Mosty nad Kanałem

Historyczne wahadło przez wieki kołysało Wielką Brytanią: między zaangażowaniem w sprawy Europy a odwracaniem się do nich plecami.

20.06.2016

Czyta się kilka minut

„Naprzód Szkoci!” – kawaleria Royal Scots Greys rusza do szarży pod Waterloo, gdzie w 1815 r. przy wydatnym udziale Wielkiej Brytanii zakończyła się epoka napoleońska w Europie. Obraz Lady Butler „Scotland Forever!” z 1881 r. (Leeds Art Gallery). / Fot. WIKIPEDIA.ORG / DOMENA PUBLICZNA
„Naprzód Szkoci!” – kawaleria Royal Scots Greys rusza do szarży pod Waterloo, gdzie w 1815 r. przy wydatnym udziale Wielkiej Brytanii zakończyła się epoka napoleońska w Europie. Obraz Lady Butler „Scotland Forever!” z 1881 r. (Leeds Art Gallery). / Fot. WIKIPEDIA.ORG / DOMENA PUBLICZNA

Panowie, Anglia jest wyspą” – tak zaczynał swoje wykłady wielki XIX-wieczny francuski historyk Jules Michelet. Przekonanie o brytyjskiej odrębności od Europy znajduje szczególne miejsce w sercu mieszkańców „dumnego Albionu”. Według tej „wyspiarskiej” narracji białe klify Dover wyznaczają granicę między cywilizacją a resztą świata, między „nieprzerwanymi” tradycjami demokracji i poszanowania wolności jednostki z jednej strony a europejskim absolutyzmem, rewolucjami i wszelkiej maści uciskiem z drugiej.

Istnieje też inna, „kontynentalna” wersja tej opowieści. Wedle niej Brytanię ukształtowały nie panowanie na morzach i marzenia o światowym imperium, lecz właśnie więzi z Europą. W tej wersji polityka i historia Wysp zawsze zależały od tego, co działo się po drugiej (patrząc z Londynu) stronie kanału La Manche. Współczesny brytyjski historyk Brendan Simms na kartach swego „Tańca mocarstw” – opisu zmagań o dominację na kontynencie – stawia pytanie, czy w XXI wieku „Brytania sięgnie po swoje europejskie przeznaczenie, za którym Anglicy podążali od czasów króla Henryka VIII?”. Daje więc do zrozumienia, że kontynent był i pozostanie kluczem do zrozumienia „brytyjskości”.

Cel: równowaga sił

Blendheim 1704, Waterloo 1815, Flandria 1915, Somma 1916, Normandia 1944 – to tylko kilka spośród licznych bitew, które wojska brytyjskie, a wcześniej angielskie, toczyły w ciągu ostatnich 300 lat na terenie Europy, angażując się w tutejsze konflikty. W czasach nowożytnych podstawą zaangażowania Wysp w sprawy europejskie było pilnowanie równowagi sił na kontynencie. Towarzyszyło temu przekonanie, że linia obrony ojczyzny zaczyna się nie na kanale, ale właśnie na podmokłych polach Flandrii.
Jednak wydarzenia w Europie wpływały na angielską politykę, zanim ukuto termin „równowaga sił”. Już w czasie wojny stuletniej (1337–1453) popularność każdego angielskiego króla zależała od tego, czy umiał upomnieć się o swe dziedzictwo na terenie Francji. Ci, którzy nie potrafili bronić brytyjskich praw sukcesyjnych na kontynencie, popadali w kłopoty w domu – jak Edward II, uwięziony i zmuszony do abdykacji przez baronów królestwa.

O ile w średniowieczu angielskie spory koncentrowały się wokół odzyskania utraconych posiadłości po drugiej stronie kanału, to w czasach nowożytnych uwaga Londynu skupiała się na Niderlandach i Świętym Cesarstwie Rzymskim. Powodem była reformacja. Henryk VIII dojrzał w niej okazję do umocnienia swej władzy w kraju i włączenia się do rywalizacji z katolickimi Habsburgami.

Holenderscy powstańcy i protestanccy książęta Rzeszy cieszyli się na Wyspach popularnością i nimbem bojowników o wolność. Angielska wojna domowa w połowie XVII w., zakończona obaleniem dynastii Stuartów, była w równym stopniu efektem absolutystycznych dążeń Karola I, jak też reakcją na wojnę trzydziestoletnią (1618-48). Spoglądając na Europę, krytycy króla w parlamencie wytykali mu, że przez brak zdecydowania w działaniach na kontynencie naraża interesy wszystkich protestantów. Tym samym otrzymali jeszcze jeden powód do buntu, który zakończył się publiczną egzekucją Karola w pamiętnym 1649 r.

Ostateczny koniec Stuartów na angielskim tronie zbiegł się z chwilą, gdy Francja pod przywództwem Ludwika XIV pewnie zmierzała w kierunku dominacji na kontynencie. Równocześnie coraz więcej posłów w Westminsterze uważało, że tylko ustanowienie w Anglii konstytucyjnych rządów pozwoli wziąć udział w obronie „europejskich wolności” przed francuskim Królem Słońce. Brytyjska tzw. chwalebna rewolucja (1688 r.), która powierzyła władzę nad krajem Wilhelmowi Orańskiemu, była wyrazem poparcia dla zwierzchności parlamentu nad monarchią, a jednocześnie mocnym głosem sprzeciwu wobec ambicji Ludwika XIV. W efekcie pod koniec XVII w. Londyn stał się motorem i głównym płatnikiem kolejnych koalicji antyfrancuskich.

W drodze do wielkości

Reakcją na wzmożony wysiłek wojenny była więc na Wyspach transformacja ustrojowa, którą śmiało można nazwać pierwszą nowoczesną unią w dziejach Europy. Oto w 1707 r. Anglia i Szkocja połączyły siły, tworząc Wielką Brytanię. Akt unii przyznawał Szkocji miejsce w Westminsterze, zachowała ona też odrębny system prawny i własne szkolnictwo, w zamian zaś rezygnowała z odrębnej polityki zagranicznej i obronnej.

Brendan Simms pisze, że choć Londyn i Edynburg miały w pamięci stulecia brutalnej rywalizacji, to zjednoczyła je „strategiczna i ideologiczna groźba ze strony katolickiego, absolutystycznego króla Francji o ambicjach terytorialnych, które mogły zagrozić samym Wyspom”. Ów akt unii realnej – lub, jak mówią Brytyjczycy, „potężnej unii” – stworzył najsilniejszą i najbardziej nowoczesną organizację państwową Europy. Wielka Brytania dysponowała dochodami większymi niż jej europejscy rywale. Kontrolę nad podatkami i administrowanym przez Bank Anglii długiem narodowym sprawował suwerenny parlament, wyłaniany co trzy lata w wyborach. Unia z 1707 r. była aktem wiary, że jedynie wolny naród za pomocą silnego – i kosztownego – państwa może powstrzymać Francję Ludwika XIV.

Zaraz po unii nastąpiło wydarzenie, które jeszcze mocniej związało Wyspy ze sprawami kontynentu. Latem 1714 r. Jerzy Ludwik, książę Hanoweru, został wezwany na tron Zjednoczonego Królestwa. Przybrał imię Jerzy I. Był on znanym frankofobem i osobiście poprzysiągł zrobić wszystko, by uniemożliwić Francji dostęp do Renu. Koronacja Jerzego I przeszła do historii jako „sukcesja hanowerska” i w praktyce uczyniła z Brytanii mocarstwo kontynentalne, odpowiedzialne za obronę Niderlandów i północnych Niemiec.

W ciągu kolejnych 50 lat, dzięki kombinacji dyplomacji i siły, Londyn stworzył prawdziwe światowe imperium. Pokój kończący wojnę siedmioletnią (1756-63) – w której starły się dwa obozy: Wielka Brytania, Prusy i Hanower przeciw Francji, Austrii, Rosji, Szwecji i Saksonii, a która toczyła się nie tylko w Europie, ale też w koloniach – oznaczał objęcie w posiadanie rozległych terytoriów w Ameryce Północnej, na Antylach oraz w Indiach.

Być może już wtedy, na fali tamtego samozadowolenia, zaczęło rodzić się przekonanie o „brytyjskiej wyjątkowości”, które dziś tak często traktowane jest jako przeszkoda na drodze do integracji z resztą kontynentu. Dziennikarz „Guardiana” Michael White pisze, że pożywką dla takiego przekonania była „duma z silnego państwa narodowego, widoczna już u Szekspira oraz w opowieściach o śmiałych marynarzach epoki elżbietańskiej. W tym sensie brytyjską wyobraźnię ukształtowali żeglarze i kupcy”.

Początek „wspaniałej izolacji”

Nowe możliwości, jakie otworzyły się przed brytyjskim handlem, znalazły odzwierciedlenie w polityce zagranicznej. Sukcesy, które święciła brytyjska marynarka, Royal Navy – przy osłabieniu jedynej siły, która dotąd mogła stawić jej czoło, czyli floty francuskiej – stały się przyczyną ryzykownego odwrotu od spraw europejskich.

Demonstrowanie potęgi na morzu – przeciw Francji czy Hiszpanii – wydawało się tańszym sposobem na utrzymanie swej mocarstwowej pozycji niż dotychczasowe interwencje na terenie Niderlandów i Rzeszy. XX-wieczny historyk Michael Roberts uznał te nastroje za symboliczny początek pierwszej „wspaniałej izolacji” (splendid isolation): „Poleganie wyłącznie na flocie było kuszące, ponieważ dawało korzyści bez faktycznego zaangażowania militarnego. Polityka morska dawała Londynowi złudny komfort odcięcia się od Europy”. Fatalne skutki tej zmiany nie dały na siebie długo czekać.

Rozpoczęta w 1775 r. rewolucja amerykańska wyrządziła wielkie szkody brytyjskiej pozycji na świecie oraz w Europie. Francja i Hiszpania – uwolnione od groźby walki na kontynencie z armiami finansowanymi przez Londyn – przeznaczyły swe środki na budowę floty wojennej. Spełnił się najgorszy sen tych Brytyjczyków, którzy przestrzegali przed odwracaniem się plecami do Europy. Latem 1779 r. nad Wyspami zawisło widmo inwazji. Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności zapobiegł opanowaniu kanału La Manche przez francusko-hiszpańską armadę. Francja zrekompensowała sobie to niepowodzenie na terenie Ameryki: przerzuciła za Atlantyk znaczne siły lądowe i walnie przyczyniła się do brytyjskiej klęski w wojnie z amerykańskimi buntownikami – i do „rozbioru” jej amerykańskiego imperium.

Raptem kilka lat później na arenę dziejów z impetem wkroczyła rewolucyjna Francja. Rewolucjoniści, a za nimi Napoleon, podkreślali znaczenie „naturalnych” granic Francji: opartych na Pirenejach, Alpach i Renie. W wojnach, które nastąpiły, Londyn znów grał rolę głównego architekta kolejnych antyfrancuskich koalicji. Bój o dominację w Europie trwał przez ćwierć wieku – od gór Hiszpanii po Moskwę – by ostatecznie znaleźć swój kres na polach Waterloo.

Na fali Imperium

Brytania drogo zapłaciła za to „powstrzymanie” Napoleona: w 1815 r. dług skarbu państwa wynosił ponad 200 proc. produktu krajowego brutto. Pokój i stabilizacja zwróciły się jednak z nawiązką. Lata prosperity i globalnej dominacji sprawiły, że w przeddzień I wojny światowej dług Zjednoczonego Królestwa był najniższy od stu lat. Nawiasem mówiąc: teza, że morskie imperium dostarczało Brytanii pieniędzy, które potem „lekkomyślnie” wydawano na dyscyplinowanie wiecznie skłóconych Europejczyków, to kolejny argument w arsenale zwolenników „wyspiarsko-izolacjonistycznej” wersji historii.

W XIX stuleciu także angielska kultura w pełni poczuła „miękką” siłę Imperium. Zamorskie posiadłości, kenijskie farmy, koronacja Wiktorii na cesarzową Indii, wyścigi herbacianych kliprów: wszystko to jawiło się jako dowód, że mieszkańcy deszczowych Wysp u północno-zachodnich wybrzeży Europy cywilizacyjnie przewyższają wszystkich wokół. Nie wystarczało im już, jak dawniej, „panować nad falami” – teraz Brytyjczycy czuli się powołani do panowania nad światem.

Historyk Niall Ferguson tak pisał w książce „Imperium”: „Opinia publiczna uwierzyła, że jak długo Zjednoczone Królestwo panuje w Indiach, tak długo jesteśmy najpotężniejszym mocarstwem pod słońcem”. Zadanie obrony Wysp znów spadło na Royal Navy – więcej niż czwarta część olbrzymiej floty stacjonowała na wodach kanału. Z kolei najliczniejsze brytyjskie garnizony wojsk lądowych stacjonowały na subkontynencie indyjskim. Równocześnie w Europie trwał wiek rewolucji. Przez kilka dekad po upadku Napoleona raz za razem wstrząsały nią kolejno: wojny o niepodległość Belgii, Polski i Grecji, zawierucha Wiosny Ludów, wojny o zjednoczenie Niemiec i Włoch aż po Komunę Paryską.

Ale bardziej niż równowagą sił za kanałem, Londyn pasjonował się wtedy tzw. wielką grą. Wypełniona tajnymi misjami rywalizacja z Rosją o wpływy w Azji rozpalała wyobraźnię mocniej niż „wiecznie skłócona” Europa. Nawet klęska Francji i zjednoczenie Niemiec w 1871 r. nie przedstawiały w oczach wyspiarzy szczególnego zagrożenia.

Ów nastrój trwał, dopóki ambicje Berlina nie wskrzesiły obaw, że w centrum Europy powstanie siła, która zdominuje kontynent. Pierwszym krokiem na drodze do zakończenia drugiej już w ciągu ostatnich 100 lat „wspaniałej izolacji” było uchwalenie w 1898 r. przez Cesarstwo Niemieckie ustaw o rozbudowie floty. Brytyjskie „serdeczne porozumienie” z Francją – choć nie było formalnym sojuszem – utorowało drogę do antyniemieckiej koalicji. Europa zmierzała ku największej w swych dziejach katastrofie. Londyn mógł przyglądać się jej z oddali – lub upomnieć się o swoje „kontynentalne przeznaczenie”.

Godzina chwały 

W dramatycznym trzydziestoleciu, między rozpoczęciem pierwszej a końcem drugiej wojny światowej, Brytania dwa razy stawała wobec decyzji, które zaważyły na jej przyszłości.

W gorączce, która ogarnęła Europę latem 1914 r., rząd Edwarda Greya do ostatnich godzin targował się z Berlinem o neutralność Belgii, której był politycznym patronem. W końcu premier zdecydował, że „dobicie targu z Niemcami kosztem Francji byłoby hańbą, z której naród nie zdołałby się oczyścić”. Brytyjscy żołnierze znów walczyli na polach Francji i Flandrii.

Z kolei latem 1940 r., gdy kontynent został podzielony między Hitlera i Stalina, los samotnej Brytanii był w ręku premiera Winstona Churchilla. Odrzucając ofertę Hitlera, która umożliwiłaby przetrwanie Imperium kosztem Europy, Churchill stał się symbolem oporu przeciw tyranii o nieznanych dotąd rozmiarach (choć tylko tej „brunatnej”). W przemówieniu przed Izbą Gmin 18 czerwca 1940 r., tuż po upadku Paryża, wzywał naród do walki. Na koniec wyraził nadzieję, że „jeśli Imperium Brytyjskie i Wspólnota Narodów trwać będą jeszcze tysiąc lat, potomni wspomną ten czas mówiąc: to była ich najświetniejsza godzina”.

Tymczasem najwyższą ceną za tę „godzinę chwały” były nie ofiary (straty brytyjskie podczas II wojny – 460 tys. zabitych żołnierzy i cywilów – były o połowę niższe niż podczas poprzedniego konfliktu, gdy zginęło 900 tys. żołnierzy), lecz pozycja w globalnym układzie – czyli rozpad Imperium i oddanie pozycji lidera Ameryce. Z II wojny światowej Londyn wyszedł zwycięski, ale zadłużony po uszy. W 1945 r. kraj, który kiedyś był bankierem świata, winien był zagranicznym kredytodawcom 40 mld dolarów. USA, właściciel lwiej części tego długu, nie miały zamiaru finansować utrzymania systemu kolonialnego. Klarownie ujął to Sumner Welles, doradca prezydenta Roosevelta: „Czasy imperializmu się skończyły”. W chwili śmierci Churchilla w 1965 r. po Imperium zostały tylko pamiątki: ot, kilka rozproszonych po świecie wysepek, od maleńkiej Pitcairn na Pacyfiku po archipelag Czagos na Oceanie Indyjskim... Choć kolonialna przeszłość długo jeszcze dawała o sobie znać.

Integracyjne ambiwalencje

Po 1945 r. o pozycji Londynu w zimnowojennym świecie decydować miały głównie „specjalne” stosunki z USA. Po co więc Europa? Gdy zachodnia część wymęczonego wojną kontynentu stawiała pierwsze kroki ku integracji, Brytania obserwowała to z mieszanką niedowierzania i wyższości. Ale doświadczeni mężowie stanu widzieli w tym szansę: podczas wykładu na uniwersytecie w Zurychu w 1946 r. Churchill apelował o „odwrócenie się od koszmaru przeszłości” i stworzenie „czegoś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy”. Choć sam nie miał wątpliwości, że Londyn musi pozostać poza taką europejską federacją.

Nie było więc zaskoczeniem, że premier Harold Macmillan zignorował uroczystość podpisania traktatów rzymskich w 1957 r., ustanawiających Europejską Wspólnotę Gospodarczą. Później, gdy zadeklarował chęć przystąpienia do Wspólnoty, głośne „non!” powiedziała Francja. Charles de Gaulle traktował Brytanię jak konia trojańskiego USA i blokował jej przyjęcie, jak długo był u władzy.

Do Wspólnoty Londyn przystąpił w końcu w 1973 r. Ale brytyjskie elity ciągle musiały wytężać słuch na głosy swych eurosceptycznych konserwatystów, głoszących dramatyczne hasła o utracie „tysiącletniej tradycji odrębności”. W tym sensie głośne przemówienie Margaret Thatcher w Brugii w 1988 r., w którym sprzeciwiła się europejskiemu federalizmowi, było odwołaniem do gospodarczego liberalizmu i anglosaskiej niezależności. Pozostanie przy własnej walucie oznaczało w równej mierze przywiązanie do tradycji, co obawę przed uzależnieniem od „socjalnej” i „zbiurokratyzowanej” Europy.

Premier Cameron obiecał rozpisać referendum na temat „Brexitu”, by spacyfikować rosnące w siłę eurosceptyczne skrzydło swej partii. Wówczas nikt nie sądził, że wybieg, którego wynik miał być formalnością, może skończyć się trzęsieniem ziemi na światową skalę. Decyzje podejmowane bez wyobraźni często dają początek epokowym wypadkom – historia zna aż nadto takich przykładów.

I znów czas decyzji

Na przestrzeni dziejów brytyjskie wahadło raz za razem wychylało się więc a to w kierunku izolacji od reszty Europy, a to zaangażowania. Referendum z pewnością nie przerwie politycznych, gospodarczych i społecznych mostów nad kanałem, nie wymaże też kilkuset lat koegzystencji. Ale coś się zmieni – i to niezależnie, jaki będzie jego wynik.

W swej najnowszej książce „Britain’s Europe” Brendan Simms przekonuje, że zapominając o szczególnej roli Zjednoczonego Królestwa dla stabilizowania sytuacji w Europie, zwolennicy opuszczenia Unii nie odrobili lekcji z historii.

Jedno jest pewne, kontynuuje Simms: w chwili, gdy „burzowe chmury znów zbierają się nad Europą”, odwrócenie się do niej plecami „nie tyle nie ochroni nas przed nawałnicą, co jedynie wzmocni napór huraganu”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2016