelnego Wodza. Żołnierze wiedzieli, że to temu rządowi zawdzięczali zmianę losu w 1941 r. Nawet mimo ograniczenia dostępu do informacji - jak pisał politruk Sokorski - "mit polskiego rządu w Londynie ciągle jeszcze jednak ciążył, autorytet gen. Sikorskiego, jako premiera tego rządu, był ciągle duży". Wkrótce on i inni oficerowie polityczni mogli odetchnąć: na pomoc przyszedł im wstrząs spowodowany śmiercią Sikorskiego, "przezwyciężając problem rządu na emigracji" (Sokorski). Zdając sobie sprawę z autorytetu generała, urządzono uroczystości żałobne - starając się zmanipulować informacje o jego następcach w rządzie RP i w wojsku.

Propaganda i indoktrynacja były połączone z zastraszeniem i inwigilacją żołnierzy. Korzystano z metod sprawdzonych w wojsku sowieckim. W lipcu 1943 r. ogłoszono kodeks karny, który na wzór Armii Czerwonej przewidywał dwie możliwości: karę śmierci i 10 lat więzienia, z możliwością zamiany na oddział karny (i nikłe szanse przeżycia). W oparciu o te przepisy karano też za nieprawomyślność. Tylko w pierwszym okresie za szerzenie poglądów przeciw ZPP i Wasilewskiej sądy polowe skazały co najmniej 46 żołnierzy. Po latach Wasilewska ujawniła, że nie było pewności, czy może w ogóle udać się do żołnierzy. "Przypominam sobie taki moment: kiedy z Moskwy miałam jechać do 1. Dywizji [po raz pierwszy], Żukow miał wielkie obawy o moje osobiste bezpieczeństwo. A wyszło bardzo dobrze".

Był jeszcze jeden problem. Dla wielu żołnierzy to Sowieci (a nie Niemcy) byli jedynym wrogiem, jakiego poznali. Większość pochodziła z ziem Polski, do których w 1939 r. nie dotarł Wehrmacht. Gdy w 1941 r. Niemcy atakowali ZSRR, zajmując ich rodzinne strony, oni byli w łagrach albo w kazachskich stepach. Wieści o zbrodniach niemieckich były teorią; docierały do nich z niewiarygodnych sowieckich gazet i rozgłośni. A zbrodnie sowieckie poznali na własnej skórze, zostawiając za sobą, często na zawsze, wielu bliskich. Oczywiste było pytanie, czy po takich doświadczeniach część żołnierzy nie skorzysta z okazji, by uciec na stronę przeciwnika. "A wy mi powiedzcie, oni będą uczciwie walczyć?" - pytał Stalin Wasilewską.

W jego oczach najważniejszym zadaniem

1. Dywizji było dokonanie politycznej demonstracji: pokazanie Zachodowi, że stworzone przez komunistów wojsko jest uczestnikiem wojny. Wasilewska i Berling parli do szybkiego wysłania żołnierzy na front. Wasilewska liczyła, że już jesienią 1943 r. Stalin zgodzi się powołać organy władzy przyszłej polskiej republiki. Chciała więc, by dywizja poszła na Niemców latem, mimo że - złożona głównie z cywilów i wycieńczonych ekswięźniów - nie mogła jeszcze osiągnąć gotowości. Jak przyznała, "ja gwałtownie [u Stalina] domagałam się wysłania tej dywizji na front".

Danina krwi

Ostatecznie "chrzest bojowy" Dywizja przeszła 12 i 13 października 1943 r. pod Lenino. Niewiele rzeczy odbyło się zgodnie z planem. Ataku nie poprzedzono odpowiednim przygotowaniem artyleryjskim. Stracono efekt zaskoczenia. Do tego doszła niemal całkowita swoboda lotnictwa niemieckiego, atakującego Polaków grupami od kilku do kilkudziesięciu samolotów, utrata łączności i dezorganizacja: część ludzi zginęła "od swoich".

"Stan osobowy dywizji szedł do walki z determinacją. (...) Podczas podejścia do wsi Trygubowa i Puniszcze piechota dostała się pod silny ostrzał artyleryjski, zwłaszcza ognia moździerzy przeciwnika", a niektóre oddziały "dostały się pod ogień naszej artylerii. Wskutek tego piechota zaległa, powstało zamieszanie, szyki bojowe pomieszały się" - raportował potem szef Zarządu Politycznego Frontu Zachodniego

gen. Makarow. I dodawał, że sąsiadujący z Polakami żołnierze z sowieckich dywizji "w czasie walki nie okazali koniecznego wsparcia, ponieważ w istocie pozostawali w miejscu" i w rezultacie niektóre polskie jednostki "zostały zaatakowane przez przeciwnika ze skrzydeł". Braki w nieukończonym szkoleniu sprawiły, że "niektórzy z żołnierzy zwracali się o pomoc do naszych [sowieckich] żołnierzy, którzy uczyli ich, jak należy posługiwać się automatem". Poza tym "wyjątkowo słabo w dywizji była zorganizowana dostawa amunicji, szczególnie nabojów do karabinów. (...) Doprowadziło to do tego, że w 1 i 2 pp [pułku piechoty - red.]pod koniec dnia brakowało nabojów". Berling obwiniał później gen. Gordowa, dowódcę tego odcinka frontu; ten w raportach punktował błędy i nieudolność Berlinga.

Była to jedna z tragiczniejszych polskich bitew w II wojnie światowej. Trudno uznać ją za zwycięstwo: mimo daniny krwi, 1. Dywizja - pozbawiona odpowiedniej pomocy sowieckiej - nie mogła przełamać obrony Niemców, którzy wkrótce odzyskali utracony teren. Tylko bohaterstwo żołnierzy pozwoliło na przerwanie pierwszej linii obrony. Zginęło ich ponad pół tysiąca, a łączne straty przekroczyły trzy tysiące - z rannymi i zaginionymi.

W PRL tematem tabu był los tych ostatnich. Bo większość z nich stanowili ci, którzy wykorzystali okazję, by uciec z objęć stalinowskiej władzy. Pojedynczy żołnierze jeszcze przed bitwą zbiegli do Niemców - dzięki temu ci wiedzieli, że są tu Polacy, i od rana nadawali do nich apele i melodię "Mazurka Dąbrowskiego". Gen. Makarow pisał, że według przekazanych mu danych "wrogowi poddało się około 600 osób z 1 i 2 pp, a wszystkich razem z innych jednostek około 1000 osób". Wprawdzie część była zmuszona się poddać, ale wielu uciekało w poszukiwaniu wolności od Sowietów. Niemiec, wzięty później do niewoli na tym odcinku frontu, zeznał, że "polska piechota szła rzutami plutonowymi, przy tym Polacy nie strzelali do nas, tylko coś wykrzykiwali (...) czuliśmy, że przechodzą na naszą stronę. W taki sposób na naszą stronę 12 października do godz. 16.00 przeszło kilka plutonów Polaków, w ogólnej liczbie 300 ludzi (...) oni całymi grupami poddawali się i przechodzili na naszą stronę, w ogóle z nami nie walcząc".

Później po obu stronach frontu żołnierzy wykorzystywała propaganda: jednych stalinowska, drugich - hitlerowska.

Czas na zrozumienie

To sowieckie dowództwo wycofało Dywizję, ale nie ma powodu, aby nie wierzyć Wasilewskiej, że była przerażona informacjami o stratach i dzwoniła w tej sprawie do Stalina. Wcześniej parła do bitwy, bo potrzebowała politycznej demonstracji, że Polacy po sowieckiej stronie walczą na froncie. Dla niej była to operacja propagandowa, cele militarne miały drugorzędne znaczenie. Teraz groźba zagłady Dywizji oznaczałaby klęskę polityczną.

Cel i tak był osiągnięty: Lenino okrzyknięto taktycznym sukcesem i przypieczętowaniem "polsko-radzieckiego braterstwa broni". Dla Wasilewskiej bitwa była też "dniem zupełnego zbratania komunistów i naszego wojska".

Po dojściu do Polski okazało się, że ta armia nie może liczyć na ochotników. Zorganizowano przymusowy pobór, problemem stały się dezercje. "Nas, żołnierzy 1. i 2. Armii Wojska Polskiego, w drelichach i wystrzępionych szynelach, nie oczekiwał powszechny aplauz i podziw społeczeństwa. Nazywano nas pogardliwie »berlingowcami«" - pisał po latach Franciszek Ryszka. Jednak zwykłych żołnierzy traktowano przyjaźnie. W 1945 r. w sprawozdaniach uciekinierów z Polski mówiono o nich, że "nie bili się z radością, ani z gorliwością, bo zdawali sobie sprawę, że wysiłek ich nie będzie obrócony dla dobra Polski. Zawsze lepiej być w wojsku niż na Syberii, choć ta możliwość zawsze pozostawała otwarta. (1) Nigdzie wojsko polskie nie wzbudzało zachwytu, ani podziwu, natomiast współczuto im i rozumiano ich".

Najwyższy czas, aby rozumieć ich również dziś - nie godząc się na manipulacje piewców dawnej propagandy. Trwająca przez lata indoktrynacja społeczeństwa i tych żołnierzy Berlinga, którzy zostali w wojsku po 1945 r., nie powinna przesłaniać spojrzenia na losy żołnierzy 1. Dywizji. Bitwa pod Lenino jest jednym z najbardziej wyrazistych miejsc pamięci, uosabiających martyrologię Polaków na Wschodzie. Warto o tym pamiętać w jej rocznicę.

Dr MACIEJ KORKUĆ jest historykiem dziejów najnowszych, pracownikiem krakowskiego oddziału IPN. Autor i współautor m.in.: "Zostańcie wierni tylko Polsce. Niepodległościowe oddziały partyzanckie w Krakowskiem (1944-1947)", "Dzieje Kresów", "Zakopiańska Solidarność 1980-1989".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2008