Muchty barachty

LIDIA MIEŚCICKA, psychoterapeutka: Nie wolno iść przed pacjentem, tylko z nim. Obok. Wspólnie badać szlak. Nie wiedzieć lepiej, bo nigdy się nie wie lepiej, nawet o sobie się nie wie lepiej.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

 / AGATA GRZYBOWSKA DLA „TP”
/ AGATA GRZYBOWSKA DLA „TP”

JUSTYNA DĄBROWSKA: Lidko, ile masz lat?

LIDIA MIEŚCICKA: Poczekaj. Muszę się zastanowić. Wiesz, na co dzień w ogóle o tym nie myślę, ale teraz ze zdziwieniem muszę stwierdzić, że zbliżam się do dziewięćdziesiątki. No tak! Za kilka dni skończę 87 lat.

W ogóle tego wieku – w środku – nie czuję. Moja mama, która umarła mając lat 98, mówiła pod koniec życia, że kiedy była młodsza, myślała dużo o śmierci, a potem jej przeszło. Mówiła, że się jej nie boi, ale boi się umierania. Zresztą umarła bardzo świadomie i w jednej chwili. Byłam z nią wtedy, wyszłam po coś do kuchni, za chwilę wróciłam i ona już nie żyła. Nie zdążyła się nawet przestraszyć.

A Ty myślisz czasem o swojej śmierci?

Teraz myślę, bo rok temu wzięłam psa ze schroniska i mam jednostronną umowę z Panem Bogiem, że będę żyła tak długo, żeby tego psa nie trzeba było oddawać. On musi być pierwszy. Przecież byłoby okropne, gdybym mu umarła – bardzo się przywiązał. Chciałabym mu tego oszczędzić, ale oczywiście będzie, co będzie. To mój jedenasty pies. Wszystkie wzięłam z ulicy. Lubię zwierzęta, karmię ptaki. Widzisz, kupiłam czarny słonecznik dla sikorek, taki najbardziej lubią. Powinny zjeść dużo przed nocą, bo inaczej umierają. Wiedziałaś? Patrzę, jak dziobią te ziarenka.

Jest tu jeden kot, sąsiadów, zawsze rano sprawdzam, czy nie siedzi pod karmnikiem. Kartoflami w niego rzucam.

Wracając do twojego pytania – żyję. Widzę, że wiele rzeczy robię wolniej, muszę brać jakieś leki i to jest dość nudne. Irytuje mnie fakt, że ciało mnie zdradza. Ale ponieważ nie choruję na nic strasznego, to tak bardzo się nie przejmuję. Pracuję, to mnie bardzo ożywia.

Skąd wiedziałaś, że chcesz robić to, co robisz?

Pojęcia nie miałam. Poszłam na medycynę, bo chciałam być jak Korczak, jego książki zrobiły na mnie kiedyś ogromne wrażenie. Ale nie myślałam wtedy ani o psychiatrii, ani tym bardziej o psychoterapii. Pewnie nawet nie znałam wtedy tego słowa.

Zaczęłam pracować jako terapeutka przez przypadek. Urodziłam drugą córkę, byłam z nią trochę w domu, a potem musiałam wrócić do pracy. W szpitalu na Dolnej był akurat wolny etat. Przyjęli mnie i tam po raz pierwszy zobaczyłam, czym jest psychoterapia. Bardzo mi się to spodobało.

Co konkretnie?

Okazało się, że bardzo mnie ciekawi życie innych. Wiesz, często po wojnie stawałam w Warszawie na wiadukcie i patrzyłam z góry na te w połowie zburzone domy. Nie wiem, czy to jeszcze pamiętasz, ale one były jakby przepołowione, widać było ich wnętrzności, odsłonięte i na wpół zburzone mieszkania. Każde było inne, miało innym kolorem pomalowane ściany, widać było fragmenty mebli… Stałam i wyobrażałam sobie ludzi, którzy tam mieszkali, w tych różnokolorowych mieszkaniach.

To były odsłonięte wnętrza czegoś, co zostało zrujnowane.

Robiły na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, jak tuż po wyzwoleniu stoję w oknie naszego mieszkania i patrzę na podwórze, w inne okna. I widzę, jak matka kąpie małe dziecko. Pamiętam siebie patrzącą na tę scenę, bardzo symboliczną, prawda? Życie mnie zawsze fascynowało.

Ty też jesteś pełna życia.

Po prostu żyję. Nie rozpamiętuję przeszłości, nie boję się przyszłości. Jest, jak jest. Zawsze tak było, jako dziecko też tak miałam.

Miałam różne trudne doświadczenia, nigdy mi nie przyszło do głowy, że będę dwukrotnie rozwiedziona. Ale stało się. Nie rozpamiętuję strat.

Nie było momentów, że było Ci bardzo trudno? Z pierwszego małżeństwa wyszłaś sama.

W pierwszym małżeństwie przez trzynaście lat mieszkałam z teściami. I w pewnym momencie odkryłam, że to jednak jest dla mnie strasznie ważne, żeby mieć swój dom. Chciałam być panią domu. Wiesz, kiedy ktoś na przykład dzwonił do drzwi, to mu otwierałam, on mówił: szukam pani takiej i takiej, a ja mówiłam: zaraz poproszę, i prosiłam teściową. A potem się okazywało, że tu chodziło o mnie. Nigdy nie poczułam się tamtą osobą, więc odeszłam z dwójką dzieci. Były ze swoim ojcem do końca jego życia w dobrym kontakcie.

To musiało wymagać dużej determinacji.

Sama się sobie dziwię. Mnie to niosło po prostu.

Co Cię niosło?

Miałam silne przekonanie, że to, co robię, jest słuszne. Córki zresztą do dziś mówią, że to była bardzo dobra decyzja. Wzięłam dziewczynki, ich pościel i tyle. Zamieszkałyśmy u mojej mamy. To był rok 1969, pracowałam już wtedy jako psychoterapeutka. Może dzięki psychoterapii, zadając innym pytania, na które także sama sobie odpowiadałam, odkryłam, że we mnie jest część mojego ojca? Przedtem nie miałam świadomości, że to we mnie jest. Mój ojciec był osobą niezależną, która bardzo chciała mieć własny dom, własne miejsce w życiu.

Byłaś nieszczęśliwa.

Nie byłam szczęśliwa, tak mogę powiedzieć. Okazało się, że mam dużą potrzebę autonomii. Chciałam w swoim domu móc zachowywać się swobodnie, nie musieć się liczyć z tym, że kogoś obudzę. Jak wyszłam za mąż, to przestałam grać, bo miało być cicho. Sprzedałam pianino. Żałuję.

Zrozum mnie dobrze, nie chcę się żalić. Tam wszyscy byli dla mnie dobrzy, ale byłam córką tamtej rodziny, nie byłam żoną. Jak już sama urodziłam córkę, to byłam szczęśliwa, że to nie jest syn, bo teściowa mówiła wciąż: „W naszej rodzinie rodzą się sami chłopcy”. A ja urodziłam córkę i pomyślałam sobie: „A w mojej rodzinie niekoniecznie rodzą się synowie”.

Potem związałam się z drugim mężem i to mi bardzo pomogło.

On był wtedy żonaty jeszcze.

Był nieszczęśliwy. Tak przynajmniej mówił. Choć jak odchodził potem ode mnie, to mówił podobnie.

Jak to jest być zostawioną po trzydziestu kilku latach małżeństwa?

To jest także i jego opowieść. I pewnie zupełnie inna od mojej. Nie spodziewałam się tego. To znaczy widziałam, że coś się dzieje, ale nie myślałam, że się rozstaniemy. Potem myślałam, że widocznie jest jakaś sprawiedliwość w świecie: stało mi się to samo, co ja kiedyś komuś zrobiłam. Kiedy mąż odszedł ode mnie, miałam 68 lat. Mama już nie żyła i chwała Bogu. Chwilę przed swoją śmiercią mówiła, że nigdy nie widziała tak dobrego małżeństwa jak nasze. To byłby dla niej straszny cios.

Jak się odnalazłaś?

Zostałam sama, w tym mieszkaniu. Wszystko zostało, jak było, oprócz rzeczy z jego pokoju, w którym mieszkał przez ostatnie miesiące. Kiedy się pakował, wyszłam z domu, żeby na to nie patrzeć, i żeby on się nie czuł skrępowany, zobowiązany. Chciałam, żeby to była jego sprawa. Poszłam na „Quo vadis”, bo to był najdłuższy film, jaki wtedy wyświetlali.

Byłaś zła?

Nie. Myślałam tylko o tym, żeby jak najdłużej nie wracać do domu. Przyszłam, zastałam pusty pokój. Odpłakałam swoje. Kiedy się dowiedziałam, że postanowił się ze mną rozstać, ale jeszcze tu mieszkał parę miesięcy, to rzeczywiście było upiorne. Wtedy byłam zła, bo przecież mógł się gdzieś wyprowadzić, nie narażać mnie na to, żebym słuchała jego rozmów telefonicznych…

Już dwadzieścia lat mieszkasz tu sama.

Strasznie długo, to fakt. Teraz mi się zdaje, że zawsze tak było. Mąż wystąpił o rozwód z jego winy, płaci alimenty. Na sprawie rozwodowej pani sędzia i ławniczki pytały: „Jak pani mogła nie walczyć o to małżeństwo?”. Ale przecież skoro mąż mówi, że już nic nie ma między nami, to o co mam walczyć? Dziś mogę powiedzieć, że jestem mu właściwie wdzięczna. Bo mi tu dobrze. Wtedy oczywiście wszystko to bardzo przeżywałam. Nasz związek trwał 33 lata.

Co pomogło się pozbierać?

Kiedy się dowiedziałam, że mąż odchodzi, odszukałam księdza Romana Indrzejczyka. Nie znałam go, ale pamiętałam rozmowę Ewy Berberyusz z nim zatytułowaną „Bardzo lubię spowiadać”. Ten wywiad zrobił na mnie wielkie wrażenie. Będąc wtedy osobą daleką od Kościoła, poszłam do niego. Tak z ulicy. I pomógł mi. Słuchał, nigdy nie krytykował, nie robił żadnych uwag przeciwko mnie. Po prostu był przy mnie. Pobłogosławił mnie na ten rozwód.

Jest coś takiego?

Był moim przyjacielem i pomógł mi wrócić do Boga. W taki nienarzucający się, dobry i ciepły sposób. Dzięki niemu znalazłam otuchę i czuję ją do dzisiaj.

Masz jakąś rekomendację dla kobiet, które są w podobnej sytuacji?

Hm… chciałabym im powiedzieć, że zawsze jest jakiś dalszy ciąg. Że życie nie kończy się w momencie, kiedy coś strasznego się dzieje. Tylko najpierw trzeba przez to przejść. Nie tylko przez fakty, ale przez uczucia, przez ból. Trzeba się z tym spotkać, a potem rozstać.

Jeszcze chciałabym powiedzieć, że zemsta nie jest dobrą drogą. To nic nie daje. Złość przemija, a zemsta to jest coś, z czym się zostaje. Na szczęście mnie to ominęło.

A jak sobie poradziłaś ze śmiercią brata?

W ogóle sobie nie poradziłam. Myśmy byli bardzo związani. Zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Jemu pierwszemu opowiadałam o swojej chorobie, o swoim rozstaniu jednym, drugim. Nigdy nic złego mi nie powiedział.

Pod koniec życia był już bardzo chory, każdy ruch go bolał. Byłam u niego w szpitalu przed śmiercią. Był straszny upał, ja go chłodziłam, myłam. Teraz muszę przerwać, bo będę płakać… Wiesz, jak się z nim wtedy żegnałam, to mnie pocałował w rękę. Pierwszy raz tak zrobił w całym naszym życiu. I ostatni.

Bardzo mi go brakuje. Co jakiś czas łapię się na tym, że jest jedyną osobą, do której mogłabym zadzwonić i powiedzieć: „Pamiętasz, jak nasza babcia mówiła »muchty barachty«”? Dziś nikt już tego nie zna. Z tym właśnie nie mogę się pogodzić, że już go nie ma. A razem z nim nie ma naszego dzieciństwa. Zniknęło.

Jesteś jedną z najstarszych psychoterapeutek aktywnych zawodowo.

Pracuję już 60 lat i nadal to bardzo lubię. Jestem wciąż ciekawa innych ludzi. To jest ciekawość, a nie ciekawskość. I ciekawie jest też widzieć zmianę w człowieku. Ona nie wynika z tego, co mówię, tylko z tego, co się między nami dzieje, takiego szczególnego kontaktu – otwartego, nieoceniającego, autentycznego.

Terapia to jest wchodzenie razem z pacjentem na górę i schodzenie z nim razem, ale już inną drogą. Pamiętam, żeby nie iść przed pacjentem, tylko z nim. Obok. I badać wspólnie ten szlak. Nie wiedzieć lepiej, bo nigdy się nie wie lepiej, nawet o sobie się nie wie lepiej. Ta praca mnie bardzo ożywia.

Stosunek do pacjentów mam chyba podobny jak do moich dzieci. Ja w ogóle lubię ludzi i chyba dla wielu jestem ważna. Zobacz, jakie mi tu drobiazgi znoszą. Wzruszające, co?

Wdzięczni są może?

Nawet nie wiem za co. Wspieram po prostu. Towarzyszę. Wiesz, spotkanie z każdym człowiekiem to jest oddzielna historia. Tu się nigdy nic nie powtarza.

Z kim nie mogłabyś pracować?

Ze sprawcami przemocy. Wiesz, ja w czasie wojny byłam świadkiem naprawdę strasznych, okrutnych rzeczy… Widziałam szubienice, widziałam, jak mordują ludzi, egzekucje na ulicy… Coś się wtedy ze mną stało, bo wiele rzeczy mogę znieść, ale nie jestem w stanie znieść okrucieństwa. Bardzo mocno reaguję na wszelkie jego przejawy.

Zdarzyło się, że przekazałam komuś do terapii matkę, której córeczka wyrywała sobie włosy z głowy. Ta kobieta nie miała serca dla tego dziecka, a ja nie mogłam tego znieść. Teraz może byłoby inaczej, może bym znalazła do niej drogę.

Może sama miałaś wtedy małe dzieci?

Tak. Właśnie dlatego nie mogłam.

Wracają wspomnienia z czasu wojny?

Coś dziwnego mi zostało, opowiem ci. Kiedy przejeżdżam koło sądów na Lesznie, a co niedziele jadąc do kościoła przejeżdżam tamtędy, zawsze mam myśl, że tam była granica między życiem a śmiercią. Z jednej strony było getto, z drugiej strona aryjska. To jest dla mnie takie strasznie dojmujące, sama nie wiem dlaczego. W czasie okupacji jeździłam tramwajem z mamą do przychodni – miałam gruźlicę wtedy – i po drodze mijałyśmy tam właśnie mur getta. Pytałam mamę o ten mur i nie otrzymałam odpowiedzi. I mam do dziś to dziwne poczucie winy, nie wiem skąd.

Czemu czujesz się winna?

Temu, że coś takiego było możliwe. Takie czyste zło.

Wiedziałaś, że przez sądy jest przejście?

Nie. Teraz wiem, bo czytam dużo na ten temat i to mnie obchodzi. Dużo o tym myślę. Pamiętam rozmowę z jakimś znajomym o wojnie i obozie koncentracyjnym dla dzieci w Krakowie. On w pewnym momencie zapytał, czy to były polskie dzieci, a ja powiedziałam: „Boże, wszystko jeszcze może się powtórzyć, jeśli takie pytanie można zadać! Przecież wszystko jedno, jakie to były dzieci! To był obóz dla maluchów oddzielonych od rodziców! Po prostu czysty koszmar”.

Dręczą mnie myśli, że wszystko może się powtórzyć. Zresztą na świecie przecież ciągle coś się dzieje.

Tutaj widzisz zdjęcie mojego syna Samuela Mitabazi z Rwandy, to była tzw. adopcja serca. Jego rodzice nie zginęli w masakrze, tylko zwyczajnie umarli i on został sam. Ja miałam wtedy jakieś 70 lat i napisałam do tej organizacji, żeby mi nie dawali małego dziecka, ponieważ sama nie wiem, ile pożyję. Zdecydowali, że przekażą mi pod opiekę 14-letniego Samuela. Przez cztery lata pisaliśmy do siebie, zdjęcia wysyłaliśmy, on odpisywał. Jak skończył 18 lat, to poszedł w świat. Nie wiem, co się z nim dzieje.

To jest pytanie, co możemy zrobić wobec zła.

Cokolwiek dobrego. Cokolwiek.

Lidko, co jest tak naprawdę warte starania w życiu?

Prawda. Nieudawanie przed sobą, że jest dobrze, kiedy jest źle. Ani że jest źle, kiedy jest nieźle. Z tego wszystko inne wynika. Można powiedzieć, że najważniejsza jest miłość, przyjaźń, ale one też pochodzą od prawdy. Chociaż ona może czasem boleć, straszyć.

Czym straszyć?

Spotkaniem z nieciekawymi uczuciami. Ale to też jest prawda o nas. I tak jest w porządku. ©

LIDIA MIEŚCICKA jest absolwentką Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie, specjalistką II stopnia w psychiatrii. Od 1968 r. pracuje jako psychoterapeutka. Posiada certyfikat psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz certyfikat superwizora Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Pracuje w warszawskim ośrodku INTRA. Jest autorką książek: „Nie poddawaj się smutkowi”; „Być matką dorosłych dzieci”; „Pracoholizm”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020