Skrzypce potrafią śpiewać

MARIA SŁAWEK, SKRZYPACZKA: Nie każdy artysta jest gotowy podjąć się wyzwania, jakim jest porzucenie nut i bezpiecznego obszaru skomponowanych i zapisanych dzieł.

17.10.2022

Czyta się kilka minut

 / ANITA WĄSIK-PŁOCIŃSKA / MATERIAŁY PRASOWE
/ ANITA WĄSIK-PŁOCIŃSKA / MATERIAŁY PRASOWE

MAŁGORZATA NOCUŃ: Gościsz na światowych scenach muzycznych, nagrywasz płyty, otrzymujesz świetne recenzje. Teraz trwa Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. Próbowałaś?

MARIA SŁAWEK: W wieku 23 lat wzięłam udział w Konkursie. W części środowiska muzycznego do dziś panuje przekonanie, że wygrana w konkursach tej rangi jest jedyną drogą prowadzącą do sukcesu. A ja odpadłam już po pierwszym etapie. Wtedy czułam, że to oznacza koniec. Straszny wstyd. Kilkanaście lat nauki gry na skrzypcach: rytuał codziennych ćwiczeń, przesłuchania, egzaminy, wyrzeczenia, no i po co to wszystko? Wydawało mi się, że ludzie nic, tylko szepczą po kątach: „Ale z niej dno”; „Ona się do niczego nie nadaje”, „Beznadzieja”. Stres wzmagał się tym bardziej, że jako świeżo upieczona absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie miałam objąć asystenturę na uczelni. Ta porażka bardzo mocno uderzyła w moje poczucie wartości.

Nikt nie pocieszył?

Niestety, młodzi muzycy startujący w konkursach raczej nie są otoczeni wsparciem psychologa. Kiedy ich udziałem staje się porażka, niewielu pedagogów powie: „Słuchaj, tym razem poszło ci gorzej, ale to nie znaczy, że jesteś beznadziejna ” albo: „Twój występ został kiepsko oceniony. Ale ta ocena nie jest wymierzona w ciebie, po prostu tym razem poszło ci gorzej”. Przegrana odbierana jest jako cios w samo jestestwo. Młodzi mówią sobie: „Jestem do niczego”. I tak właśnie było ze mną.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

Zadziwiające, że wielu melomanom, którzy z zapałem śledzą polskie tropy na muzycznej mapie świata, nazwisko Feliksa Janiewicza nie obiło się nawet o uszy – pisze DOROTA KOZIŃSKA >>>>


Dziś wprawdzie też wysyłam studentów na konkursy, ale staram się przygotować ich na każdą ewentualność. Jeśli się nie powiedzie, rozmawiam z nimi. Nie bagatelizuję ich frustracji i złości, mówię im, że mają prawo do emocji. Należy pozwolić się wypłakać, żeby znów zabrać się do pracy. Kształcenie muzyka przypomina czasem tresurę. Każdy repertuar – od baroku po współczesność – należy zagrać równie dobrze. To wprowadza do muzyki emocje sportowe. I – niestety – prowadzi do uśrednienia.

Tresura? Ostre słowo.

Kiedy byłam nastolatką, konkursy skrzypcowe traktowałam jako przygodę. Bywało, że ćwiczyłam po dwanaście godzin dziennie i wręcz błagałam moją nauczycielkę, by mnie na nie posłała. Wydawało mi się, że największym szczęściem będzie uczestnictwo w konkursie, bo przecież należy konfrontować się z innymi. Wraz z wiekiem zaczęło towarzyszyć mi coraz większe napięcie. Pojawiło się absurdalne poczucie, że całe moje życie zależy od tego konkursu. Moim nauczycielem i mistrzem był prof. Wiesław Kwaśny, znakomity skrzypek, od którego bardzo dużo się nauczyłam. Namawiał mnie do uczestnictwa w konkursach, a ja go słuchałam. Ale w pewnym momencie poczułam, że to w ogóle nie jest „moje”. Kompletnie tego nie czuję. Lubię grać z ludźmi. Postrzegam ich jako swoich sprzymierzeńców.

Tegoroczny Konkurs też kładzie nacisk na potencjał partnerstwa wśród uczestników. A Ty?

Zaufałam sobie. Odkryłam, że intuicja może być moją przewodniczką w muzyce. Idę za tym, co mi podpowiada. Nawet jeśli zbłądzę i coś mi się nie uda, to trudno. To odkrycie nie było łatwe i wiele mnie kosztowało. Takie podejście uczy także odpowiedzialności: ja sama decyduję o swoich wyborach, więc nie mogę obarczać nikogo winą za niepowodzenie. Chyba wciąż jeszcze nie do końca sobie wierzę, ale pracuję nad tym. Czasem proszę, żeby ktoś znajomy posłuchał mojej gry, doradził. Ale u nikogo studiować już bym nie chciała!

Najbliższa jest Ci muzyka XX wieku.

Uwielbiam Bacha, Mozarta, Beethovena, Schuberta, ale czuję, że moim naturalnym środowiskiem muzycznym są utwory stworzone w XX wieku. Pasjonuje mnie muzyka Szostakowicza, Prokofiewa, Szymanowskiego, Lutosławskiego i – oczywiście – Wajnberga. Grając ich utwory, czuję się najswobodniej. Chyba najwięcej z nich rozumiem. Sztywne reguły mnie paraliżują.

Trudniej grać Bacha niż Szostakowicza?

Nie da się tego porównać – poziom trudności jest zupełnie inny. Ale od kilkudziesięciu lat muzykę barokową gra się przede wszystkim w duchu HIP, czyli historically informed performance. Powstały zespoły specjalizujące się w takim wykonawstwie. Inne są ich instrumenty i inne techniki gry. Nie gram na barokowych skrzypcach. Trudno współcześnie być na tyle wszechstronnym, by wykonywać muzykę z roku 1690 tak samo dobrze jak tę z 1960.

Skrzypce kojarzą się z późniejszym repertuarem wirtuozowskim, Paganinim, Wieniawskim. Na instrument ten powstało wiele utworów w duchu brillante.

Niestety. To już zupełnie nie jest moja bajka. Na szczęście są skrzypkowie, którzy potrafią się taką muzyką bawić, grać z uśmiechem i lekkością – ja się z tym okropnie męczę. Szkoda, że rzadko podkreśla się to, co w skrzypcach szczególne. Otóż skrzypce potrafią śpiewać, płakać, tańczyć, skakać. Są wszechstronne, zawsze można je wziąć pod pachę i ruszyć w wędrówkę.

Kiedy się o tym dowiedziałaś?

Wychowywałam się podczas prób w filharmonii i za jej kulisami, a w domu słuchało się muzyki nieprzerwanie. Moja mama jest wiolonczelistką. Ojciec, choć jest lekarzem, posiada ogromną kolekcję płyt, a muzyka klasyczna stanowi jego pasję. Rodzice nie zmuszali mnie do gry, to była moja decyzja. Nie chciałam grać na wiolonczeli. Kocham ten instrument, ale uważałam, że jest zarezerwowany dla mamy.

Zaczęłaś grać jako czterolatka.

Moje dzieciństwo przypadło na początek lat 90. Chodziłam do szkoły muzycznej w Gdańsku, którą prowadzili przyjaciele rodziców. Uczyli w niej emigranci z byłego Związku Radzieckiego. Kontakt z nimi był doświadczeniem formującym, mówili po ukraińsku, rosyjsku, trochę po polsku, inaczej od nas żyli. Być może to wtedy pokochałam muzykę z obszaru byłego ZSRR. Nauczyłam się rosyjskiego, co okaże się ważne w przyszłości, kiedy już zacznę się tą twórczością zajmować naukowo. Na studia przyjechałam do Krakowa.

Pracę magisterską pisałam na temat, który naprawdę mnie zajmował: badałam, jak ustrój totalitarny wpływał na kompozytorów radzieckich. Podczas występu dyplomowego zagrałam koncert Szostakowicza. Pracę doktorską poświęciłam twórczości Mieczysława Wajnberga.

Wajnberga wyciągnęłaś ze sfery nieistnienia.

To przesada, choć faktem jest, że kiedy zaczynałam się nim zajmować, nie był bardzo znany w polskim środowisku muzycznym. Osobą, która faktycznie wyciągnęła go z niebytu, był dyrygent Gabriel Chmura. Chmura na początku XXI wieku otrzymał propozycję dyrygowania symfonią Wajnberga na festiwalu w Holandii. Jak opowiadał, nie za bardzo wiedział, o kogo chodzi. Kiedy dostał do rąk nuty, zamarł: „Dlaczego o nim dotąd nie słyszałem?”. Zaczął interesować się twórczością Wajnberga. Przekonał się, jak wielki jest jego dorobek i jak wiele napisał fenomenalnych utworów. W późniejszym czasie Chmura zaangażował się w przygotowania do wystawienia w Operze Narodowej – Teatrze Wielkim być może najsłynniejszego dzieła Wajnberga – opery „Pasażerka”.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

TAKIE FESTIWALE TO JA ROZUMIEM! Rozwiązły kompozytor, który zginął z rąk skrytobójców, procesja z relikwiami świętej w pięciotonowej wieży – i świetna muzyka w papieskiej fortecy na planie pięciokąta >>>>


Co ciekawe, Wajnberg czuł, że ten utwór jest jego największym dziełem – niestety nie było mu dane usłyszeć jego wykonania. To skomponowana w 1968 r. pierwsza w historii muzyki opera, której akcja dzieje się w Auschwitz. Powstała na podstawie historii opisanej przez zmarłą niedawno Zofię Posmysz. Pierwszą jej inscenizację zaprezentowano dopiero podczas festiwalu w Bregencji w 2010 r.

Pisała o tym w „Tygodniku” Dorota Kozińska. Ciebie przejęła nie tylko muzyka Wajnberga, ale i jego los.

Wajnberg uciekł z Polski do ZSRR podczas wojny. Miał zaledwie 20 lat. Dotarł do Mińska, tu udało mu się ukończyć studia. Po ataku Niemiec na ZSRR uciekał w głąb kraju, dotarł do Taszkientu, a stamtąd do Moskwy, w której pozostał do końca życia. Jego rodzina zginęła w Holokauście, nie wiemy nawet dokładnie, gdzie i kiedy. Wiele wycierpiał. W ZSRR trwała antysemicka nagonka, obowiązywały dekrety Żdanowa, partia trzymała ludzi kultury za gardło. Teść Wajnberga, Solomon Michoels, został zamordowany przez KGB. Sam Wajnberg za „burżuazyjny żydowski nacjonalizm” trafił do więzienia, które opuścił dopiero po śmierci Stalina. Ukochaną rodzinną Warszawę odwiedził tylko raz. W 1966 r. jako delegat radziecki brał udział w Warszawskiej Jesieni.

Jak odnalazł się w Związku Radzieckim?

Trudne przeżycia na trwałe odcisnęły się na jego psychice, był bardzo zalękniony. Jego córka wspominała, że kiedy miał dokądś jechać, przychodził na dworzec już trzy godziny przed planowym odjazdem pociągu.

Wraz z przyjaciółmi stworzyłaś Instytut Mieczysława Wajnberga. Mówicie o nim „Mietek”.

Poznaliśmy się dzięki niemu. Dla każdego z nas jest bliski i każdy z nas ma z nim pewną relację: czy to związaną z graniem, czy dokumentowaniem jego biografii. W jakiś sposób zaprzyjaźniliśmy się z nim.

Wajnberg był chłopakiem z Warszawy, ale to miasto wciąż tak niewiele o nim wie. Chcemy go Warszawie przywrócić. Chodzimy jego drogami. Przy ul. Żelaznej 66 stoi kamienica, w której się urodził. W 2020 r. doprowadziliśmy do wmurowania tablicy pamiątkowej na jej fasadzie, a od ubiegłego roku, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej biegnie nowa ulica – imienia Mieczysława Wajnberga. W 2021 r. wspólnie z fundacją Sfera Harmonii zorganizowaliśmy na Żelaznej pierwszą „Domówkę u Mietka Wajnberga”. Była wystawa fotografii, koncert i projekcja filmu z 1936 r., w którym występował nastoletni Mietek. Powstał także spacerownik „Warszawa Wajnberga”, dostępny w trzech wersjach językowych: polskiej, angielskiej i jidysz. Chcemy powiedzieć: „To jest chłopak od nas”. Wielokrotnie mówił o Warszawie jako swoim ukochanym mieście.

Jak wspominał Warszawę?

Jego światem było Śródmieście – w którym znajdowało się Konserwatorium Muzyczne, Filharmonia Warszawska i dancingi Oaza i Adria, w których dorabiał – ale też Dzielnica Północna. Tu mieszkał, grywał na ślubach i bar micwach oraz pomagał ojcu w teatrze. W jednym świecie był Mietkiem, w drugim Mojszem. Warszawa, przez fakt, że ją stracił, była krainą, którą trochę idealizował. Zawsze jednak interesowały go wieści z Polski. Kiedy tylko spotkał jakiegoś rodaka, od razu brał go za frak i dopytywał: „Co w kraju? Co w kraju?”. Kochał poezję Juliana Tuwima. W Moskwie miał duży księgozbiór, mieszczący wiele tomów polskiej literatury.

Tęsknił.

Przyjechał do Warszawy, której zupełnie nie znał. Wyobrażam sobie ten moment: wysiada z pociągu i nie wie, gdzie się znajduje, niczego bowiem nie poznaje. Jest niby w centrum, na dworcu, ale wokół wszystko wygląda inaczej. W tym odbudowanym z powojennych ruin mieście znalazł swój rodzinny dom. Sfotografował się pod nim. W liście do Dymitra Szostakowicza, z którym się przyjaźnił, cieszył się, że podczas Warszawskiej Jesieni zostanie wykonana jego symfonia „Kwiaty polskie” do słów Tuwima. Dyrygować miał znakomity Kiriłł Kondraszyn. I ten właśnie utwór wykreślono z repertuaru.

Jak to się stało, że świat nie znał geniusza?

Świat nie znał, ale w ZSRR był na topie, szczególnie w latach 60. Jego utwory wykonywały gwiazdy: Galina Wiszniewska, Mścisław Rostropowicz, Leonid Kogan, Dawid Ojstrach. Szostakowicz – jeden z najwybitniejszych kompozytorów w historii muzyki – był jego bliskim przyjacielem. Ale w ZSRR Wajnberg funkcjonował jako Mojsiej, większość ludzi mogła nie wiedzieć, że pochodzi z Polski.

Nie był też koniunkturalistą. Nie należał do partii, nie otrzymał nagrody stalinowskiej, nie wyjeżdżał za granicę. Ze wspomnień o nim wyłania się człowiek niezwykle serdeczny, ale też bardzo nieśmiały. Jego dzieła są raczej klasyczne w formie, a na Zachodzie w latach 60. czy 70. kompozytorzy przekraczali kolejne granice estetyczne, eksperymentowali z dźwiękiem. W ZSRR taka muzyka nie była akceptowana.

W Instytucie przygotowaliście ostatnio szczególny projekt: pocztówkę ukazującą białą postać z walizką na tle nieco onirycznego, niewyraźnego dworca kolejowego z pytaniem: „Przed czym uciekasz?”.

Mietek był uchodźcą. To stanowi dla nas pretekst do postawienia tego pytania. Chcemy zebrać różne głosy, zapisać obecny moment w historii. Prosimy o podzielenie się czymś intymnym, ale zapewniamy anonimowość. Na bazie zebranych wypowiedzi Sylwia Chutnik stworzy libretto utworu, do którego muzykę napisze wybrany przez nas kompozytor. Być może w ten sposób uda nam się opowiedzieć o zjawiskach znów aktualnych: wojnie, emigracji, lęku. Lubię łączyć pracę koncepcyjną, edukacyjną i artystyczną. Emigracji nie traktujemy dosłownie. Pytanie brzmi „Przed czym uciekasz”, a nie „Skąd uciekasz?”. Można uciekać przed wieloma rzeczami, także tymi, do których trudno się przyznać, np. przed zmęczeniem pomaganiem innym. Albo przed sobą samym. Forma odpowiedzi na to pytanie jest dowolna.

Jesienią w Warszawie planujesz cykl koncertów w historycznych pracowniach artystycznych.

Tak, to będą pracownie rzeźbiarskie i malarskie pozostające pod opieką Stołecznego Konserwatora Zabytków. W tym projekcie będę pełnić funkcję kuratorki, ale podczas ostatniego koncertu wystąpię wspólnie z wiolonczelistą Marcinem Zdunikiem. Zadaniem zaproszonych przeze mnie artystów będzie współdziałanie z przestrzenią. Z tym, co się w niej dzieje, z przedmiotami, narzędziami pracy, dziełami sztuki. Chcę wyjść z utartego schematu klasycznego koncertu, dlatego każdy z muzyków będzie improwizował jeden z utworów, a inspiracją do niego będzie otaczająca go/ją przestrzeń.

Trudne zadanie.

Wiąże się to z pokonywaniem barier, nie każdy artysta jest gotowy podjąć się wyzwania, jakim jest porzucenie nut i bezpiecznego obszaru skomponowanych i zapisanych dzieł. Wydaje mi się jednak, że i dla nas, i dla publiczności będzie to coś ciekawego – muzyka, która powstaje tu i teraz, rodzi się z inspiracji miejscem, twórcą, fragmentami prac. W tym projekcie zależy mi też na nawiązaniu nici porozumienia pomiędzy szeroko pojętą sztuką wizualną a muzyką i na zaproszeniu słuchaczy w miejsca, o których dotąd niewiele osób w Warszawie słyszało. ©℗

MARIA SŁAWEK jest skrzypaczką. Doktor habilitowana sztuki. Współzałożycielka (wraz z Anią Karpowicz) i prezeska Instytutu Mieczysława Wajnberga. Prowadzi klasę skrzypiec w Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie. Występowała m.in. w Niemczech, Izraelu, Wielkiej Brytanii, Brazylii, Belgii, Włoszech, Francji, Ukrainie i USA.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Struna intuicji