Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szigeti jest skrzypkiem dla osób, którym (jak mnie) dźwięk skrzypiec zdaje się zwykle zbyt piskliwy, zbyt łatwo popadający w łzawą liryczność i inne tam pięknostki niegodne poważnej rzeczy, jaką jest muzyka. Nic bardziej drażniącego, niż jakiś fikający wirtuozowskie koziołki Heifetz albo rozwibrowana emocjonalnie do granic możliwości Mutter. Zdarzali się oczywiście kulturalni skrzypkowie jak Ojstrach czy Szeryng, ale swojego ulubionego nie miałem, dopóki nie usłyszałem Szigetiego.
Będąc przed dwoma laty w Budapeszcie, kazałem puścić sobie płytę z koncertem, który dał w 1940 r. w bibliotece waszyngtońskiego Kongresu (przy fortepianie towarzyszył mu Bela Bartók). Jako pierwszą zagrali sonatę „Kreutzerowską” Beethovena,od razu zmuszając mnie do zrewidowania poglądów na temat skrzypiec i ich możliwości. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak inteligentnym frazowaniem i zarazem z tak otwartym lekceważeniem tego, co zwykliśmy nazywać „pięknym dźwiękiem”. Ostatnią rzeczą, jaką Szigeti chciałby wydobyć ze swoich skrzypiec, jest słodycz. Jego instrument brzmi szorstko, wręcz brudno, wibracje ograniczone są do minimum (a jeśli pojawiają się, to zawsze w ściśle określonym celu) i żadnych przy tym przeciąganych fermat, jękliwych glissand, jakimi zwykli nas raczyć tytani smyczka. A co najważniejsze, sonata tylko na tym zyskiwała, odarta z efektowności, wreszcie mówiła pewnym i pełnym głosem, „bez skrzypcowych łkań”.
Od tej pory „poluję” na nagrania Szigetiego, bo wcale nie tak łatwo je zdobyć, a wszystkie są wspaniałe: sonaty Mozarta z Horszowskim, koncert Berga z Mitropoulosem i Beethovena z Walterem - a także te dwa, opublikowane ostatnio (i znakomicie wyczyszczone z szumów, pochodzą bowiem z lat 30.) przez firmę Naxos.
Wbrew pozorom, ciekawszy jest tu Mendelssohn, gdyż w tym jego ultraromantycznym i dość ogranym utworze skrzypek potrafi wytropić i uwypuklić wszelkie ślady fascynacji Bachem, zaskakujące nas zwłaszcza w finale, traktowanym zazwyczaj jako pole do efekciarskich popisów. Brahms byłby świetny, gdyby nie... oboista. Jak wiadomo, w drugiej części Koncertu pełni on ważną rolę, tu jednak beczy niczym ko(b)za, tak, iż nawet gdy jego melodię Szigeti oplata mocno swoimi figuracjami, efekt jest dość humorystyczny. Ale co tam, czasem i pośmiać się nie zawadzi, byleby było z czego.