Wybierzmy przeciętność

John Kerry, lider zmagań o wyborczą nominację Partii Demokratycznej, ma szanse w prezydenckiej rozgrywce zagrozić samemu George’owi Bushowi. Błyskotliwy senator, dobry dyskutant, bardziej dyplomata niż aktywista, nie budzący kontrowersji. A przede wszystkim odpowiednio... bezbarwny.

22.02.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

10 lutego Kerry wygrał prawybory w kolejnych dwóch stanach: Wirginii i Tenne-ssee. Zdecydowane zwycięstwo dowiodło, że senator z Massachusetts nie tylko zostawił daleko w tyle rywali, ale będzie kontynuował dotychczasowe sukcesy. Może bowiem liczyć na poparcie amerykańskiego Południa, które uzurpowali sobie pochodzący z Karoliny Północnej John Edwards oraz wywodzący się z Arkansas czarny koń wyborów, Wesley Clark.

Emerytowany generał po ostatniej przegranej doszedł do wniosku, że dalsza walka nie ma sensu i złożył broń. Howard Dean jeszcze “zipie", ale jego szanse są bliskie zera i w partii zaczynają rosnąć naciski, by oszczędził sobie wstydu. Po przegranej w Wisconsin Dean najprawdopodobniej tym naciskom ulegnie. Zatem wkrótce wielotorowy wyścig zamieni się w pojedynek twarzą w twarz: Kerry kontra Edwards. Z dotychczasowego przebiegu zmagań jasno wynika, że ten drugi nie ma szans. I nie chodzi tylko o to, że reprezentant Massachusetts jest politykiem bardziej doświadczonym, weteranem wojny wietnamskiej oraz senatorem o kilkakrotnie dłuższym stażu od Edwardsa. Ważniejszy wydaje się fakt, że demokraci chcą jak najszybciej wyłonić swojego kandydata, aby - zamiast koncentrować się na potyczkach z wewnątrzpartyjnymi rywalami - móc pomyśleć o ogólnokrajowej kampanii wymierzonej w urzędującego prezydenta.

Bohater mimo znajomości

Tak zdecydowanego faworyta przy tak dużej konkurencji w demokratycznych prawyborach jeszcze nie było. Powodzenie Kerry’ego kiepsko wróży Bushowi. Wskazuje bowiem, że lewicowy elektorat - złożony z indywidualistów na ogół nie ulegających ciągotkom do tworzenia jednolitego frontu - potrafi się zjednoczyć jak, nie przymierzając, stojący zazwyczaj murem republikanie. Wyborcy demokratyczni chcą przede wszystkim usunąć z Białego Domu jego obecnego lokatora i dlatego masowo głosują na kandydata, który może najgodniej stawić mu czoło. Innymi słowy: osobiste sympatie podporządkowali wyższemu celowi. Pamiętają, że cztery lata temu, abstrahując od machinacji wokół liczenia głosów na Florydzie, Al Gore przegrał, bo naiwni idealiści ze skrajnej lewicy głosowali na szefa Partii Zielonych, Ralpha Nadera. W ciągu czterech lat Bush podzielił społeczeństwo na dwa spójne bloki. Mało który z wyborców zarejestrowanych jako zwolennicy konkretnej partii nie wie jeszcze, przy kim postawi kreskę w listopadzie.

Kerry, jak już powiedziano, walczył w Wietnamie. Mimo że pochodzi z wpływowej, a po kądzieli arystokratycznej rodziny, nie próbował uniknąć służby ojczyźnie. Był oficerem na kanonierce operującej w delcie Mekongu, a teraz - z właściwym amerykańskim politykom brakiem skromności - dyskontuje swe bohaterstwo. Dlaczego? W dniu, kiedy Kerry brał Wirginię i Tennessee, rzecznik prezydenta, Scott McClellan, prezentował dokumenty mające wykazać, że George Bush podczas wojny wietnamskiej odbył do końca służbę w Gwardii Narodowej. Kwestia wojskowej kariery Busha nabrzmiewała już od ponad tygodnia. Szef Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, Terry McAuliffe, oskarżył go o samowolne opuszczenie koszar na okres, ni mniej ni więcej, tylko roku. Ponieważ oskarżenia zaczęły kłaść się cieniem na kampanię wyborczą, prezydencki sztab postanowił dowieść, że wszystko jest w porządku.

Wydobyte z archiwum akta nie zadowoliły jednak korpusu prasowego Białego Domu, który przez bitą godzinę pastwił się nad McClellanem. Problem polega na tym, że o ile dokumenty z lat 1968-72, kiedy Bush służył w Teksasie, zawierają dokładne daty szkoleń i ćwiczeń, o tyle dokumenty z ostatniego roku służby, który gwardzista na własną prośbę miał spędzić w Alabamie, są bardzo ogólnikowe - wymieniają jedynie sumę punktów zdobytych w jednostce. Oficerowie z Alabamy nie potrafią nawet powiedzieć, czy prezydent stawił się w koszarach. McClellan wywodził, że skoro jego szef dostawał żołd, znaczy to, że przebywał w jednostce, bo pieniądze wypłacane są tylko za okres aktywnej służby. Za to były przełożony Busha, emerytowany generał William Turnipseed, nie przypomina sobie, by w okresie od maja 1972 r. do maja roku następnego prezydent brał udział w przepisowych zajęciach.

Tajemnicza przerwa w wojskowym epizodzie zbiega się w życiorysie Busha z okresem określanym eufemistycznie jako “cygańskie lata". Syn wpływowego kongresmana i multimilionera zaczął wtedy ostro pić. Podczas świąt Bożego Narodzenia ’72 zabrał na imprezę 16-letniego brata Marvina, a wracając zaatakował samochodem pojemniki na śmieci stojące przed domem sąsiada. Kiedy tata zaczął go strofować, zażądał fizycznej satysfakcji na dworze. Demokraci już cztery lata temu zarzucali Bushowi, że dzięki znajomościom ojca wymigał się od służby w Wietnamie i został skierowany do Gwardii Narodowej. Kwestionowanie waleczności kandydata nie wpłynęło wtedy na przebieg kampanii. Ale teraz w Iraku giną posłani tam przez Busha amerykańscy chłopcy, którzy znajomości nie mają. A kiedy prezydent służył (bądź nie służył) krajowi na tyłach w bezpiecznej Alabamie, John Kerry pod zmasowanym ostrzałem Vietcongu wyciągał z rzeki rannego kolegę, ratując mu życie - za co dostał Brązową Gwiazdę i trzeci z kolei order Purpurowego Serca.

Miganie się przez Busha od “woja" nie stałoby się aż tak poważną kwestią, gdyby prezydent nie wylądował w maju ub. roku na lotniskowcu “Abraham Lincoln" i nie ogłosił zwycięstwa nad reżimem Saddama Husajna - przystrojony w kurtkę pilota, a zatem: w cudze piórka. Biały Dom atakuje demokratów za rzucanie oszczerstw na Busha w nadziei, że się przestraszą, bo amerykański elektorat nie lubi polityków obrzucających przeciwnika błotem. Ale jak dotąd nic nie wskazuje na to, by Kerry się ugiął. “Każdy ma prawo do własnych decyzji. Jedni szli do więzienia, bo sumienie nie pozwalało im służyć, a inni uciekali przed poborem do Kanady albo do Gwardii Narodowej" - stwierdził w wywiadzie dla telewizji Fox.

Co ciekawe, Kerry, który podobnie jak jego ojciec zgłosił się na ochotnika do wojska, po zakończeniu służby zaczął protestować przeciw bezsensownej rzezi. Założył organizację Amerykańscy Weterani Wietnamu, został rzecznikiem innej - Weterani Wietnamu przeciw Wojnie. W 1971 r. zeznając przed senacką Komisją Spraw Zagranicznych, zadał pytanie: “Jak możecie żądać od kogoś, aby był ostatnią osobą ginącą w Wietnamie? By był ostatnią ofiarą pomyłki?". “Mam nadzieję, że kiedyś zostanie pan naszym kolegą w tym zgromadzeniu" - odparł senator Claiborne Pell. Następnego dnia Kerry poprowadził grupę kombatantów, którzy wyrzucili swoje odznaczenia na stopnie Kapitolu. Sam wyrzucił tylko baretki. Medale można zobaczyć za szkłem w jego senackim biurze. A 14 lat później spełniły się nadzieje Pella: Kerry zasiadł obok niego we wspomnianej komisji.

Kto jest "wybieralny"?

Poza epizodem wietnamskim urodzony 11 grudnia 1943 r. w szpitalu wojskowym im. Fitzimmonsa w Denver John Kerry jest postacią raczej bezbarwną. To znaczy: jeśli chodzi o życie publiczne, bo w prywatnym nie próżnował. Jego pierwsza żona Julia Thorne (której rodzina wywodzi się od pierwszego prokuratora generalnego USA, Williama Bradforda, przyjaciela Waszyngtona) przed rozwodem z Kerrym próbowała popełnić samobójstwo. Potem nastąpił szereg romansów z aktorkami: Morgan Fairchild, Cornelią Guest, tudzież... córką Ronalda Reagana, Patti Davis. Ostatecznie w 1992 r. wysoki, przystojny absolwent Yale, który po krótkim terminowaniu u boku Michaela Dukakisa w roli wicegubernatora (wcześniej zwalczał zorganizowaną przestępczość jako prokurator powiatu Middlesex) zrobił błyskawiczną karierę na waszyngtońskich salonach, poznaje kobietę swego życia. I to nie byle gdzie: w Rio de Janeiro, na Szczycie Ziemi. Wybranką jest świeżo owdowiała Teresa Heinz. Jej pierwszy mąż, senator John Heinz III był spadkobiercą spożywczej dynastii, wnukiem wynalazcy ketchupu. Teresa odziedziczyła po nim ponadpółmiliardową fortunę. Chciała być Pierwszą Damą Ameryki już jako pani Heinz, a zostawszy panią Heinz-Kerry owych dążeń nie porzuciła.

Polityczna kariera Kerry’ego przebiegała bez wstrząsów. Z urodzenia, wykształcenia i zamiłowań był naturalnym kandydatem na senatora USA. Jest błyskotliwy, dobrze sobie radzi jako dyskutant, angażuje się w przedsięwzięcia, które mogą przynieść korzyść bez wielkiego ryzyka. Bardziej dyplomata niż aktywista, w przeciwieństwie do na przykład Johna McCaine’a (z którym zresztą współpracował w ramach komisji badającej losy jeńców i żołnierzy zaginionych podczas wojny wietnamskiej) nie staje okoniem wobec partyjnych elit, nie dąży do zmiany waszyngtońskiego status quo. To znaczy: nie dążył, bo teraz twierdzi, że o niczym innym prócz uprzątnięcia stołecznej stajni Augiasza nie marzy.

Ale to właśnie gładkość, by nie rzec - przeciętniactwo, zapewnia mu etykietkę “wybieralności". Amerykanie obawiają się bowiem polityków nazbyt barwnych, a już na pewno nie chcieliby ich widzieć w Białym Domu. Wystarczy popatrzeć na Deana, który prowadził prawyborczą kampanię pod sztandarem walki z establishmentem, chciał odbierać władzę politykom i dawać ludowi, a przede wszystkim sprzeciwiał się wojnie w Iraku. Jego populizm okazał się zbyt radykalny nawet jak na gusta elektoratu demokratycznego. Były gubernator Vermontu, który uwierzył w propagowaną przez media iluzję, że jest zdecydowanym liderem stawki, po pierwszej rundzie prawyborów w Iowie (zajął tam trzecie miejsce mimo poparcia Ala Gore’a i niemal wszystkich działaczy lokalnych) popadł w dziwny stan. Mieniąc się na twarzy zaczął wywrzaskiwać nazwy stanów, w których jeszcze zwycięży, a na koniec wydał indiański - czy może japoński? - okrzyk bojowy. Natychmiast stał się pośmiewiskiem satyryków, gospodarzy audycji radiowych oraz internautów. Na rynku pojawiła się nawet plastikowa figurka kandydata wydającego po naciśnięciu guziczka rzeczony ryk. Dean, którego notowania zaczęły sukcesywnie spadać, musiał dowodzić, że jest zdrowy nie tylko na ciele. Nie pomogła zamiana robotniczej, błękitnej koszuli na granatowy garnitur i srogie mowy. Jeszcze raz okazało się, że najtrudniej jest walczyć z własną śmiesznością. Oczywiście, przyczyną najbardziej spektakularnego politycznego upadku ostatnich lat nie był sam okrzyk. Dopełnił on tylko obrazu polityka nazbyt - mówiąc delikatnie - oryginalnego jak na wymogi sceny ogólnokrajowej.

Kerry kontrowersji nie budzi. Jest człowiekiem środka, ma doświadczenie zarówno na arenie międzynarodowej, jak i krajowej. Oceniając dotychczasowy przebieg rozgrywki, można stwierdzić, że idealnym rozwiązaniem dla demokratów byłby duet Kerry-Edwards. Relatywnie młody, świetnie przemawiający, optymistyczny i do szpiku kości południowy, pochodzący z ludu senator przysparzałby w stanach Dixielandu głosów pochodzącemu z północy, patrycjuszowskiemu liberałowi. Choć wieść niesie, że partyjni bossowie próbują upichcić jeszcze bardziej smakowity pasztet. Chcą wzmocnić mandat kandydata żelazną kobiecością... Hillary Clinton. Ale pani senator nie podchodzi ponoć do tego pomysłu z zapałem. Woli poczekać jeszcze cztery lata i zaatakować Biały Dom o własnych siłach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2004