Języki francuskiej literatury

Jury Nagrody Goncourtów bardzo szybko musiało nauczyć się balansować na cienkiej linie między premiowaniem młodości i najlepszej książki roku, jak sobie tego życzył fundator, a budowaniem prestiżu nagrody poprzez konsekrowanie uznanych już twórców.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Pierre Assouline / INSTYTUT FRANCUSKI / KBF X11
Pierre Assouline / INSTYTUT FRANCUSKI / KBF X11

Wrzesień 1987 r. Do paryskiego autobusu linii 27 wsiada starszy mężczyzna wyglądający na przybysza z Maghrebu. Spostrzega siedzącego w środku pisarza. Podchodzi do niego i z szerokim uśmiechem ściska mu dłoń, jakby się znali od dawna. „I jak, zdobędziemy ją?” – pyta z entuzjazmem. Zaskoczony pisarz nie rozumie, o co chodzi, ale mężczyzna wyjmuje z torby na zakupy jego książkę. Wtedy wszystko staje się jasne. Pisarz wpisuje autograf, a mężczyzna w podziękowaniu daje mu tabliczkę czekolady. Sprawa, która budzi w nim tyle emocji, to nominacja do Nagrody Goncourtów dla „Świętej nocy”, której autorem jest Tahar Ben Jelloun.

Wspieraj Conrad Festival!

Już po raz 15. Fundacja Tygodnika Powszechnego, wraz z Miastem Kraków i Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizuje Conrad Festival, jedno z najważniejszych wydarzeń literackich w Polsce. Wesprzyj jego powstawanie!

Wspominając to zdarzenie na łamach „Le Monde” już po otrzymaniu nagrody, pisarz zaznaczył, że ów mężczyzna, którego twarzy nigdy nie zapomni, zapewne ledwie umiał czytać. W jego prostym „zdobędziemy ją?” zawierało się jednak wszystko: potrzeba identyfikacji, reprezentacji i uznania, podziw dla rodaka, któremu udało się wybić w kraju dawnego kolonizatora, pragnienie ponadklasowej wspólnoty. Ciesząc się z wyróżnienia, Ben Jelloun dodał, że przyjmuje je z pokorą, myśląc o swoich literackich mistrzach, takich jak Kateb Yacine, Mohammed Dib czy Driss Chraïbi, którzy powinni zostać nagrodzeni już wcześniej. A zatem rzeczywiście: zdobyli ją.

Anty-akademia

Zdarzenie z autobusu linii 27 pokazuje coś jeszcze: nagroda literacka, zwłaszcza tak znana i prestiżowa jak Nagroda Goncourtów, nie jest wyłączną sprawą literatów, choć przyznaje ją ściśle określone grono dziesięciorga pisarzy i pisarek. Ma ona konkretny wymiar społeczny, polityczny i ekonomiczny. I nawet jeśli jurorzy i krytycy wolą rozmawiać o walorach literackich wyróżnianych dzieł, nie mogą ignorować faktu, że działają w obszarze, w którym krzyżują się interesy i potrzeby rozmaitych grup. Nagroda już u zarania była zresztą pomyślana jako element wpływu na francuski rynek książki. Kiedy Edmond Goncourt określał w testamencie ramy działania stowarzyszenia i zasady przyznawania nagrody, nie myślał jedynie o tym, jak najlepiej uwiecznić nazwisko – własne i brata, z którym przez kilkadziesiąt lat pisał dziennik i prowadził salon literacki.


WIĘCEJ LITERATURY

CZYTAJ MAGAZYN CONRAD NA STRONIE TYGODNIKA>>>


Równie ważne były wzmocnienie niezależności własnego środowiska literackiego i pomoc dla młodych twórców, którzy nie mogli utrzymać się z pisania. Działo się to w okresie intensywnego rozwoju przemysłu prasowego i wydawniczego, po pierwszej fali popularności powieści, która w kręgach skostniałej Akademii Francuskiej wciąż jednak pozostawała gatunkiem mało cenionym. Realiści i naturaliści zaczęli więc tworzyć własne salony i instytucje, bo tylko w taki sposób mogli wywalczyć sobie uznanie i prawo do artystycznej i finansowej niezależności.

Nic zatem dziwnego, że ukonstytuowana ostatecznie w 1903 r. Akademia Goncourtów stała się swoistą anty-Akademią Francuską: nie mieli do niej wstępu politycy ani możni, była zarezerwowana dla dziesięciu pisarzy, z których ośmiu wskazał w testamencie Edmond Gon­court. Dopiero w 1910 r. do akademii wybrano pierwszą kobietę, Judith Gautier, a w 1945 r. drugą – Colette. Do dziś zresztą skandalicznie mało kobiet, bo zaledwie trzynaście, zostało uhonorowanych tym wyróżnieniem, a w jury od niedawna zasiadają cztery. Początkowo wyłącznie męski skład grona Akademii rozsierdził pisarki skupione wokół pisma „La vie heureuse” i już w następnym roku utworzyły one własną nagrodę, nazwaną później Femina, która do dziś pozostaje – obok Prix Renaudot – ważnym elementem francuskiego pejzażu literackiego.

Nagroda Goncourtów oprócz honorów oznaczała także spore honorarium – 5 tys. franków (jurorzy otrzymywali roczne wynagrodzenie w wysokości 6 tys. franków). Miała być wręczana za najlepsze dzieło prozatorskie opublikowane w danym roku, odznaczające się oryginalnym stylem i śmiałością formalną, i – najlepiej – napisane przez młodego twórcę. W tym założeniu krył się pewien trudny do usunięcia paradoks – czy bowiem często się zdarza, że najlepsza w roku powieść lub zbiór opowiadań wychodzi spod pióra młodego twórcy, a nie doświadczonej pisarki lub pisarza? Jak zauważa Sylvie Ducas w książce „La littérature à quel(s) prix”, jury bardzo szybko musiało nauczyć się balansować na cienkiej linie między premiowaniem młodości i najlepszej książki roku, jak sobie tego życzył fundator, a budowaniem prestiżu nagrody poprzez konsekrowanie uznanych już twórców.

Kto, kogo i za co?

Nierzadko właśnie próba pogodzenia tych sprzecznych celów stawała się zarzewiem sporów i zaciętych dyskusji w łonie jury i opinii publicznej. Jednym z najgłośniejszych był oczywiście spór o nagrodę dla Marcela Prousta, który nie został doceniony za „W stronę Swanna”, a kiedy ukazał się drugi tom jego cyklu, „W cieniu zakwitających dziewcząt”, cieszył się już sławą, sporym majątkiem i był grubo po czterdziestce. Właśnie zakończyła się Wielka Wojna i w szranki z powieścią Prousta stanęła książka „Les Croix de bois” 33-letniego Rolanda Dorgelèsa, w której opisywał on wojenne doświadczenia swojego pokolenia. Jurorzy byli rozdarci: ­nagrodzić młodego pisarza, który daje świadectwo, czy docenić arcy­dzieło uznanego mistrza? Jak wiemy, ­nagrodę zdobył Proust, tymczasem młody pisarz wyznał w liście do przyjaciela, że przegrana z Proustem była najlepszym, co mogło mu się w życiu przydarzyć – inaczej nie wybaczyłyby mu całe pokolenia. Nie zmienia to faktu, że nazajutrz po ogłoszeniu werdyktu część lewicowej prasy, która solidaryzowała się z młodym twórcą, obwieściła, że wygrał starzec i pupilek snobów. O ile jednak przegrany autor zachował umiar i żartobliwy dystans, o tyle jego wydawca nie odpuścił sobie znanej nam i dziś manipulacji: na książce umieścił opaskę z wielkim napisem Nagroda Goncourtów, a małymi literami dodał: cztery głosy kontra sześć.

Nie jedyny to raz, kiedy w łonie Gon­courtów rozgorzał spór o to, czy nagradzać historyczny fresk, czy intymną opowieść. Ostatnia edycja nagrody także bardzo mocno podzieliła jury, które wybierało między powieścią „Le Mage du Kremlin” Giuliano Da Empoli a „Vivre vite” ­Brigitte Giraud – ta wygrała dopiero w czternastej turze głosowania, dzięki podwójnemu głosowi, który posiada przewodniczący jury.

Jednym z mechanizmów budujących emocje wokół nagrody jest właśnie podawanie do publicznej wiadomości liczby głosowań oraz ujawnianie, kto z jurorów stawiał na daną książkę. Zdarza się, że jurorzy wygłaszają zdanie odrębne, jak uczyniło kilkoro z nich, wypowiadając się przeciwko nagradzaniu Michela ­Houellebecqa, którego odbiór jest we Francji dużo bardziej zniuansowany niż w Polsce.

Zdarzyło się jednak i tak, że sam autor nie życzył sobie nagrody, a jednak przyznano mu ją wbrew jego woli, demonstracyjnie wskazując na fakt, że wydane dzieło żyje własnym życiem, w oderwaniu od autorskiego „ja”. Julien Gracq nagrodzony siłą za „Brzegi Syrtów” kilka miesięcy wcześniej opublikował pamflet pod znamiennym tytułem „La littérature à l’estomac”, w którym potępiał samą ideę nagród literackich jako targowiska, gdzie kupczy się literaturą, podczas gdy ta zamiast medialnego zgiełku wymaga wyciszenia i intymnej lektury. Jednocześnie utyskiwał na Francuzów, którzy uwielbiają dyskutować o literaturze, chociaż się na niej nie znają: „niektóre nazwiska rzucone w rozmowie wywołują u ­[Francuza] natychmiastową reakcję, jakby chodziło o jego życie albo sprawy osobiste – dotykają go do żywego – należą one do tematów, na które nie może się nie wypowiedzieć”. Tytuł tekstu miał być między innymi aluzją do posiłków, podczas których jurorzy nagród rozprawiają o książkach, jakby w ocenie literatury liczyły się głównie celebra i smak.

Narady jury Goncourtów to rzeczywiście cały rytuał. Jurorzy spotykają się w każdy pierwszy wtorek miesiąca (z wyjątkiem sierpnia) w tej samej restauracji Drouant, by podczas wspólnego obiadu rozmawiać o książkach (skojarzenie ze znanymi nam obiadami czwartkowymi jest jak najbardziej uzasadnione, bo to tradycja oświeceniowa). Każdy ma swoje numerowane miejsce przy stole i sztućce z wygrawerowanymi inicjałami. Jak można przeczytać na oficjalnej stronie nagrody, pomysł grawerunków pojawił się w 1961 r. i zdaniem ówczesnego przewodniczącego jury, znanego nam już z przegranej z Proustem Rolanda Dorgelèsa, miał symbolizować, do jakiego stopnia jurorzy czują się ze sobą blisko związani; po francusku copain (kolega) to ten, który wspólnie z nami spożywa pain (chleb). Goncourt, tworząc przyszłą akademię, sam wskazywał na tradycję literackich cénacles, czyli dosłownie wieczerników, podczas których dyskutując w wąskim kręgu o literaturze, niejako święci się jej imię. Stąd już tylko krok do swoistej sakralizacji pisarza, o której z przekąsem pisał Barthes w swoich „Mitologiach” – tym trwalszej, im bardziej próbuje się literata z owej świętości odrzeć.

10 euro

Osobnym tematem pozostają finanse akademii. Lata 70. przyniosły kryzys, a wraz z nim upadek wielu fortun. Przepadł także majątek nagrody. Nadszedł czas, by zreformować akademię i zasady jej działania. Podjął się tego Hervé Bazin, który od 1973 r. był przewodniczącym jury. Zaczął aktywnie poszukiwać funduszy i źródeł dofinansowania. Nagroda przybrała symboliczną formę 40 franków, obecnie 10 euro. Jak to możliwe, że nie zniweczyło to jej wagi i prestiżu? Udało się to dzięki sile instytucji i rynku książki oraz masowemu czytelnictwu. (Dla porządku trzeba tu dodać, że jednym z zarzutów stawianych Akademii jest nagradzanie książek publikowanych przez kilka największych wydawnictw; nagroda dla powieści Mohameda Sarra opublikowanej we francusko-senegalskiej koedycji to chlubny wyjątek).

Przyznanie Nagrody Goncourtów sprawia, że książka sprzedaje się – i to szybko – w nakładzie od 250 tys. do 450 tys. egzemplarzy. Aby jednak nagroda miała taką nośność, potrzebna jest promocja. Nie może ona pozostawać sprawą wąskiego kręgu wtajemniczonych, trzeba ją – odwrotnie niż chciał Gracq – zdemokratyzować. Jak to zrobić, nie porzucając idei dziesięciorga jurorów? Poza Paryżem ustanowiono nagrody w osobnych kategoriach – biografii, poezji, zbioru opowiadań, debiutu. Zaczęto ogłaszać publicznie kolejne odsłony listy nominowanych książek (najpierw, we wrześniu piętnaście tytułów, potem osiem, cztery i w końcu na początku listopada ten jeden) oraz podgrzewać wokół nich medialną atmosferę.

Najciekawszym ruchem było utworzenie w 1988 r. – wspólnie z siecią księgarń Fnac i ministerstwem edukacji – Nagrody Goncourtów przyznawanej przez licealistów. W całej Francji w wybranych ­pięćdziesięciu klasach debatują oni na temat tej samej listy tytułów, co paryskie jury, po czym wskazują swojego laureata lub laureatkę. W międzyczasie biorą udział w specjalnie dla nich organizowanych spotkaniach z osobami nominowanymi, które traktują je bardzo poważnie. Ponieważ Hervé Bazin był wielkim zwolennikiem otwarcia nagrody na świat, zrodził się pomysł stworzenia jej zagranicznych edycji. Jest ich już 35, pierwszą była obchodząca w tym roku 25. rocznicę edycja polska – studentki i studenci romanistyki z całej Polski ogłaszają swój wybór podczas Festiwalu Conrada.

W zeszłym roku utworzono nową, bardzo szczególną odsłonę nagrody – będzie ona przyznawana przez ­penitencjariuszy zakładów karnych. W pierwszej edycji 500 osób przebywających w 31 więzieniach czytało, dyskutowało i w końcu wybrało najlepszą ich zdaniem książkę – to intymna proza szwajcarskiej autorki Sarah Jollien-Fardel o wydobywaniu się z traumy rodzinnej przemocy...

Kolonialny ciężar

Co interesuje nas tu najbardziej, jury Nagrody Goncourtów coraz częściej dostrzega, że najwybitniejsze dzieła literatury tworzonej w języku francuskim powstają nie tylko w metropolii, lecz także daleko poza nią. I że ta literatura mówi wieloma głosami. Głosami z ­Antyli ­(Patrick Chamoiseau, „Texaco”), Libanu (Amin Maalouf, „Skała Taniosa”), Afganistanu (Atiq Rahimi, „Kamień cierpliwości”), Maroka (Leïla Slimani, „Kołysanka”), Senegalu (Mohamed Mbougar Sarr, „Najskrytsza pamięć ludzi”). Rację miał Tahar Ben Jelloun, od 2008 r. sam zasiadający w jury Nagrody Goncourtów, gdy przypominał, że podobne uznanie należało się pisarkom i pisarzom poprzednich pokoleń. W symboliczny sposób hołd oddaje im także Mohamed Sarr – fabuła jego wręcz ostentacyjnie metaliterackiej powieści osnuta jest wokół poszukiwań pewnego genialnego afrykańskiego pisarza, po którym zaginął wszelki ślad. Nawiązuje w niej do losów dwóch ­twórców, którzy jako jedyni zostali wcześniej docenieni przez francuski establishment literacki: René Maranta (Nagroda Goncourtów, 1921) i Yambo Ouologuema (Nagroda Renaudot, 1968). Obaj zapłacili za to wysoką cenę – spadły na nich niebywale rasistowskie ataki, przy czym drugi został dodatkowo oskarżony o plagiat.

Sarr świetnie ukazuje ambiwalencję i napięcia wpisane w obarczoną kolonialnym ciężarem relację twórców literatury spoza metropolii i jej odbiorców. Z humorem też rozbraja miny, które mogłyby mu wybuchnąć pod stopami: o ile pisarze poprzednich pokoleń czuli się „zamknięci w spojrzeniu innych, w spojrzeniu-gnieździe os, spojrzeniu-sieci, spojrzeniu-bagnie, spojrzeniu-zasadzce, które wymagało od nich, by byli autentyczni – to znaczy odmienni – a zarazem podobni – to znaczy zrozumiali” (przeł. Jacek Giszczak), o tyle ci dzisiejsi dają się nieraz uwieść złudzeniu uniwersalizmu. Tymczasem pisarze i pisarki powinni móc pisać tak, jak chcą, niezależnie od miejsca, z którego pochodzą, i koloru skóry. Czy to zbyt wygórowane oczekiwanie?

Niewygodne pytania można też zadać jurorom i publiczności. Czy w uznaniu dla literatury spoza metropolii nie kryje się nuta postkolonialnej fascynacji egzotyzmem, potrzeba uspokojenia sumienia albo pewien gest kulturowego zawłaszczenia? Jak sądzę, tego rodzaju wątpliwości pozostaną w mocy tak długo, jak długo żywe będą rany po kolonializmie, a metropolie będą utrzymywały swoją przewagę kosztem Południa. To znaczy – dopóki nie dojdzie do prawdziwej dekolonizacji wszystkich obszarów wiedzy, kultury, polityki. Rzecz w tym, że literatura może się do tej dekolonizacji przyczynić. Nie tylko jako wyjątkowo subtelne narzędzie poznania, które pozwala wejść w skórę drugiej istoty i pogimnastykować wyobraźnię. Także dlatego, że jest przestrzenią emancypacji, pozwala wybrzmieć niesłyszanym dotąd głosom i opowiedzieć o ich losach. I że potencjalnie stwarza miejsce, w którym dałoby się przetestować nowe formy współistnienia – choćby wyobrazić sobie świat wolnych ludzi, w którym nie ma już granic ani paszportów, w którym mieszają się wszystkie języki, ustanawiają nowe relacje między bytami, pojawia się nowa forma wspólnoty...

Czy zatem zasadne jest pytanie o to, czy i co nowego wnosi do kultury literatura pisana po francusku przez pierwsze, drugie lub trzecie pokolenie migrantów albo autorki i autorów żyjących w Haiti, na Antylach, w Afryce Subsaharyjskiej lub w Maghrebie? I czy rzeczywiście różni się ona istotnie od literatury metropolii? Oczywiście tak, ponieważ inna pisarska perspektywa zmusza do łamania rygorów języka, który stoi na straży opresyjnych norm, zmienia stosunek do tradycji literackiej i przypisywanych jej wartości, sposobów obrazowania, systemu odniesień, kształtu i znaczenia metafor, wyrażanych doświadczeń. Oczywiście nie, to znaczy nie wyłącznie ona, ponieważ dobra literatura zawsze konfrontuje nas z inną perspektywą, odmienną wrażliwością, w świadomy sposób posługuje się językiem.

Wydaje się jednak, że pomiędzy tymi literaturami istnieje pewna drobna, ale wyczuwalna różnica, o której wspomina jeden z bohaterów powieści Sarra, podczas ciągnącej się do późna w nocy dyskusji o książkach. Tą różnicą jest stawka, o którą toczy się gra. „Trzeba się zachowywać tak, jakby literatura była czymś najważniejszym na ziemi; czasem może się zdarzyć, rzadko, ale jednak, że tak właśnie jest” – mówi młody afrykański pisarz. Coś na ten temat miałby zapewne do powiedzenia także niepiśmienny mężczyzna z autobusu linii 27, który pewnego wrześniowego dnia poprosił pisarza o autograf. ©

 

NAGRODA GONCOURTÓW

W tym roku po raz pierwszy w historii jury NAGRODY GONCOURTÓW (w pełnym – dziesięcioosobowym – składzie) będzie obradować w Polsce, w gościnnych progach FESTIWALU CONRADA. Trzeciego dnia Festiwalu (środa 25 października) rada jurorska dokona ostatniej selekcji książek i na specjalnej konferencji prasowej ogłosi krótką listę (cztery utwory), spośród których później wyłoniona zostanie tegoroczna książka-laureatka. W naszym programie znajdą się wydarzenia związane z Nagrodą Goncourtów, które uświetnią 25. rocznicę ustanowienia jej lokalnej wersji, która pod nazwą „Lista Goncourtów: polski wybór” przyznawana jest przez studentki i studentów filologii romańskiej z rodzimych uczelni (ogłoszenie werdyktu polskiego wyboru od lat odbywa się w ramach Festiwalu Conrada). ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2023

Artykuł pochodzi z dodatku „Magazyn Conrad nr 1/2023