Mapa jest tylko jedna

Artur Domosławski opisuje gigantyczną dewastację środowiska i społeczności lokalnych w Brazylii, Peru i Ekwadorze.

16.09.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

Wojciech Tochman pisząc o Filipinach wykracza poza granice reportażu, sytuując się na pograniczu tego gatunku oraz prozy artystycznej i eseju.


Istnieje „łańcuch pokarmowy” literatury non-fiction, obejmujący reporterów, wydawnictwa, linie lotnicze, drukarnie, dystrybutorów i recenzentów. Na samym końcu jest konsument pożerający krwiste opowieści.


Czerwiec 2000 roku. Na drodze między Cajamarcą i Pacasmayo w Peru dochodzi do wypadku ciężarówki. Na drogę wylewa się 151 kilogramów płynnej substancji. Okoliczni mieszkańcy, sądząc, że to drogocenny kruszec, rzucają się, by go zbierać. Firma Yanacocha-Newmont, która wydobywa tu złoto, zachęca ludzi do zbierania substancji i obiecuje nagrody dla tych, którzy dostarczą jej najwięcej. Substancją jest rtęć.

Za progiem naszych domów

Analizując obecne w mediach obrazy cierpienia i przemocy, Susan Sontag pisała, że nie wystarczy, jeśli widząc cudze cierpienie odczujemy wzruszenie i współczucie dla ofiar. To nietrwałe emocje, będące dowodem niewinności, ale i bezsilności. Chodzi o to, „żeby zastanowić się nad tym, że nasze przywileje są zlokalizowane na tej samej mapie, co ich [ofiar] cierpienie, i że (w sposób, którego wolimy sobie nie wyobrażać) mogą być z tym cierpieniem związane”. Autorzy książek, o których będzie tu mowa, próbują – każdy na inną modłę – taką mapę nakreślić. I o ile Wojciech Tochman w „Eli, Eli” obficie Sontag cytuje (choć to zdanie akurat pomija), o tyle Artur Domosławski co prawda nie powołuje się na nią wprost, niemniej konsekwentnie realizuje zalecenie amerykańskiej pisarki.

Przytoczone na początku zdarzenie, przedstawione przez Domosławskiego w jego najnowszej książce, to jeden z wielu trudnych do pojęcia aktów cynizmu i okrucieństwa, jakich dopuszczają się w Ameryce Łacińskiej firmy wydobywcze. Trzy reportaże składające się na „Śmierć w Amazonii” opisują przeprowadzaną na gigantyczną skalę dewastację środowiska, a co za tym idzie, także społeczności lokalnych, w Brazylii (poprzez wycinanie puszczy amazońskiej), w Peru (działalność kopalni złota) i Ekwadorze (wydobycie nafty). Domosławski podejmuje temat trudny, niewdzięczny i ku zaskoczeniu czytelnika rozwija go niemal jak kronikę kryminalną. Krok po kroku towarzyszymy bohaterom reportaży – zwykłym-niezwykłym ludziom, którzy zaryzykowali wszystko (często życie swoje i bliskich) w obronie własnej godności i miejsca, w którym mieszkają. Walcząc o zachowanie lasów w Amazonii, o likwidację skutków barbarzyńskiej eksploatacji złóż złota (góry zamienione w martwe hałdy i zatruta woda) oraz nafty (woda i ziemia na lata zatrute toksycznymi odpadami), walczą o sprawiedliwość, o równe prawa dla wszystkich. Trudno powiedzieć, co w opisanych sytuacjach bulwersuje bardziej: skala dewastacji środowiska (w ciągu trzech ostatnich dekad wycięto w Brazylii 17 proc. amazońskiej dżungli, w Peru znikają laguny i wysychają rzeki), bezwzględność i cynizm, z jakimi wielkie koncerny traktują mieszkających na tych terenach ludzi i łamią prawo, czy może techniki manipulacji i propagandy, do jakich się uciekają, korumpując przy okazji polityków i media.

Domosławski wychodzi zawsze od konkretnych zdarzeń (np. zabójstwo pary ekologów w stanie Pará w Brazylii, jedno z dziesiątek, jakie zdarzają się tam co roku) i stopniowo rozsupłuje sieć powiązań pomiędzy bezpośrednimi sprawcami zbrodni a ich mocodawcami. Rozpoczynając lekturę książki, nie spodziewamy się jeszcze, że splątane nitki, łączące przestępców, lokalne władze i biznesmenów z politykami i ponadnarodowymi korporacjami, zawiodą nas w końcu za próg naszych domów. Zanim to spostrzeżemy, przemierzymy z Domosławskim pół świata, tropiąc mafijne układy, zaglądając za kulisy małej i wielkiej polityki, do sądów, policyjnych aresztów i redakcji lokalnych gazet. Dowiemy się, dlaczego niektórzy brazylijscy chłopi wolą odsprzedawać ziemię karczownikom, zamiast cierpliwie zbierać kasztany i przetwarzać je na olej i mączkę. Oraz z jakiego powodu wielu biednych mieszkańców Peru nie chce, by wydobywano u nich złoto.

Potwór Pana Cogito

Dlaczego co roku w Brazylii, Peru i Ekwadorze giną obrońcy środowiska i chłopscy przywódcy? Dlaczego tak niewielu z ich zabójców trafia za kratki? Kto tak naprawdę ponosi za to odpowiedzialność? Domosławski dobrze wie, że za każdym prostym wytłumaczeniem kryje się inne, dużo mniej dla wszystkich wygodne, i kontynuuje swoje dziennikarskie śledztwo tam, gdzie inni już dawno straciliby czujność. Pomimo że nie ukrywa sympatii dla zdesperowanych nieraz obrońców środowiska, stara się przedstawić całą złożoność sytuacji. Wielkie koncerny eksploatują ziemię, ale dają ludziom pracę, budują drogi, ich sukces przekłada się na wzrost gospodarczy krajów, w których działają. Pytanie jednak, czy rzeczywiście jest to jedyna możliwa droga rozwoju. Czy zysk musi oznaczać wyzysk? Czy ceną rozwoju naprawdę musi być ludzkie życie i zdrowie? Próbując odpowiedzieć na te pytania, autor poszukuje ukrytych źródeł tego stanu rzeczy. I nieuchronnie dociera do czasów, w których na obszarach dzisiejszej Brazylii, Peru i Ekwadoru pojawili się pierwsi kolonizatorzy. Rozdzielili między siebie ziemię. Zniewolili jej mieszkańców. I zaczęli ich „cywilizować”. Książka Domosławskiego pokazuje, jak niewiele zmieniło się od tamtego czasu w naszych głowach i sposobie działania. Jak wciąż, świadomie lub nie, odtwarzamy tamten kolonizatorski gest.

Jak to: my? Przecież nie mamy nic wspólnego z niszczeniem lasów amazońskich, jesteśmy nawet temu przeciwni! Lektura Domosławskiego budzi nas z błogiego letargu nieświadomych wielbicieli dzikiej przyrody. Wystarczy powtórzyć za autorem kilka faktów: amazońskie drewno służy do wyrobu mebli, podłóg, instrumentów muzycznych, przedmiotów artystycznych. Uzyskuje się z niego węgiel drzewny, który służy do wyrobu surówki do produkcji stali. Stal ta jest w Stanach Zjednoczonych używana do produkcji części samochodowych i popularnego sprzętu AGD. Wykarczowane obszary puszczy zamienia się w wielkie pastwiska dla bydła. Jedna trzecia wołowiny spożywanej na świecie pochodzi z Brazylii, do 2018 r. ma to być dwie trzecie. Niemal wszystkie obecne w Polsce marki zaopatrują się w skórę u jednej z trzech największych firm brazylijskich. Domosławski podsumowuje krótko: „Potępiamy zbrodnie, tę i każdą następną. Ale czy możemy przysiąc, że nie bierzemy udziału w podziale łupów?”. I cytuje Lindqvista: „Wiesz już wystarczająco dużo. Ja też. To nie wiedzy nam brakuje. Brak nam odwagi, by zrozumieć to, co wiemy, i wyciągnąć z tego wnioski”.

Wielka reporterska robota Domosławskiego polega na tym, że nam tej wiedzy dostarcza. Jego cierpliwość i nieustępliwość w docieraniu do faktów są godne podziwu. Autor nie kręci stylistycznych piruetów, nie bije w wielkie dzwony, jest rzeczowy i opanowany. I może dlatego właśnie budzi zaufanie. Czuć, że nie poświęci prawdy na rzecz zgrabnej puenty, bo nie o puentę mu chodzi, gra o wyższą stawkę. Czasem zwierza się ze swoich rozterek (ile miejsca powinien zachować w książce dla przedstawienia korporacyjnej propagandy, jeśli wie, że nie ma w niej krzty prawdy?). Raz jeden (tekst „Złote góry”) zdaje się tak porażony skalą zła, które widzi, że odwołuje się do Herberta i cytuje wiersz „Potwór Pana Cogito”, jakby czuł, że język reportażu tej prawdy nie uniesie, że inaczej nie będzie w stanie wyrazić istoty tego, co zobaczył. Najważniejsze jednak jest to, że przy zachowaniu wielkiej powściągliwości udaje się Domosławskiemu wzbudzić u czytelnika chęć gruntownego przemyślenia tego, jak funkcjonuje dzisiejszy świat. I potrzebę jego radykalnej zmiany.

Daj jej wieczne spoczywanie

Odmienną zgoła strategię pisarską przyjmuje Wojciech Tochman, którego książka „Eli, Eli” daleko wykracza poza granice reportażu, sytuując się gdzieś na pograniczu tego gatunku oraz prozy artystycznej i eseju. W jakimś sensie Tochman doprowadza tu swój reportaż do kresu, do granic możliwości tego, co i jak da się w jego ramach opowiedzieć. Dokonuje eksperymentu: odkrywa karty, pokazuje kulisy pracy reportera, chwyta nas w pułapkę naszych własnych oczekiwań i uprzedzeń. Pyta: i jak wam się teraz podoba? Czytając „Eli, Eli” warto zachować czujność, gdyż książka ta to nie tylko metareportaż, ale i palimpsest, którego kolejne warstwy wzajemnie się komentują, a niekiedy nawet kwestionują.

Tytuł książki to cytat z ostatnich słów Chrystusa na krzyżu. Tochman opisuje widowisko w wiosce San Pedro, które odbywa się co roku w Wielki Piątek. Młodzi mężczyźni w cierniowych koronach idą w drodze krzyżowej, biczują się i zostają ukrzyżowani. Widowisko ściąga tłumy turystów, jest transmitowane przez wszystkie telewizje. W bluźnierczym geście Tochman wyobraża sobie tę scenę nie w zaduchu San Pedro, lecz w czystym i chłodnym centrum handlowym. Wieszczy, że pewnie kiedyś do tego dojdzie. Skoro wszystko jest na sprzedaż, może to tylko kwestia czasu? Ów bluźnierczy gest, jeden z wielu, jakich dopuszcza się w swojej książce Tochman, jest w gruncie rzeczy gestem desperacji. Nie ma już świętości. Bóg opuścił ten świat, a w każdym razie na pewno Filipiny, gdzie współistnieją luksus i skrajna nędza. Gdzie Kościół jest mocny, ale większość wiernych żyje w skrajnym ubóstwie. Gdzie walczy się z aborcją, ale nie leczy AIDS. Gdzie co roku co najmniej sto tysięcy kobiet i dziewcząt jest zmuszanych do prostytucji.

Wszystko zaczęło się od szokujących zdjęć kobiety, „która staje się drzewem” – eufemizm, którego dalej nie podejmę, odnosi się tu do ciężkiej choroby skóry. „Gazeta Wyborcza” była zainteresowana rozmową z autorem fotografii, Grzegorzem Wełnickim, który przywiózł je z Filipin. Tochman zobaczył w tym temat na coś więcej niż wywiad i zorganizował wspólny wyjazd z fotografem. Książka, stanowiąca rezultat ich wspólnej pracy, zawiera fotografie i opowieść o miejscu, w którym powstawały. Miejscem tym jest Onyx, jedna z najuboższych dzielnic Manili. Bohaterami książki czyni autor na równi Edwina N., organizatora slums-wycieczek dla zagranicznych turystów, reżysera i scenarzystę oper mydlanych Theodore’a Borobola, mieszkańców slumsów: chorą Ate Jo, jej rodzinę, księdza zarządzającego cmentarzem, na którym mieszkają najubożsi z nich, m.in. Angelina i trzynastoletni Christian, a w końcu także dwóch reporterów, z których jeden robi zdjęcia, a drugi notuje. Co istotne, niemal wszyscy pozostają tu w relacji wzajemnej przemocy. Wszyscy, włącznie z autorem książki i jej czytelnikiem.

Wydaje się, że przemoc jest nieodłącznie związana zarówno z samą biedą, jak i jej przedstawianiem. Mieszkańcy Onyksu tłoczą się na małej przestrzeni (niejednokrotnie 20 osób mieszka na 8 metrach kwadratowych) i żyją za mniej niż dolara dziennie. Takie warunki wyzwalają okrucieństwo i gwałt; gwałcone i bite są kobiety i dzieci, mężczyźni często uciekają w alkohol i narkotyki. Kobiety uciekają w śmierć. „Zawsze jest sposób na wyjście z Onyksu. Zmęczone młode matki piją zwykle płyn do czyszczenia srebra albo pryskają sobie prosto w usta sprayem na karaluchy. Psik i już! Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”. Tochman zdaje sobie sprawę, że pisząc o swoich bohaterach, sam w jakimś stopniu ich wykorzystuje. Odbiera im to, co mają najcenniejszego, ich opowieść, w zamian za kilka godzin lub dni swojej uwagi. Nie może im zapłacić, bo niepisany kodeks reporterów tego zabrania. Istniałoby ryzyko, że ktoś podkręci swoją historię, tak by stała się bardziej atrakcyjna dla nabywcy. A przecież ma być non-fiction.

Widok cudzego cierpienia

Na tym polega paradoks. Szuka się tego, co ciekawe, niezwykłe, dramatyczne, ale pod warunkiem, że będzie autentyczne. Mały chłopiec spotkany na uliczkach Onyksu jest dla fotografa interesujący nie jako jedno z setek mieszkających tam dzieci, ale dlatego, że ma na ciele bliznę. Blizna może się na coś przydać. „Choćby jako pretekst do opowieści o krzywdzie dzieci slumsów” – pisze autoironicznie Tochman. Autor rozrysowuje cały „łańcuch pokarmowy” literatury non-fiction (to inna wersja mapy postulowanej przez Sontag), obejmujący m.in. reporterów, wydawnictwa, linie lotnicze, drukarnie, dystrybutorów i recenzentów. Na samym jego końcu jest konsument pożerający krwiste opowieści.

Tak rozumiana literatura non-fiction, żywiąca się tym, co odległe, niesamowite i okrutne, jest jakąś formą neokolonializmu. Pisząc o haniebnej tradycji pokazywania ludzi na wystawach dziwactw, Tochman dodaje: „strach pomyśleć: gdyby nasza Ate Jo urodziła się w czasach kolonialnych, może i ona stałaby się egzotycznym, zamorskim trofeum przywiezionym z dalekiej kolonii do cywilizowanego świata. Rzucone białym ludziom na pożarcie azjatyckie ludzkie drzewo”. Dobrze jednak wie, że pokazanie Ate Jo na zdjęciu w książce niewiele się różni od wystawienia jej w cyrku. Ate Jo w morzu. Ate Jo jako Vermeerowska dziewczyna z perłą. Stopa Ate Jo. Nie trzeba jej ciągnąć z drugiego końca świata, wystarczy przywieźć zdjęcia. I taniej, i wygodniej. Pisząc o ludzkim zoo, Tochman wciąga nas w sam jego środek i czyni współuczestnikami spektaklu. Zakłada, że jesteśmy żądni coraz to mocniejszych podniet. Że będziemy ciekawi widoku cudzego cierpienia. A może tylko chce sprawdzić, jak się zachowamy? I czy się w ogóle zorientujemy?

Tochman świadomie ucieka się do estetyki szoku i prowokacji, jakby chciał zobaczyć, jak daleko może się posunąć. Co rusz bada, czy jeszcze wolno, czy już nie. Co lub kto właściwie jest tu ostateczną instancją? Gdzie leży granica między pokazywaniem cierpienia a epatowaniem nim i jego estetyzacją? Gdzie kończy się patrzenie, a zaczyna niezdrowa ekscytacja? Może przebiega ona między patrzeniem a oglądaniem? Nie zdradzając puenty książki, która w przewrotny sposób zmienia nasz stosunek do wielu zamieszczonych w niej zdjęć, zdjęć budzących w pierwszym odruchu poczucie niestosowności czy odrazę, można uznać, że przynajmniej część odpowiedzi na te pytania zawiera się w kwestii intencji. Intencji tego, który pokazuje, i tego, który patrzy. Autor zresztą sam naprowadza czytelnika na trop, pytając o motywacje reporterów: bohaterowie „chcą, aby ktoś im współczuł, reporterzy przede wszystkim chcą mieć dobry tekst, podać go dalej, ogłosić światu. Po co? Żeby poprawić los opisywanego? Poszerzać obszar niezgody na nędzę i zło? Tak to sobie i jemu tłumaczą, kiedy namawiają go do rozmowy. Czy żeby poprawić los swój? Żyć bez monotonii, z adrenaliną, cieszyć się pracą, podróżować? Uciekać z domu, kiedy dom człowieka nudzi? Karmić swoje lęki, obsesje? Zaspokajać ciekawość? Próżność?”.

***

Czytając książkę Tochmana, miałam nieodparte wrażenie, że jej autor chce dokonać symbolicznego mordu na gatunku, który dotąd uprawiał. Chciałby pozwolić się ponieść wyobraźni (może dlatego tyle tu hipotetycznych sytuacji, wyobrażonych scen, może dlatego wraz z reżyserem opery mydlanej reporterzy bawią się w układanie alternatywnego scenariusza życia jednego z bohaterów), a przede wszystkim dać ujście nieokiełznanej energii językowej. Przestać być reporterem, stać się po prostu pisarzem. Filipiny w książce Tochmana są ostatecznie jedynie pretekstem służącym temu, by opowiedzieć zupełnie inną historię. A nawet wiele różnych historii.


Artur Domosławski, Śmierć w Amazonii, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2013

Wojciech Tochman, Eli, Eli, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013


MAŁGORZATA SZCZUREK (ur. 1973) jest romanistką, krytyczką literacką, redaktorką naczelną Wydawnictwa Karakter.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013