Boże, błogosław lasom bytowskim

Ta woda ma zapach liści, jest mętna, pełna drobnych pływających glonów czy czegoś na tym poziomie egzystencji. Ciepława na powierzchni, zimna jak diabli poniżej. Noga spuszczona w czarną otchłań groźnawie cierpnie, a człowiek przyzwyczajony do basenu zaczyna się nieco bać. Nie, nie, że jakiś potworek go wciągnie niżej, że szczupak ugryzie albo węgorz dotknie, bo to są zdarzenia spoza realnej przygody, niedostępne poza ciężkim snem po smażonej cebuli. Nie. Ten strach jest po prostu obawą bladej i miękkiej istoty miejskiej przed czymś głębokim, czarnym i chłodnym.

04.09.2007

Czyta się kilka minut

Fot. STANISŁAW MANCEWICZ /
Fot. STANISŁAW MANCEWICZ /

A więc: zapach liści - co logiczne, bo po powierzchni pływają liście właśnie, liście i nartniki, chyżo umykające przed pływakiem, jakieś podmuchy wiatru od lasu, trzciny falujące i ten nie miejski rodzaj światła, też nie nadmorski, tylko leśny, plus ów strach, plus smak mułu w ustach i smak rośliny.

Brzeg jeziora powszechnie porównuje się - z niekorzyścią, rzecz jasna - do brzegu morskiego. Brzeg morski to jak wiadomo rodzaj sterylnej, ale naturalnej wersji wanny; brzeg jeziora z wanną nie ma nic wspólnego. Może - z wanną wrzuconą do jeziora dawno temu? Brzegiem jeziora jest śliskość ustępująca miękko pod stopami, prześlizgująca się między paluchami. Gdy tak sobie stoję, gdy tak się lekko zapadam w muł i patrzę na bąble jakiegoś gazu wylatujące spod nóg na powierzchnię, gazu zrobionego przez jakieś białe kłącze, a może takąż larwę, gdy tak się trochę boję-nie boję, gdy mi zimno nieco, z tym mułem i liśćmi w nosie, i bąblem gazu na dodatek, wiem, że muszę szybko wskoczyć. Medytowania, egzaltowania się pięknem czy surowizną nie zalecam, trzęsie mi się brzuch i nie chcę, by roztrząsł się bardziej. Hop, zatem. Głębsze nurkowanie nie ma żadnego sensu. Otwieranie oczu mija się z celem. Zanurzenie nie niesie widoku rafy, tylko jakiś pejzaż z życia płoci, coś na kształt obrazu z kamery termowizyjnej podczas poszukiwania topielca. Rześko się robi, co uznać należy za eufemizm. Byłoby może milej, gdyby nie oddech, który z powodu temperatury i tej nogi, co wpadła poniżej akceptowalnego minimum, tego węgorza obżartucha, co w końskiej śpi głowie i mojej też zresztą, jest krótki, nerwowy i urywany, nadaje się może do kłótni-bójki, ale do pływania nie. Jest symptomem paniki mieszczucha w prawdziwej wodzie. W wodzie kaszubskiego jeziora pośród lasu.

Och, pływało się tu i ówdzie, ale kaszubskie jezioro z powodu surowości doznania, czy może raczej elementarnego poczucia walki o życie mieszczanina, jest akwenem, który stawiam tuż za takimi przeżyciami, jak zanurzenie w Morzu Sargassowym czy brodzenie w trzęsawiskach zamieszkałych przez aligatory. Jest ryzykiem dostępnym w ojczyźnie naszej, ryzykiem spoza modnych skoków na gumie z fabrycznego komina. Ale to chwila tylko, pięć pierwszych minut. Zmiany stężenia adrenaliny są zauważalne już po kilkudziesięciu metrach płynięcia. Ciało i rozum statkują się, rozgarnianie liści, prychanie na spanikowane stada nartników - tych chudych i chaotycznych lekkoatletów zasuwających po powierzchni wody, wdychanie zapachów, wypluwanie wody i przesuwanie się wzdłuż drzew ku drugiemu brzegowi, to przynosi ukojenie i poczucie samotności, opuszczenia i zdania się na swą wątłą siłę. Przyjemne.

***

Wakacje w lesie nad ciemnogranatowym, a czasem zielonym jeziorem. Nazywa się Opławiec. Na niebie żurawie krzyczące głębokim, kobiecym klangorem. Równo machają skrzydłami - pięć machnięć i przerwa, machnięcie i wołanie. Dobre małżeństwo leci gdzieś niedaleko, zaraz wylądują i wejdą w szkodę kaszubskiemu rolnikowi, wydziobią kwintal pszenicy bez żadnej kary. Zaraz po nich rozgadana rodzina kruków latająca zgodnie z jakimś kruczym rozkładem jazdy - rano z prawa ku zachodowi, wieczorem na odwrót, kraczą i latają jakoś tak bokiem do siebie, niby razem, ale jakby w trakcie ciągłej scysji o bałagan w kuchni, zrzędzą. Żurawie lądują, czasem da się do nich podejść blisko i zobaczyć, jak bardzo są wysokie; kruka na ziemi nie widziałem.

Na ziemi leśniczówka, kilkanaście metrów od brzegu jeziora, w leśniczówce leśniczy. Edek.

Wąsy i strzelba, choć czasem widuję go w fartuszku Krystyny leśniczyny, jak miesza chochlą w garach. Edek jest tu najważniejszy, poza Krystyną - co oczywiste. Jego władza rozciąga się od ściółki po niebiosa, od wschodu po zachód, od północy po południe. Kto się Edkowym regulaminom sprzeciwi, musi odejść poza horyzont. Edek jest szeryfem i łagodnym tłumaczem świata. Na pytania o kłusowników odpowiada jak szeryf, machnie ręką, trochę tak jakby machał rewolwerem, i trzęsie się w środku ze śmiechu. Edek powie mi wiele, rozumie, że jestem z miasta, gdzie tropy są inne. Trop to ślad - powie mi - który zostawiła sarna. Zauważam, że nie jest dla niego jasne, czy wiem, jak sarna wygląda. Lubię jego dążenie do jasności. Wszystko dla Edka jest jasne, no, może prócz jednego - tarczy antyrakietowej, która ma stanąć gdzieś niedaleko. Ale to nie jest jasne dla nikogo. Edek z pobłażliwością traktuje pytania o las i zwierzęta, pytania zadawane przez dorosłych, pasujące raczej do ciekawości sześciolatka. Miło jest pobyć czterdziestoparoletnim sześciolatkiem na wakacjach.

O, tęcza na przykład. Nie zorza polarna, nie rój meteorów ani latający spodek, a tęcza. Taka z obrazka w restauracji chińskiej. Jelenie, pagoda, szafirowe jezioro i tęcza. Okrąglutka, kompletna, nieposzarpana, od a do zet i z powrotem, podwójna. Tu, nad leśniczówką, bardzo często z jakichś niejasnych powodów wisi o podobnej godzinie, jakoś tak przed kolacją. Pstryk, to Edek ją włącza? Letnikowi dla rozrywki? Tęczy nie widziałeś? Pytanie o tęczę zdumiewa go i widać po minie, iż myślał, że ma na wczasach sześciolatka, więc już się dostosował, ułożył dla mnie słownik, a to jednak przyjechał pan dwulatek. Niepokojące, bo nie wiadomo, czy można użyć grubszego słowa, a nuż powtórzy przy cioci.

W lesie bez Edka jest inaczej niż w lesie z Edkiem. Przez kilkuchałupową osadę Cechiny można z leśniczówki Jabłończ dojść do Bytowa, wystarczy trzymać się leśnych dróg skręcających w lewo. W środku lasu głaz z wyrytym przez myśliwych napisem "Boże błogosław lasom bytowskim". Po drodze omszone trzęsawiska i połyskujące między drzewami jeziora. Puste. Bez domów wokół, bez pomostów, żaglówek, bez tabunu. Ten las, w którym będąc samemu jestem Czerwonym Kapturkiem, pełen jest dźwięków słyszanych dawno, bo niezakłóconych szumem szosy czy lambadą. Pełen jakichś chrupnięć, trzaśnięć, stęknięć, krzyków drapieżcy i ofiary, bzyknięć i kumkań. Niby wszystko oczywiste, ale bez Edka jest w lesie jak bez mamy. To nie wilk idzie, tylko drwal wesół podejrzanie, coś człowieka ugryzie, coś się wkłuje i wyssie, coś jakby wąż odpełznie, tupnie, żaba skoczy, piórko spadnie, spuchnie noga, krzak się poruszy, ale to nie wiatr, coś się skryło, przyczaiło, uciekło. No więc znów jakiś strach-nie strach. Pięknie, bo jest i sekundka na ulgę, gdy słyszę gdakanie kur w Cechinach. Ktoś tam pomacha, spyta, czy mieszkam u Edka, co jest oczywistą namiastką bycia swoim. Przyjemne.

***

Bytów, do którego jest z osiem kilometrów, nie budzi już we mnie rozczulenia. Ot mieścina, w której się poprawiło i zglobalizowało na miarę naszych potrzeb i możliwości. Żadnego błota po pachy w centrum, nowe bruki, markety, euroapteki, adidasy, ciucholandy. Solidny banał i spełnione marzenie. Jest i zamek krzyżacki z restauracją. Na dziedzińcu turystyczne, dwojakie dyby, bo są i takie nieco prawdziwe, gdzie można się zakuć i cyknąć sobie w zakuciu zdjęcie, no i restauracja. Luksus wielki. Dyby jadłospisu sporządzonego pokręconą staropolszczyzną menadżera z XXI wieku. Wachlarz dań po rycersku, na szabli, po starokrzyżacku z elementem kaszubskim, z tarczą hawajskiego ananasa, na tarczy... Wszystko bardzo blaszane, ucepeliowane, z zapachem starosocjalistycznego przepychu, więc antyczne w specjalnym rozumieniu. Idealne miejsce na bankiet ku czci starych towarzyszy albo jubileusz Hołdu Pruskiego. Jedzenie zrobione przez ludzi bez subtelności, w odwiecznej niewoli aluminowego garnka, zapachu ściereczki i rozgotowanej golonki. Cała bytowska gastronomia to temat smutny, więc go nie rozwijam, choć słowo "dramat" musi tu paść, bowiem to prawda.

Lepiej połazić po sklepach rybnych czy piekarniach, które niedotknięte zarazą polepszania życia ludziom bezzębnym, mają pieczywo znakomite. Pstrągi wędzone na gorąco, świeże płotki, węgorze, leszcze, liny czy szczupaki wyciskają łzę żywością ócz, jędrnością niezniszczoną mrożeniem i wielogodzinną podróżą. Raj dla tych, którym łowienie idzie słabo. Na zwiedzanie miasteczka wystarczy poświęcić deszczowe przedpołudnie, ot tak, by oswoić tę przestrzeń. Trzeba tu bywać, by kupić coś do jedzenia i wino. Kupić i wracać do leśniczego i jego lasu. Przyjemne.

***

Łowienie ryb. To zajęcie przychodzące mi tu do głowy automatycznie, choć nigdy nie łowię i nie przychodzi mi to nigdy do głowy. Ten kłąb poplątanej żyłki, dziwaczne tajemnice wędkarskich systemików, haczyk wbijający się w palec, robal w śmiertelnych skurczach, gumowa, uzbrojona po zęby nibyrybka dla drapieżnika. No i wreszcie śliska ofiara z hakiem w ustach. Niedobrze. A jednak. Ten bór grubo szumiący, ten triumfalny krzyk myszołowa, kupka zmierzwionych piór pod sosną, strzelba Edka, biała kostka zakrwawiona w krzakach, odrąbana szczupacza głowa na pieńku, zabłocone gumiaki - powodują, że muszę. Rozplątać żyłkę, zarzucić, czekać w ciszy i w znieruchomieniu. Zaciąć. Efekty są marne, ale w mojej odrąbanej od miasta głowie pulsuje jakiś prymitywny sygnał. Nieznany, a może zapomniany. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wstyd powiedzieć - przyjemnie.

I znów las. Przed szóstą rano. O piątej ktoś strzelił. Raz. Kto? Każdy napotkany, a było ich kilku mokrych od rosy i nieco zaspanych, pyta leśniczego: - Słyszałeś? Kłusownik? - Edek się śmieje i rusza wąsami, nie, nie kłusownik. Szybko eliminuje - ten nie, tego nie ma, o, ten pewnie. Rzeczywiście, niebawem zobaczymy myśliwego z koziołkiem zabitym jedną kulą, o godzinie piątej zero siedem. To zero siedem zostało ustalone ponad wszelką wątpliwość. Mokre pajęczyny, żurawie na wyraju krzyczą bardzo głośno, ale nie dają się podejść. Podobno tu się je jada, i czaple też. Edek wyjmuje jakąś świstawkę, wabik czy buczek raczej, beczy nim w kierunku sarenki. - Widzisz, to jest sarna - słyszę prosty komunikat. Widzę. Wieczorem nad leśniczówką Jabłończ znów tęcza, a rano koniec. Do domu. Przybywa znów lat. Nieprzyjemnie.

---ramka 532111|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2007