Nasz rozdarty naród

O charakterze stosunków europejsko-amerykańskich nie przesądzi to, czy wybory wygra Bush czy Kerry. Większe znaczenie będzie mieć to, czy Europa zrozumie sytuację rozdarcia politycznego i psychologicznego, w jakim znalazł się naród amerykański. Dotąd Europejczycy pojęli to jedynie w ograniczonym zakresie.

26.09.2004

Czyta się kilka minut

11 września 2004 r. minęły już trzy lata. Lekarze zajmujący się traumatologią wiedzą, że skutki przeżytej traumy mogą ujawniać się przez dziesięciolecia. W przypadku narodowej traumy 11 września sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana: trwająca dziś walka o Biały Dom grozi rozdrapaniem na nowo starych ran. To nie przypadek, że konwencja wyborcza Republikanów odbyła się w Nowym Jorku.

Podczas gdy George Bush prezentuje wizerunek polityka zdecydowanego, John Kerry zdobywa nowe doświadczenie: że upiory przeszłości - trauma Wietnamu - mogą być zdumiewająco żywotne. Spór przybiera kształt niemal surrealistyczny: po jednej stronie Kerry, który zgłosił się na ochotnika na front wietnamski, by bronić swego kraju, a dziś musi bronić późniejszej antywojennej postawy. Po drugiej syn z bogatej rodziny, który nie tylko nie był w Wietnamie, lecz nie odbył nawet jak należy ulgowej służby na “froncie ojczyźnianym" w Teksasie - i mimo to potrafi przedstawiać się jako uosobienie zdecydowania.

Po raz pierwszy od czasów Wietnamu polityka zagraniczna na nowo znalazła się w centrum kampanii wyborczej. Przy czym zarówno Bush, jak i Kerry próbują wykorzystać czynniki polityczne i psychologiczne, które wiążą się z traumą Wietnamu. W ten sposób, mimo trudnej sytuacji w Iraku, to 11 września pozostaje niewidoczną, ale faktyczną osią debat.

Tymczasem przyjaciele Ameryki stają się coraz bardziej nerwowi. Obaj kontrahenci sprawiają na nich wrażenie skłóconych dzieci, bawiących się zapałkami w stogu siana. A reszta świata woła: “Chwileczkę, jesteście zbyt potężni, nie możecie ograniczać się do waszych patriotycznych gierek. Potrzebujemy przywództwa, a nie defilad".

Kerry próbuje obrócić to niezadowolenie na swoją korzyść: powtarza, że nigdy jeszcze wizerunek Ameryki nie był gorszy niż dzisiaj. Obiecuje, że po zwycięstwie natychmiast zwróci się do ONZ i odbuduje alians z tradycyjnymi sojusznikami. Ale to przesłanie nie trafia do wyborców. Wspominając miniony rok i ostre spory na forum ONZ, Amerykanie często utożsamiają Europę i multilateralizm ze słabością. Ameryka to Mars, Europa to Wenus.

Republikanie, jak się zdaje, trafniej rozeznali nastroje w kraju. “George Bush nigdy nie spytałby o pozwolenie, żeby bronić amerykańskiego narodu" - grzmiał wiceprezydent Cheney na republikańskich delegatów w Nowym Jorku. Senator z Georgii, Zell Miller, dezerter z Partii Demokratycznej, dodawał: “Kerry pozwoliłby, aby to Paryż decydował, kiedy i jak należy bronić Ameryki. Ja natomiast chcę, by decydował o tym Bush". Wielu obserwatorów dochodzi do wniosku, że katastrofalna sytuacja w Iraku może wręcz pomóc Bushowi w reelekcji, bo w obliczu nieustającego terrorystycznego zagrożenia stwarza okazję do ofensywnej demonstracji siły.

Walka wyborcza wkrótce się skończy. Niezależnie od tego, czy wygra ją Bush czy Kerry, nowy albo stary-nowy prezydent nie będzie mieć łatwego urzędowania. Przy czym 11 września to jedynie wierzchołek góry lodowej. Śmierć Ronalda Reagana latem tego roku stała się dla Amerykanów silnym przeżyciem emocjonalnym: na tę krótką chwilę Ameryka mogła pogrążyć się w nostalgii, do której ostatnio, gdy jeden kryzys goni drugi, nie ma wielu okazji; nostalgii za czasami, które z perspektywy wydawać się mogą prostsze i lepsze.

Eksperci nie są zgodni, w jakim stopniu naród amerykański jest dziś spolaryzowany. Wszystkie aspekty życia Amerykanów zostały poddane radykalnym, rewolucyjnym wręcz zmianom. Od 11 września Amerykanie z wszystkich warstw społecznych mają poczucie, że ich standard życia jest zagrożony. Ale to nie zamachy terrorystyczne z 11 września są faktyczną przyczyną problemów; były one raczej ich katalizatorem. Nasze zmysły zostały wyostrzone na rosnącą potrzebę bezpieczeństwa - dla naszej przyszłości, dla naszych dzieci. Wtedy, 11 września, ujrzeliśmy zagrożenie zewnętrzne. Dziś tematy wewnętrzne, jak rynek pracy czy niewydolny system opieki zdrowotnej, są spychane w cień przez dyskusję nad stanowiskiem Stanów wobec światowych kryzysów. A wątpliwości, czy postępujemy słusznie, jedynie zwiększają naszą wściekłość na resztę świata.

Od założenia Stanów Zjednoczonych musiało minąć ponad 150 lat - 150 lat postawy izolacjonistycznej - nim po II wojnie światowej Ameryka przezwyciężyła nieufność do angażowania się poza granicami i postawiła na międzynarodową współpracę. Teraz resentymenty wobec reszty świata zdają się odżywać. Co zwycięży? Czy odwrócimy się od przestarzałych podobno struktur, tak jak nasi przodkowie, którzy opuścili kiedyś stary świat, i ograniczymy do obrony tego, co wydaje się nam wartościowe? Czy też wspólnie z partnerami chcemy pracować na rzecz demokracji i pokoju w świecie?

Podobnego kryzysu Ameryka doświadczała po Wietnamie i Watergate. Wówczas Stany zrezygnowały z misyjnej roli, koncentrując się na staraniach o realizację idei praw człowieka w ramach wielostronnej współpracy. Apogeum takiej polityki przypadło na rządy Jimmy’ego Cartera - prezydenta, który w Europie był nielubiany w takim niemal stopniu, jak dziś Bush. Europejczycy krytykowali go, uznając, że jest zbyt religijny i za słaby. Kanclerz RFN Helmut Schmidt nazywał go “cholernym kaznodzieją w Białym Domu".

Polityczna filozofia Cartera była reakcją na serię wcześniejszych nieudanych posunięć w polityce zagranicznej, a nie na ataki z zewnątrz. Wietnam stał się symbolem błędnie prowadzonej walki z komunizmem, a Watergate - politycznych matactw. Wielu Amerykanów spoglądało wtedy za ocean z nadzieją, że otrzymają stamtąd dobrą radę. Carter zapłacił polityczną cenę za lekcję, która mówi, że Ameryka zbyt niezdecydowana jest równie irytująca dla partnerów, co Ameryka agresywna i zdecydowana na wszystko.

A dziś? Spoglądając na rozmiary obecnego zamieszania, możemy się spodziewać, że kampania wyborcza, która wchodzi teraz w końcowy etap, będzie jeszcze bardziej brudna i jeszcze brutalniejsza. Wiele pieniędzy zostanie wydanych na przekonanie niezdecydowanych grup wyborców, choćby najmniejszych. John Zogby, specjalizujący się w analizowaniu amerykańskich wyborów, wskazuje na niesłychaną pewność, z jaką każda strona stara się przekonać Amerykanów, że w razie zwycięstwa przeciwnika Stany czeka ni mniej ni więcej, tylko Armageddon.

Powtórzmy, za pewnym wysoko postawionym przedstawicielem administracji Busha: tego, co w ciągu najbliższych tygodni zostanie w Ameryce powiedziane bądź napisane, nie należy traktować wiążąco jako wskazania drogi, którą w ciągu następnych czterech lat pójdzie amerykański rząd. Najlepiej byłoby, mówił tenże urzędnik, gdyby reszta świata na jakiś czas zatkała sobie uszy i nie słuchała retorycznych eskapad, wyczekując do następnego dnia po 2 listopada.

Mimo to byłoby wskazane już dziś zastanowić się, co może poprawić współpracę atlantycką - niezależnie od wyniku wyborów. Jeśli moja analiza jest słuszna, to o charakterze stosunków europejsko-amerykańskich przesądzi niekoniecznie to, czy wybory wygra Bush, czy też Kerry. Decydujące będzie, czy Europa zrozumie obecne rozdarcie amerykańskiego narodu. Do tej pory Europejczycy pojęli to jedynie w ograniczonym zakresie. Tymczasem, zamiast uznawać Amerykę za hegemonialne supermocarstwo, którego jedynym celem jest kontrolowanie przyjaciół i wrogów, Europejczycy powinni potraktować Amerykę jak silnego partnera i przyjaciela, który także potrzebuje partnerów i przyjaciół.

To może być łatwiejsze, niż się w tej chwili wydaje. Jeśli Bushowi uda się przekonać wyborców o słuszności swej polityki, to przecież problemy, przed którymi stoi, nie znikną: zwalczanie terroryzmu, rozwiązanie sytuacji w Iraku, zajęcie się problemami Bliskiego Wschodu. A cena ropy, niedopuszczenie do rozprzestrzenienia broni jądrowej, AIDS czy zmiany klimatu itd. - to są tematy ważne po obu stronach Atlantyku.

Z kolei Kerry obejmowałby urząd prezydencki z pokaźną hipoteką. Argumentuje przecież, że jedynym rozwiązaniem wielu problemów jest międzynarodowa kooperacja i traktuje współpracę na forum ONZ jako fundament trwałego pokoju w Iraku. Kerry podkreśla, że przez takie instytucje jak NATO Stany muszą współpracować z Unią Europejską jak równoprawni partnerzy. Rzecz jednak w tym, że to nie Kerry, ale Europejczycy (a szczególnie Francuzi i Niemcy) będą musieli dostarczyć dowodów, że tak jest. Oczekiwania będą ogromne, możliwości skromne.

Świat nasz będzie za rok lepszy, jeśli przyjaciele Ameryki wykorzystają fazę przedwyborczej kakofonii do przemyśleń, jak ulepszyć naszą współpracę.

Przełożył WP

John C. Kornblum (ur. 1942), jest od wielu lat dyplomatą i ekspertem ds. Europy w Departamencie Stanu. 1995-97 był specjalnym pełnomocnikiem ds. Bałkanów. Uczestniczył w przygotowaniu rozszerzenia NATO. 1997--2000 ambasador USA w Niemczech. Obecnie członek władz Banku Lazard. Tekst powstał dla dziennika “Tagesspiegel".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2004