Mogadiszu w ogniu

Ćwierć wieku temu Amerykanie opuszczali Somalię w huku wystrzałów ulicznej bitwy w Mogadiszu, w której stracili 18 żołnierzy i zabili prawie tysiąc osób. W tym roku ich powrotowi towarzyszą wybuchy bomb i setki trupów na ulicach stolicy.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Protesty po zamachu bombowym w Mogadiszu, Somalia, 15 października 2017 r. / MOHAMED ABDIWAHAB / AFP / EAST NEWS
Protesty po zamachu bombowym w Mogadiszu, Somalia, 15 października 2017 r. / MOHAMED ABDIWAHAB / AFP / EAST NEWS

Zamachowcy, którzy 14 ­października wysadzili się w powietrze w Mogadiszu, zabili i ranili prawie tysiąc osób. Mierzyli nie w ruchliwą ulicę, lecz w stołeczne lotnisko, które na swoją kwaterę przerobili cudzoziemscy żołnierze uczestniczący w niekończącej się somalijskiej wojnie. Niedawno dołączyli do nich Amerykanie. I to na nich właśnie próbowali się zemścić zamachowcy – za sierpniowy rajd na miasteczko Bariire, w dolinie rzeki Shabelle, gdzie od amerykańskich kul zginęło dziesięciu cywilów, w tym kobieta i troje dzieci.

Z tego samego Bariire, uchodzącego za kryjówkę dżihadystów z ugrupowania Asz-Szabab, pochodził kierowca ciężarówki, która staranowała hotel Safari. Siłę wybuchu półtonowej bomby, jaką zamachowcy ukryli w samochodzie, spotęgowała eksplozja stojącej w pobliżu cysterny z benzyną. Kierowca ciężarówki do niedawna służył w somalijskim wojsku rządowym, ale przed dwoma laty porzucił służbę i przystał do partyzantów z Asz-Szabab. Dziennik „The Guardian” twierdzi, że w Bariire mieszka też właściciel użytej do zamachu ciężarówki, a jego ziomkami byli żołnierze z dwóch posterunków, którzy przepuścili samochody dżihadystów do śródmieścia. Napastnicy zostali zatrzymani dopiero na trzecim posterunku, gdy od lotniska i rozlokowanych tam urzędów, ambasad, biur ONZ i koszar cudzoziemskich wojsk, dzielił ich niespełna kilometr.

Wojna zastępcza

Najnowsze dzieje Somalii świadczą o tym, że nie ma ona szczęścia do Amerykanów, a Amerykanie do niej – choć przybywają do Mogadiszu w najlepszych zamiarach.

Jest tak od 1960 r., kiedy Somalia ogłosiła niepodległość. Chociaż wzorów szukała na Zachodzie, Amerykanie postawili na jej sąsiadkę i nieprzyjaciółkę, Etiopię, rządzoną wtedy przez cesarza Hajle Sellasje. Rozczarowani Somalijczycy, nie mając zresztą innego wyjścia (w czasach zimnej wojny niewielu stać było na niezależność), zawarli przymierze ze Związkiem Sowieckim. Słono za ten sojusz zapłacili: gdy młodzi, zapatrzeni w komunizm oficerowie obalili w Addis Abebie cesarza, Moskwa zdradziła dotychczasowych przyjaciół i postawiła na Etiopczyków, z którymi Somalijczycy toczyli akurat wojnę graniczną. Pozbawieni sojuszników ponieśli klęskę.

Straciwszy Etiopię na rzecz Rosjan, Amerykanie sprzymierzyli się w końcu z Mogadiszu. Ale Somalia nie podniosła się już po etiopskiej klęsce. Pogrążała się w biedzie, w wojnie domowej, której jej nowi sojusznicy nie potrafili zaradzić. Póżniej, po triumfie nad Wschodem, Ameryka zabrała się za wygaszanie konfliktów służących jej wcześniej za zastępcze wojny z Kremlem. Urządzała też świat po swojemu. Nie miała już głowy, by ratować władzę somalijskiego prezydenta. Partyzanci obalili go, ale zaraz po wygranej – jak mudżahedini w Afganistanie – rzucili się sobie do gardeł, ani myśląc o dzieleniu się władzą.

Powrót Amerykanów

Wojna i klęska suszy sprawiły, że biorąc na siebie rolę światowego żandarma, Amerykanie wysłali do wojska, by ocalić Somalijczyków od głodowej śmierci i umożliwić działalność organizacjom dobroczynnym. Relacjonowane na żywo przez telewizje z plaż Mogadiszu lądowanie Amerykanów w 1992 r. zakończyło się jednak wplątaniem ich w lokalną wojnę. Nie minął rok, a uwikłali się w konflikt z najpotężniejszym z somalijskich komendantów Mohammedem Farahem Aididem, który widział w nich przeszkodę uniemożliwiającą mu zagarnięcie władzy w kraju. W 1993 r. obława na Aidida w Mogadiszu zakończyła się wielką, całodzienną, uliczną bitwą, w której Amerykanie stracili 18 żołnierzy, prawie stu zostało rannych i zestrzelono dwa śmigłowce Black Hawk (wydarzenia te stały się tematem filmu „Helikopter w ogniu”). Zabitymi tego dnia Somalijczykami nikt nie zawracał sobie głowy. Do dziś trwają spory, czy zginęło ich tysiąc, czy dwa. Ilekroć potem dochodziło w Somalii do zamachów i wojennych tragedii, nikt na Zachodzie nie wołał: „Wszyscy jesteśmy Somalijczykami!”.

Po bitwie w Mogadiszu Amerykanie postanowili odwołać wojska z Somalii (z kraju wycofała się też ONZ) i już nigdy ich do Afryki nie wysyłać. W 1994 r. prezydent Bill Clinton odmówił interwencji w Rwandzie, by przerwać ludobójstwo.

Somalia pogrążyła się w anarchii, bezprawiu, wojnie i biedzie. Ameryka przypomniała sobie o niej po zamachach z 11 września 2001 r. Sposobiąc się do odwetowej inwazji na Afganistan, Amerykanie uznali, że rozgromieni pod Hindukuszem bojownicy z Al-Kaidy mogą chcieć się schronić właśnie w Somalii. Aby do tego nie dopuścić, George W. Bush, a po nim Barack Obama, wysyłał do Mogadiszu niewielkie oddziały komandosów oraz samoloty bezzałogowe.

Zamiast Al-Kaidy w Somalii pojawili się jednak miejscowi talibowie, którzy wzorem tych z Afganistanu uznali, że tylko braterstwo wiary może wziąć górę nad klanowymi konfliktami i przerwać wojnę domową. Odnieśli podobny sukces: rozgromili watażków, w 2006 r. przejęli władzę w stolicy, zaprowadzili surowy porządek i jeszcze surowsze prawa szariatu. Amerykanie, którzy po Afganistanie zaatakowali Irak, uznali jednak somalijskich talibów za wrogów i namówili Etiopię, by najechała na Somalię i ustanowiła w Mogadiszu nowe władze. Rozgromieni talibowie poszli w rozsypkę, a rok później ich uczniowie odrodzili się w nowej partyzantce, odwołującej się już do dżihadu i sprzymierzonej z Al-Kaidą.

Nazwali się Asz-Szabab, co z grubsza biorąc oznacza: „młodzi”. Do walki z nimi, oprócz Etiopii, Amerykanie namówili Kenię i Unię Afrykańską, ale mimo wojskowych porażek i obecności w Somalii ponad 20-tysięcznego korpusu ekspedycyjnego, „młodzi” do dziś nie składają broni. Zniechęcone i niechętne, by narażać się na zemstę Asz-Szabab, Etiopia i Kenia, a także Unia Afrykańska zapowiedziały, że w 2022 r. wycofają wojska z Somalii.

Trump daje wolną rękę

I wtedy do Mogadiszu wrócili Amerykanie. Prezydent Trump postanowił, że na wojnę z dżihadystami pośle komandosów i wyposażone w rakiety oraz bomby samoloty bezzałogowe.

Zapowiedzią nowej taktyki był przeprowadzony tuż po prezydenckiej inauguracji rajd komandosów amerykańskich w Jemenie sąsiadującym z Somalią przez Zatokę Adeńską. W dwugodzinnej nocnej strzelaninie zginęło prawie 30 cywilów, w tym kobiety i dzieci. W maju w podobnej operacji (w obu celem były kryjówki dżihadystów), tym razem w Somalii, w miasteczku Bariire, znów zginęli cywile. Poniósł tam też śmierć amerykański komandos, pierwszy żołnierz USA zabity w Somalii od czasu fatalnej bitwy w Mogadiszu.

W kwietniu w Somalii znów wylądowały regularne oddziały amerykańskie. Kilkudziesięciu żołnierzy ze 101. dywizji powietrzno-desantowej dołączyło (w roli doradców i instruktorów wojskowych) do prawie 300 komandosów, którzy dotąd ograniczali się do pomocy Somalijczykom, a którym Trump wiosną zezwolił na prowadzenie samodzielnych operacji zaczepnych. Prezydent dał też dowódcom amerykańskich komandosów i lotnictwa w Azji, na Bliskim Wschodzie i Afryce wolną rękę w wyborze sposobów, celów i terminów operacji wojennych.

Od początku prezydentury Trumpa Amerykanie dokonali kilkunastu powietrznych ataków na bazy Asz-Szabab w Somalii, dżihadyści odpowiedzieli prawie pięćdziesięcioma samochodowymi zamachami bombowymi w Mogadiszu, w których, do ostatniego sprzed hotelu Safari, zginęło co najmniej tysiąc ludzi. Amerykanie atakują na Saharze i Sahelu, dokąd przenoszą się rozgromieni na Bliskim Wschodzie dżihadyści z Al-Kaidy i tzw. Państwa Islamskiego. Kilka dni temu, w zasadzce w pustynnym Nigrze, zginęło czterech amerykańskich komandosów, a dwóch zostało rannych.

Krytycy Trumpa uważają amerykańskiego prezydenta za awanturnika i obawiają się, że większe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w Somalii, na Saharze, Afganistanie czy na Bliskim Wschodzie doprowadzi do eskalacji wojny, wzmocni ideologicznie dżihadystów, przyczyni się do większej liczby ofiar wśród ludności cywilnej. Niedawny raport ­ONZ-u stwierdza, że trzy czwarte dżihadystów przystało do partyzantki nie z powodu wiary czy politycznych przekonań, lecz po to, by zemścić się za cierpienie, krzywdę i upokorzenie, którego doświadczyli ze strony wojsk państw zachodnich walczących w ich krajach z „rycerzami świętej wojny”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017