Na początku był Kołakowski

Czy przeżywamy dziś renesans, czy zmierzch religii? Jeden z najwybitniejszych liberalnych intelektualistów amerykańskich dowodzi, że odsyłany wcześniej do lamusa Bóg triumfalnie wraca, a religia jak niegdyś stanowi instrument polityki.

09.10.2007

Czyta się kilka minut

Na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, gdzie od tego semestru na Wydziale Religii zaczyna pracę Mark Lilla, pojawił się w ubikacji napis: "Mark Lilla musi umrzeć". Podpisał się pod nim enigmatyczny "Bóg", nie precyzując, a mając po temu dobrą okazję, swojego wyznania. Zaraz pod tym napisem pojawił się inny napis: "Bóg musi umrzeć". Podpisał go sam Mark Lilla. Komu zaufać? Czyją wziąć stronę?

Wielkie oddzielenie

Zmyśliłem tę anegdotę. Wymyśliłem ją na użytek wprowadzenia do najnowszej książki Marka Lilli "The Stillborn God. Religion, Politics and the Modern West" ("Poroniony Bóg. Religia, polityka i współczesny Zachód"). "Poroniony Bóg" stanowi pod pewnymi względami kontynuację "Lekkomyślnego umysłu", jego wcześniejszej (wydanie polskie 2006) pracy o uwikłanych w lewicowy i prawicowy totalitaryzm europejskich intelektualistach. Jak wcześniej filozofowie popadali w niebezpieczną grę z polityką, tak dzisiaj - twierdzi Lilla - tysiące ludzi wikła się w niebezpieczną grę z religią. Dodajmy może od razu: z religią stanowiącą instrument polityki, zarazem doskonale się nią posługującą. Jeśli w poprzedniej książce Lilla przestrzegał przed intelektualistami rozciągającymi swe mesjanistyczne tęsknoty na dyskurs polityczny, przed lekkomyślnym nadużywaniem przez nich filozoficznych pojęć, przed nadmierną lekkością filozoficznych fantazji, to w "Poronionym Bogu" wskazuje na zgubny wpływ języka teologicznego na praktykę polityczną - głównie na zachodnią demokrację.

Książkę otwiera zdanie: "The twilight of the idols has been postponed", odwleczono zmierzch bożyszcz. Nawiązując do tytułu jednej z książek Nietzschego, Lilla sugeruje, że filozofowie przedwcześnie odtrąbili śmierć Boga, że dziś Bóg triumfalnie wraca, aby na powrót układać nam świat i życie. W ten sposób zostaje unieważnione coś, co Lilla określa mianem "wielkiego oddzielenia", odosobnienia pomiędzy polityką a religią, jakie było trwałym i fundamentalnym (przynajmniej tak się wydawało do tej pory) osiągnięciem XVII-wiecznej filozofii, a specjalnie myśli politycznej Thomasa Hobbesa. Jego dzieło, powstałe w dobie waśni religijnych, zostało napisane z myślą o biedzie zwykłych ludzi, to jest przede wszystkim po to, aby nie pozabijali siebie nawzajem.

W swoim traktacie Hobbes (Lilla formułuje swoje wnioski na podstawie lektury "Lewiatana") proponuje, aby ludzie na próbę zawiesili "hipotezę" na temat istnienia czy nieistnienia Boga i całą władzę przelali na jednego (za to bardzo dużego, o dużych wpływach) człowieka, mianowicie na tytułowego Lewiatana, którego zadaniem jest zabezpieczenie ich życia przed głodem i ryzykiem gwałtownej śmierci. "Hobbes był mędrcem", powtarza po wielekroć Lilla, gdyż jako pierwszy zdołał przekształcić teologię polityczną w polityczną filozofię. Odrywając kwestie religijne od Boga, nadał im charakter par excellence psychologiczny i antropologiczny, podatny na oddziaływanie polityczne.

Tym samym tropem, co Hobbes, poszli następnie Locke, Rousseau i Kant. Dla tego ostatniego Bóg jest już tylko wyrazem heteronomii rozumu praktycznego, choć religia jako taka może okazać się bardzo pożyteczna, przydatna w pogłębianiu moralnych treści życia ludzkiego. "Krainę czystego intelektu (z upodobaniem cytuje Lilla słowa Kanta) nie tylko przebyliśmy, nie tylko obejrzeliśmy każdą jej część, lecz nadto przemierzyliśmy ją i wyznaczyli w niej miejsce dla każdej rzeczy. Kraj ten jest wyspą, i to przez samą przyrodę zamkniętą w niezmiennych granicach. Jest to kraj prawdy (urocze to imię!), otoczony szerokim i burzliwym oceanem, właściwą siedzibą ułudy, gdzie niejedna ławica mgły i niejeden rychło topniejący lód kłamliwie udaje nowe kraje i łudząc żeglarza błądzącego za odkryciami, nieustannie próżnymi nadziejami, wikła go w przygody, z których on nigdy nie może wycofać się ani też ich nigdy do końca doprowadzić".

Lilla opatruje ten fragment charakterystycznym dla całej książki komentarzem: ocean, mgły, lodowe góry, to obrazy, pod którymi śnimy Boga, i ten Bóg (to znaczy to, co pod tym słowem roimy) prowadzi nas na manowce poznania, skąd nie ma dla nas żadnego powrotu, a droga do prawdy zostaje odcięta. Natomiast tam, gdzie w grę wchodzi rozum praktyczny, Kant (powiada Lilla) bliski jest ideom Rousseau, który utrzymywał w "Emilu", że Bóg bierze się z ludzkiej potrzeby, z najlepszych ludzkich uczuć; że można przeżywać religijną wzniosłość w cichości serca, bez fanatyzmu. Kant nie jest jednak czułostkowy: to nie serce jest siedzibą Boga - Bóg jest wymogiem rozumu praktycznego. To wszystko. Boga i religię należy asymilować w racjonalny sposób - głową, nie sercem. Potrzeba wiary nie bierze się więc stąd, że Bóg żąda jej od człowieka. Wierząc w Jego istnienie, stajemy się po prostu lepsi, realizujemy prawdziwie ludzkie cele.

Kant z jednej strony oręduje za "wielkim oddzieleniem" religii od państwa, z drugiej zaś sprzyja chrześcijaństwu i skłania się ku niemu - lecz zawsze stoją za tym racje czysto rozumowe. Głosi poniekąd (awerroistyczną w swym rdzeniu) doktrynę o dwóch prawdach - prawdzie rozumowej i prawdzie religijnej - i w ten sposób kończy spór nowożytnych epikurejczyków z ich teologicznymi adwersarzami - od tej pory owca może spać spokojnie obok sytego wilka.

Tym, który podważył kantowskie ustalenia, był Hegel. Religia, specjalnie chrześcijaństwo, jest tylko "momentem" w dziejach ludzkiego ducha. Kant utrzymywał, że wiara czyni człowieka lepszym, że, mówiąc trochę inaczej, nie chodzi o to, czy jest ona prawdziwa, czy nie, lecz czy można jej użyć do prostowania rosochatego pnia człowieczeństwa. Z kolei Hegla interesowała prawda o religii, to znaczy nie to, czy Bóg jest, czy Go nie ma, lecz czy wiara w Niego przybliża człowieka do jego własnej istoty. Co konstytuuje ludzką istotę i co jest celem ludzkich dziejów? Jest nim wolność. To ona stwarza na nowo człowieka - nowego człowieka wyjarzmionego z religijnych uniesień i halucynacji. Wiarę, czy bardziej ogólnie: religię, da się usprawiedliwić jedynie wtedy, gdy sprzyja wolności, o tyle więc, o ile pomaga człowiekowi w realizacji jego własnej istoty. W chwili, gdy człowiek poznaje całą prawdę o sobie jako istocie wolnej, religia przestaje być użyteczna, zaczyna zawadzać.

Nowa kontrreformacja

Dla Hegla pojęcie sekularyzacji było tożsame z wolnością; dla przeciętnego fizyka oznacza ono, że to nie Bóg stoi za eksperymentem; dla malarza - czasem, że stracił dobrego klienta, częściej, że może malować, co mu się żywnie podoba; dla większości Polaków - że zaraz po Mszy niedzielnej mogą iść na zakupy. A jaką wartość posiada pojęcie sekularyzacji dla Marka Lilli? Sądzę, że w jego odczuciu stanowi ono fundamentalne osiągnięcie zachodniego świata.

Sekularyzację kojarzy Lilla - podobnie jak Hegel, choć z innych powodów - z wolnością, albowiem dopiero z ich związku - ze związku sekularyzacji i wolności - wynika liberalna demokracja. Pojęcie sekularyzacji pozwala więc naświetlić ryzyko, jakie kryją w sobie, potencjalnie przynajmniej, wszystkie wielkie religie monoteistyczne. Ryzyko, o którym mowa, ryzyko desekularyzacji, wypływa z pokusy przeszczepienia idei millenarystycznych, właściwych każdej religii, na grunt bieżącej polityki i myśli politycznej. W końcu religia to sfera silnych napięć i namiętności, dlatego niejaka wstrzemięźliwość w tej materii nie jest grzechem. Przeciwnie - jest cnotą.

Mój problem z książką Lilli bierze się z niemałej konfuzji. Oto klasyczny homo religiosus, człowiek żyjący z religii, utrzymujący się z niej, pisze książkę w ścisłym sensie antyreligijną. I nie "a", lecz właśnie "anty". Książkę, którą nader łatwo wpisać w ciąg dość prymitywnych, neooświeceniowych prac Dawkinsa czy Christophera Hitchensa ("God Is Not Great"), "obalających" raz na zawsze twierdzenia o istnieniu Boga. Prawdą jest, że intencje jej autora są przejrzyste i prawdopodobnie szlachetne. Lilla to rasowy liberalny intelektualista, podejrzliwy wobec wszelkich ekstremizmów. Powiada: zaufaj przez chwilę religii, a zginiesz ze szczętem, już jesteś "ich". Szkopuł w tym, iż takie ujęcie problemu powoduje, że wylewa się dziecko z kąpielą, o czym mogliśmy przekonać się, śledząc meandry twórczości nieortodoksyjnych marksistów, specjalnie Leszka Kołakowskiego, który od systematycznej negacji religii przeszedł do jej otwartej afirmacji.

Aby móc to dobrze uchwycić, powołam się na zbiór krótkich rozpraw Kołakowskiego, ogłoszonych z górą czterdzieści lat temu i zebranych w postaci "Notatek o współczesnej kontrreformacji". Otwierająca zbiór "notatka" o chrześcijańskiej filozofii historii pozostaje w jakiejś mierze antecedencją książki Marka Lilli. Coś, co Kołakowski nazywa "chrześcijańską historiozofią", u Lilli nosi modne dziś miano "teologii politycznej". Tymczasem pod tymi, różnymi przecież określeniami, kryją się podobne sprawy. Obaj, Lilla i młody Kołakowski, mówią właściwie o tym samym, mianowicie o interpretacji dziejów, wyrosłej w kręgu kultury chrześcijańskiej i poszukującej w historii jakiegoś sensu dodatkowego, związanego z rzeczywistością niewidzialną, wykraczającą poza zwykły bieg rzeczy. Interpretacja ta (dla Lilli: teologia polityczna) nastawiona jest "nie na niszczenie, ale na opanowywanie tych elementów kultury świeckiej, które zniszczeniu się nie poddają; jest programem polityki pozornych rezygnacji wobec nieuchronności obcego świata; nie jest to wszakże rezygnacja przez ustępstwa, nie polega na uszczuplaniu własnego stanu posiadania, ale na przywdziewaniu obcych szat bez zatracania własnej substancji" ("Notatki o współczesnej kontrreformacji").

Kołakowski uważa, że tak pojęta "teologia polityczna" to "zniewalanie obcego świata bez jego unicestwiania, program przetrawienia cudzych zdobyczy i przeobrażania ich w cząstki własnego organizmu". W opisie tym chodzi o to, że Kościół ma właściwie nieograniczone zdolności ­adaptacyjne: jak kobieta, może wdziewać na przemian dowolną ilość strojów, nie tracąc nic ze swej niezmiennej natury. Co więcej, przyswajając maksimum z otaczającej go rzeczywistości, może odcisnąć na niej własne piętno, nadać jej własną, mocną interpretację. Zdolności adaptacyjne, o które podejrzewany jest Kościół, Kołakowski nazywa "nową kontrreformacją". Jej zadaniem jest przystosowanie Kościoła do przeobrażeń, jakim podlega świat i wyhamowanie tych tendencji, które, jak choćby wspomniana sekularyzacja, skazują chrześcijaństwo na stopniowe obumieranie, na marginalizację, spychając je "na pozycje izolowanej sekty".

Żywiąc wobec "pełzającej religijności" podobne co Kołakowski obawy, Lilla posuwa się w swojej diagnozie jeszcze dalej. Kościół - twierdzi - zawsze dążył do władzy. Nie wiara, a władza była jego podstawową namiętnością. Także w dzisiejszym świecie religia powoli obezwładnia liberalne demokracje, wampiryzuje je, usiłuje "ochrzcić" i tym samym podważyć ich świecki charakter. Zwracają uwagę tradycyjne aspiracje Kościoła do władzy politycznej. Lilla nie nazywa tego wprawdzie kontrreformacją, ale wskazuje na nierozkładalny ("teotropiczny") pierwiastek właściwy naturze ludzkiej, odpowiedzialny za ludzkie przywidzenia i wszystkie zbrodnie o podłożu religijnym. "Ci z nas, którzy akceptują dziedzictwo Wielkiego Oddzielenia, muszą działać trzeźwo. Musimy co rusz przypominać sobie, że jesteśmy żywym eksperymentem, że jesteśmy wyjątkami [na tle ludzkich dziejów - PN] (...); że zdecydowaliśmy się chronić politykę przed światłem objawienia. Jeśli nasz eksperyment ma się powieść, musimy polegać na jasności bijącej z nas samych.

***

Dlaczego w Polsce nie przyjmie się ta skądinąd znakomita książka? Ponieważ jest ona (powtórzę jeszcze raz) głęboko, w bardzo inteligentny i przewrotny sposób, antyreligijna. Polski czytelnik inteligentny oraz głupi antyklerykalizm ma już za sobą, dawno przerobił tę lekcję. W książce Lilli spotka więc argumenty dobrze mu znane, podobne do tych, jakie formułował przed laty młody Leszek Kołakowski i inni warszawscy historycy idei, z których następnie przyszło im wycofać się na pozycje "chrześcijaństwa bezwyznaniowego". W tym sensie z polskiej perspektywy "Poroniony Bóg" przedstawia się jako książka (zabrzmi to paradoksalnie) wybitnie anachroniczna, w której przejrzałe argumenty ulegają natychmiastowemu procesowi fermentacji i zwyczajnie kwaśnieją.

Piotr Nowak (ur. 1966) jest adiunktem w Katedrze Filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, zastępcą redaktora naczelnego "Kronos. Metafizyka - Kultura - Religia".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2007