Na Marsa?

Robert Zubrin, inżynier astronautyki zatrudniony przy amerykańskim programie lotów kosmicznych, jeden z założycieli Towarzystwa Marsjańskiego w Stanach Zjednoczonych, dopchał się do prezydenta Busha juniora w momencie szczególnym. Bush szukał hasła, które ułatwiłoby mu wybór na drugą kadencję - i podchwycił pomysł Zubrina, by koniecznie wziąć się za zdobywanie Marsa.

01.02.2004

Czyta się kilka minut

Nie ukrywam, że uważam to za przedsięwzięcie w najwyższym stopniu nieprawdopodobne. Z wszystkich dotychczasowych, bezludnych jeszcze, prób dotarcia do Marsa i wylądowania na jego powierzchni udawała się najwyżej jedna na cztery. Wynika stąd, że i przewidywane koszty wyprawy załogowej trzeba co najmniej przez cztery pomnożyć. Jeśli słyszymy o dziewięćdziesięciu miliardach dolarów, oznacza to w rzeczywistości około czterystu miliardów, ponieważ katastrofy są nieuchronne.

Dotychczas nie ma innego systemu napędzania pojazdów kosmicznych jak energia chemiczna i powyżej siedmiu-ośmiu kilometrów na sekundę nie można wyjść. Do Księżyca jest około czterystu tysięcy kilometrów, do Marsa - czterysta razy więcej. Nie potrafimy sobie wyobrazić, jakie psychologiczne czy psychospołeczne obciążenia stwarza zamknięcie kilku astronautów na wiele miesięcy. Nie mówię już o zapewnieniu im na czas podróży - i powrotu! - wszystkich niezbędnych zapasów i urządzeń.

W książce swojej, zatytułowanej “Entering Space" - mowa o wejściu w przestrzeń kosmiczną i stworzeniu przerzutów ziemskiej cywilizacji na innych planetach, w pierwszej kolejności na Marsie - Zubrin rozpoczyna od wyliczeń bardzo sumiennych, by stopniowo odchodzić w stronę entuzjastycznej fantasmagorii. W miarę, jak się oddala od relacji Ziemia-Księżyc, skrzydła jego wyobraźni rozrastają się i coraz mniej w jego wywodach konkretu, a coraz więcej polotu. A prezydent Bush jako ignorant w tej dziedzinie zdany jest w zupełności na to, co mu Zubrin z kolegami podpowiadają.

Bush mógłby zresztą tylko dać zapłon misji, realizacją lotów na Marsa zaplanowanych na lata 2025-2040 musieliby się zająć jego następcy, nie wspominając już o niezbędnej zgodzie Kongresu na wyasygnowanie straszliwych, miliardowych kwot. Istnieją niebezpieczne precedensy, na przykład sprawa tak zwanego supercollidera, czyli gigantycznego systemu podziemnych tuneli, w których miały poruszać się z szaloną szybkością cząstki elementarne. Tunele wybudowano, potem jednak Kongres obciął fundusze na dalsze prace, i teraz podziemna konstrukcja służy zdaje się hodowli pieczarek... Na Marsie pieczarek raczej nie będzie się hodowało. Zubrin i jego akolici bardzo się natężają, by wskazać ekonomiczne korzyści, jakie z programu marsjańskiego płynęłyby dla Ameryki i świata. Można odpowiedzieć nie bez racji: skoro interesuje was oswojenie obszarów skrajnie niegościnnych, zajmijcie się Saharą albo Antarktydą.

Kiedy Kennedy zażądał, by Amerykanie stanęli jako pierwsi na Księżycu, chodziło o czysto polityczne współzawodnictwo z Sowietami. Zysków ekonomicznych się nie spodziewano, dlatego po szesnastu lotach program został po prostu zamrożony. Gdyby nawet udało się nie tylko dolecieć, ale i powrócić z Marsa - byłby to wielki wyczyn, nie nabrałby jednak charakteru potężnej inicjacji o wymiarze cywilizacyjnym, jak wyprawy Kolumba do Ameryki.

Zdobywanie Marsa określa Zubrin terminem terraforming; chodzi więc o kształtowanie tej planety na wzór ziemski, na co jego zdaniem potrzebujemy stu lat. Według mnie byłoby to zadanie tytaniczne, ponad siły ludzkości zarówno dziś, jak i w nadchodzących dekadach. Mars to planeta całkowicie pustynna, bezpowietrzna i bezwodna, glob w pewnym sensie wypalony; co się miało utlenić, już się utleniło. Także i woda jest rodzajem popiołu; by ten popiół wydał z siebie dech tlenu, trzeba weń włożyć energię. A zresztą rojenia o śladach zamierzchłego życia pod powierzchnią planety albo o marzłoci wód podziemnych pozostają rojeniami, dowodów na istnienie takich śladów nie posiadamy.

Ponieważ zgodnie z międzynarodowymi ustaleniami nie wolno z Ziemi startować mocą energii atomowej, planuje się najpierw lot statkami napędzanymi chemicznie na Księżyc, stamtąd zaś start na Marsa z użyciem napędu atomowego. Przypomina mi to człowieka, który mówi: wczoraj się ożeniłem i pragnę, by moja praprawnuczka została królową Anglii. Między chwilą ożenku tego człowieka a losem jego potomków rozwiera się otchłań czasu, więc plany takie trudno uznać za realistyczne.

Nie wiem, dlaczego uważa się, że skoro napisałem parę książek science fiction, to nie ma pomysłu tak szalonego, którego bym nie podchwycił z największym zapałem. Otóż nie; jestem nastawiony raczej sceptycznie. Każdy kolejny krok w drodze na Marsa jest najeżony niebezpieczeństwami, a w miarę przedłużania się ciągu tych kroków szansa powodzenia operacji maleje. Koszty za to wzrastają, a oszczędzanie w Kosmosie nie popłaca. Obok sondy amerykańskiej, która doleciała szczęśliwie na Marsa i przekazuje teraz stamtąd fotografie, był też projekt drugi, europejski, oszczędnościowy, bez rakiet hamujących. No i nikt nie wie, co się z tą nieszczęsną drugą sondą stało. A przyczyną kłopotów międzynarodowej stacji kosmicznej, która się kręci dookoła Ziemi, okazała się niedawno dziurka wielkości nakłucia szpilką.

Widziałem właśnie przemówienie prezydenta Busha do narodu. Ogromna sala, Bush mówi, że przyniósł Irakowi wolność, wszyscy wstają i klaszczą. Za chwilę to samo. Przełączyłem na inny kanał; zbyt mi to przypominało sceny z Kremla. Mocą oklasków na inny glob nie dotrzemy. W dodatku motywacje Busha i Towarzystwa Marsjańskiego rozchodzą się jak widły. Bush chce zdobyć możliwie szybko napęd polityczny i nie zastanawia się, co będzie potem. Tak nie można; głupotą jest oczekiwać, że jakoś to będzie.

Osobiście zresztą sądzę, że przedsięwzięcie takie jak kolonizacja Marsa wymagałoby najpierw uporządkowania spraw politycznych i ekonomicznych na Ziemi. A skłócenie mieszkańców kuli ziemskiej jest dziś tak wielkie, że tylko szaleniec może się spodziewać wyprowadzenia viribus unitis cywilizacji naszej na inny glob.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2004