Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czasem po prostu nie ma szans. Zwłaszcza gdy coś jedzie z tyłu i blisko, a do tego noc i ślisko. Po prostu nie ma szans. Bo jak tu w jednej sekundzie podjąć decyzję: zwierzę czy ja? Zwierzę oraz inni ludzie jadący w aucie z tyłu i niczego nieświadomi. Więc nawet trudno powiedzieć, czy to jest jakaś decyzja, czy najprostszy instynkt przetrwania.
Najczęściej giną koty. Wyskakują w ostatniej chwili i suną na niskich łapach przy samym asfalcie do końca ufne w swoją kocią zręczność. Wypadają spomiędzy opłotków, z krzaków, znikąd i rzeczywiście trochę wygląda to tak, jakby czekały ze skokiem do ostatniej chwili, jakby kusiły los. Ale one po prostu nie wiedzą, czym jest auto. Czasem wyobrażam sobie, że jestem jednym z nich i w moją stronę sunie coś w rodzaju huczącej i oślepiającej góry. Sunie z prędkością huraganu, nawałnicy, z prędkością przerastającą kocie wyobrażenie. W dodatku taki kot nie wie, czy góra nie sunie tylko po to, by go unicestwić, czy nie sunie przeciwko niemu. Przecież wygląda jak wcielona zagłada i zwierzę nie ma pojęcia, że wystarczy się przyczaić, a monstrum popędzi dalej swoją drogą.
Rano widać ich małe zwłoki na szosach. Leżą w ciemnych plamach. Zastygła krew wygląda jak cień. Śmierć nie odebrała im jeszcze barw. Najbardziej boli, gdy są rude albo szylkrety, bo przecież to jest rzadkość, jakaś cudowność doboru kolorów, jakaś niecodzienność natury. A teraz leżą, schną w słońcu albo kruszeją na mrozie i powracają do pierwotnego królestwa minerałów i tablicy Mendelejewa. Żywe, ciepłe, miękkie i skoczne zamienia się w coś, czego nigdy nie chcielibyśmy dotknąć.
Kiedyś wracałem do domu o świcie. W Szymbarku skręciłem w prawo na Bielankę, bo chciałem, żeby było ładnie: zielone wzgórza, czerwiec, zaraz wzejdzie słońce. Tuż przed wsią zobaczyłem sarnę. Klęczała na poboczu. Zwolniłem zaskoczony dziwną pozycją zwierzęcia i jego nieruchomością. Zobaczyłem nagie, zgruchotane białe kości przednich nóg. Chciałem stanąć, ale co mogłem zrobić: opatrzeć? dobić? Nie potrafiłem ani jednego, ani drugiego. Więc tylko zwolniłem, by spojrzeć na bezmierne, niezasłużone cierpienie. Piękna głowa, pysk (twarz?) zwierzęcia w żaden sposób nie odzwierciedlał bólu, który musiał być przecież przeszywający. Ponieważ zwierzęta cierpią niewidocznie. Czasami tylko wyją, skamlą albo kwilą. Ale sarna była cicha i nieruchoma. Klęczała na obnażonych kościach i tylko patrzyła. Chciałem coś zrobić, ale nie wiedziałem co. W gonitwie myśli przypomniałem sobie, że na początku wsi jest leśniczówka. O piątej rano wyrwałem ze snu leśniczego. Powiedziałem, o co chodzi, i dostrzegłem na jego twarzy przejęcie. Ale zostawiłem go z tym wszystkim. Odjechałem, nie dociekając, co zrobi. Wezwie kogoś z bronią, by dobić? Weterynarza, by podjąć mozolną i trudną próbę ocalenia? Odjechałem po prostu z tchórzostwa i z ulgą.
Mordercza jest ta nasza cywilizacja, która ma nas chronić przed złem i przed śmiercią. Burzy porządek świata. Kiedyś wyszedłem nocą z domu i poszedłem nad rzekę, żeby posłuchać jej szumu. W kieszeni miałem latarkę. Kucnąłem sobie nad nurtem i zapaliłem elektryczne światełko. Blask padł akurat na rozsnutą na krzaku pajęczynę. W jednej chwili zaroiło się od owadów. Zwabione światłem wpadały w pajęczynę gromadnie i bez opamiętania. Patrzyłem zafascynowany i dopiero po długiej chwili pojąłem sens zdarzenia i wyłączyłem latarkę.
Będzie coraz gorzej. Dla zwierząt. Przyzwyczajają się. Widzę wieczorami lisy biegające na przedmieściach mojego powiatowego miasta. Widzę sarny na łąkach, które na widok samochodu nawet nie podnoszą głów i skubią trawę jak gdyby nigdy nic. Coraz bardziej przywykłe do naszych aut, dróg, pociągów. Przywykłe, ale nie pojmujące, że to, co chroni nasze życie, dla nich oznacza śmierć.
Dlatego proszę: jak zobaczycie w światłach jedno, to zwolnijcie, bo za chwilę może biec drugie. Tyle można zrobić. Piszę to, niejedno mając na sumieniu.