Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Warszawski salon? A może raczej kawiarnia, powiedzmy - dla równowagi - krakowska, przy stolikach której siedzimy wszyscy. Dysputy artystyczne? Raczej plotki, a przede wszystkim to natrętne dążenie do zabawy, śmiechu, dowcipu, które Witkacy nazywał "witzowaniem". "Po co w ogóle robić »witze«? Zły przykład naszych dowcipnisiów w literaturze: dowcip im dawno zjełczał, a »witze« robią, kanalie, wciąż" - tłumaczył niejaki Scurvy...
Ileż razy uczestniczyliśmy w tych rozmowach, w tych panicznych ucieczkach - by nie było zbyt poważnie, dogłębnie, w tym szukaniu ironii, która świadczy o inteligencji, a przecież jest w niej równocześnie coś drugorzędnego: w opresji stanowi broń słabych, którzy nie mogą sobie pozwolić na jawny sprzeciw; w myślowej codzienności może być zasłoną, ułatwieniem, płycizną. Jakby ciągle działało prawo niechęci wobec wysiłku, myślenie bolało, co jest niebezpieczne zwłaszcza teraz, kiedy to - ładnie rzecz ujmuje pewien eseista - żyjemy niczym w krainie cieni, snując się po niej bezmyślnie, na poły nieprzytomnie, kiedy zajmują nas kwestie niewiarygodnie wręcz błahe, a obowiązujący kulturowy paradygmat błahość tę sankcjonuje i wzmacnia. Obraz uproszczony, zbyt łatwy? Z pewnością. Ale esencjonalny, bardzo użyteczny, nieustannie aktualny.
Intelektualną letniość wykpiwał Witkacy, buntował się przeciw niej Miłosz, jest ona przecież silniejsza niż opór jednostek. Ciekawi jednak, co właściwie się za nią kryje, co nami powoduje. Czy nie jest to jakaś niechęć wobec ruchu, zmienności, którą można by odnaleźć i w tej - mimo wszystko - względnie małej zdolności do migracji, i w potrzebie obłożenia się bezpiecznymi, niepodważanymi, łatwo powielanymi sądami, i na przykład w łaknieniu autorytetu, narodowego ojca - którym tak długo był Papież? Tęsknota za ładem: by świat był bezpieczny, by się żyło jak u Pana Boga za piecem albo jak na kolanach dobrej matki - może dlatego tak ważna w naszej religijności jest częstochowska Pani?
Jaki jest matecznik, prawzór polskiej szczęśliwości? Przecież nie jest nim kupiec (a więc kapitalista), dorabiający się - wyrzeczeniem i bezwzględnością - majątku, nie dworzanin, polityk, człowiek władzy, z pewnością nie naukowiec czy artysta. To ten szlachcic na zagrodzie, który smakuje gruszki, patrzy na dojrzewające plony, sprasza gości, częstuje nalewkami, któremu życie upływa nieśpiesznie. "O ty zgryzoty nie skryte chmurą / Wieśniacze życie / O ty przetkana cierniem sowicie / Królów purpuro" - pisał (jak wielu innych) Sarbiewski, co pamiętamy dzięki Piwnicy pod Baranami. Niezależnie od rzeczywiście dziś spełnianych ról, Polak chce budować dom z dworkowym gankiem, biesiadować (choćby grillując pośrodku blokowiska), idąc za wdrukowanymi w zbiorową podświadomość obrazami - mieć spokój.
"Trzeba żyć na miarę literatury" - pięknie nawoływał na tych łamach Michał Paweł Markowski. Ale jakiej? Na jaką, tak naprawdę, nas stać? Myślę o tym od dość dawna, może od chwili, gdy smuga cienia zaczęła gęstnieć, nabierając rtęciowej konsystencji. Czytając w młodości, instynktownie identyfikujemy się z bohaterami nie tyle nawet "pozytywnymi", co ciekawymi, godnymi, tajemniczymi, pięknymi... Nieudacznicy, duchowi słabeusze, improduktywi, ci wszyscy, których wyobrażenia o sobie boleśnie się rozmijają z rzeczywistością - są tak dalecy, wydumani, śmieszni, nie dotyczą nas zupełnie. I w końcu, po latach, przychodzi moment, gdy patrzymy na nich raz jeszcze, przecieramy oczy, odkrywamy z niechęcią: to przecież my! Drugoplanowi. Nie tytułowi. Epizodyczni. "Ostatnio czytam mało. Gamoń, / Co zawiódł pannę (zanim przybył / Bohater), czy zazdrosny dzieciak / Za ladą, zbyt mi się wydają / Znajomi" - zapisał Larkin. A tu jeszcze: jakie wyzwania niesie literatura narodu, który chce mieć spokój?
Historycy znają legion drobnych kontrprzykładów, ale w generalnym ujęciu znana, powtarzana po wielokroć diagnoza jest słuszna: nie wydaliśmy wielkich mistyków, herezjarchów, odkrywców. Pisarzy naprawdę ważnych? Dosłownie paru. Dziś nasza literatura jest przeciętna, zabrzmi to banalnie, ale cóż poradzić: śmierć Miłosza zamknęła rozdział wielkości, przebywamy w stanach średnich. Czytamy kolejne książki, tu jakaś ciekawa obserwacja, tam dobry wiersz czy zachwycająca fraza, ale kiedy ostatnio trafiliśmy na polską rzecz, która przeorałaby naszego ducha? Podczas ostatniego Portu Literackiego we Wrocławiu próbowaliśmy z Przemysławem Czaplińskim podsumować miniony książkowy rok, znaleźć prawdziwe wydarzenia. Rodzimej poezji i beletrystyki zabrakło, profesor wskazał "Strach" Grossa, ja - "Patrz pod: miłość" Dawida Grosmana. Obaj: "Łaskawe" Jonathana Littella.
Bodaj tylko ta powieść była w 2008 roku powodem poważnych dyskusji, nie jedynie sporów o ocenę literackiej wartości, ale zasadniczych rozmów na temat dobra i zła. Trudno nie zauważyć jej słabości, czasem balansowania (i to nie zawsze skutecznego) na granicy grafomanii, choć można niektóre pomysły Littella usprawiedliwiać na przykład świadomym posługiwaniem się nie realizmem, ale opartą o kulturowe klisze przypowieścią. Są to przecież kwestie drugorzędne wobec pytań, jakie stawia nam to dzieło. Pytań znanych, oczywiście, ale takich, na które wciąż powinniśmy próbować odpowiadać. Oto więc opowieść o złu, o człowieczej łatwości jego czynienia, o tym, że zdecydowana większość z nas, postawiona w przymusowej sytuacji, nie znajdzie w sobie dość siły, by złu się przeciwstawić. Że Diabeł jest silniejszy. Lektura wstrząsająca, bo autoanalityczna: czytając, śledzimy zło z przerażeniem, ale i fascynacją, czytamy o najbardziej efektywnym sposobie układania trupów w zbiorowych mogiłach, mdli nas, ale czytamy dalej - nie mogąc przestać, być może czekając na jeszcze więcej makabry. Pragnąc zła?
Nie mamy polskich "Łaskawych", jak - zachowując wszystkie proporcje - nie mieliśmy Dostojewskiego, Kafki, Manna... Przed dotknięciem radykalnego zła, przed dotknięciem nihilistycznej rozpaczy i wolności cofa się polska literatura, cofa się - najwyraźniej - polskie serce. Ale czas w tym wywodzie dokonać pewnego zwrotu.
Bo oto rozmawiam z kimś bardzo mi bliskim, kimś, kogo zdanie bardzo cenię. Ten ktoś zżyma się na słabości Littella, ale też, tłumacząc swoje odczucia, idzie krok dalej: "Cierpiałam już naprawdę dużo, widziałam śmierć, nie chcę więcej tego zła, nie chcę tej fascynacji złem. To zbyt proste, to nie jest cała prawda o świecie".
Więc może postawmy inne pytanie: jak blisko zła należy być? Jak blisko całkowitej niewiary w sens człowieczych uczuć i działań? Gdzie jest granica, której - zabrzmi to zdecydowanie staroświecko - nie należy przekraczać?
Więc znów do Miłosza, do jego zmagań:
Żyć nauczyłem się z moją rozpaczą.
A tu przychodzi ktoś, kto, nieproszony,
Wierszem wylicza powody rozpaczy.
Czy mam dziękować? Nie bardzo jest za co.
Skoro świadomość różne ma poziomy,
Na niższy spycha mnie, kto śmiercią straszy.
Ja też pamiętam, żałobny Larkinie,
Że śmierć nikogo z żywych nie ominie,
Nie jest to jednak temat odpowiedni
Ani dla ody, ani dla elegii.
Ile już razy czytałem wiersz "Przeciwko poezji Filipa Larkina"? Najpierw ze zdecydowaną niezgodą, później z pogodzeniem, ale może po trosze samemu sobie wmówionym. Całkiem niedawno z tą świadomością, że obraz Larkina, jaki daje Miłosz, jest uproszczony czy bardzo subiektywny, choć może szaleństwem jest myśleć, że rozumiem tę poezję lepiej od Niego. I wreszcie znów na nowo - z własną niechęcią wobec Larkina, jakby był on pułapką, wygasaniem, otamowaniem uczuć, budzącym właściwie wstręt.
Mimo wszystko, (mimo wszystko - zaznaczam wyraźnie, bo oczywiście mnóstwo zastrzeżeń należałoby tu dopisać), dotykam jedynie instynktownego, emocjonalnego rdzenia, ale przecież - przynajmniej w tej chwili - chodzi o gorące uczucia, a nie sprawiedliwość. Odrzucenie Larkina (niech będzie, że tym mocniejsze, im bardziej bolesnych miejsc w samym Miłoszu dotykał) było dla autora "Ocalenia" niezgodą na rozpacz. Nie - smutek, lęk, odczucie grozy, ale rozpacz tak silną, że unicestwiającą wszelkie poczucie sensu, pozwalającą właściwie tylko się zabić (choć bohaterowie Larkina samobójstw jakoś nie popełniają). Odbierać człowiekowi nadzieję to pomagać Diabłu - powiedziałby Miłosz, surowo osądzający także Becketta. Zbyt surowo. Ale jeśli przyjdzie szukać pomocy i nadziei, to przecież nie w "Końcówce", lecz w "Nieobjętej Ziemi". Czy rozpacz jest prawdą tego świata? Czy jeśli tak, to lepiej jednak jej nie znać?
Czy ostateczną prawdą jest zimno, pustka, wiatr świszczący między kamieniami? Świat kamienny?
Właściwie wszystko, co chcę tu powiedzieć, czeka w innym utworze Miłosza, wspaniałym wierszu "Do Robinsona Jeffersa".
Jeżeli nie czytałeś słowiańskich poetów
to i lepiej. Nie ma tam czego szukać
irlandzko-szkocki wędrowiec. Oni żyli
w dzieciństwie
przedłużanym z wieku w wiek. Słońce dla nich
było
rumianą twarzą rolnika, miesiąc patrzył zza
chmury
i Droga Mleczna radowała jak wysadzany
brzozami trakt.
Tęsknili do królestwa, które zawsze blisko,
zawsze tuż-tuż. Wtedy pod jabłonie
wejdą, rozchylając gałęzie, anioły w płótniankach
i ucztować przy białych kołchoźnych obrusach
będą serdeczność i tkliwość (czasem spadając
pod stół).
A ty z grzechoczących od przyboju skał.
Z wrzosowisk,
gdzie składając wojownika do grobu, łamano
mu kości,
żeby nie nawiedzał żywych. Z morskiej nocy,
którą twoi przodkowie okryli się, milcząc.
Nad twoją głową żadnej twarzy, ni słońca ani
księżyca,
tylko skurcz i rozkurcz galaktyk, niewzruszona
gwałtowność nowych początków, nowego
zniszczenia.
Całe życie słuchający oceanu. Czarne dinozaury
brodzą, gdzie wznosi się i opada na fali
purpurowy pas
fosforycznych łodyg, jak ze snu. I Agamemnon
żegluje po wrzącej toni do schodów pałacu,
żeby na marmur trysła jego krew. Aż ludzkość
minie
i w ziemię, kamienną, czystą, będzie bił dalej
ocean.
Wąskousty, niebieskooki, bez łaski i nadziei,
przed Bogiem Terribilis, ciałem świata.
Nie wysłuchuje modlitw nikt. Bazalt i granit,
nad nim drapieżny ptak. Jedyne piękno.
Kolisko rozpadu i powstawania, obojętna siła, wobec której ludzkie życie jest mgnieniem, pyłem wirującym w promieniu światła. Jak dziecinnie na tle tej wizji wypadamy my, "Słowianie", i nasza sielanka. Niczym chłopiec konstruujący wodny wiatraczek na skraju otchłani, niczym zdziecinniali literaci (patrz: "Traktat poetycki"), zbyt poczciwi, by zadać najważniejsze pytania. A przecież Miłosz czyni tu jeden z najważniejszych gestów w swojej twórczości, wybiera nadzieję, świat udomowiony, w którym można zaczerpnąć otuchy, w którym wszyscy okazujemy się ostatecznie - jak będzie pisał pod koniec życia - parafianami.
A jednak nie wiedziałeś co wiem. Ziemia uczy
więcej niż nagość żywiołów. Nie daje się sobie
bezkarnie oczu boga. Tak mężny, w pustce,
składałeś ofiary demonom: był Wotan i Tor,
skrzek Erynii w powietrzu, przerażenie psów,
kiedy z orszakiem umarłych nadciąga Hekate.
Raczej wyrzeźbić słońca na spojeniach krzyża
jak robili w moim powiecie. Brzozom i jedlinom
nadawać żeńskie imiona. Wzywać opieki
przeciwko niemej i przebiegłej sile
niż tak jak ty oznajmiać nieczłowieczą rzecz.
Jesteśmy letni, choć oczywiście nie tak bezgrzeszni, jak chcemy uważać. I nasza duchowość, nasza kultura też jakby letnie. Gdy jednak spojrzeć w kipiące morze krwi, w którym nurzały się narody o wielkich literaturach, przemknie przecież przez głowę myśl: kto wie, może to i lepiej?
Andrzej Franaszek jest krytykiem literackim, autorem książki o cierpieniu w twórczości Zbigniewa Herberta "Ciemne źródło" (wyd. II: Kraków, 2008) oraz licznych szkiców, byłym jurorem Nagrody Literackiej Nike, szefem działu kultury "Tygodnika Powszechnego". Od kilku lat pracuje nad biografią Czesława Miłosza.