Lustro naszych niedostatków

Od zera do bohatera - czytaliśmy w komentarzach po kolejnym głosowaniu w Sejmie nad raportem w sprawie Rywina, zakończonym przyjęciem wersji opracowanej przez posła Zbigniewa Ziobro. Słownym utarczkom na linii Ziobro-Błochowiak-Giertych-Oleksy momentami daleko było do elegancji. Czy język polityki musi być agresywny, a nawet prostacki? A może tacy są nasi politycy i trudno wymagać, żeby posługiwali się językiem przyjętym na salonach?.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Język polityki zapewne nie jest najważniejszym polskim kłopotem. Skoro jednak - przynajmniej w założeniu - retoryka polityczna ma pomóc w zdobywaniu poparcia i wpływać na wybór rozwiązań, może warto się jej przyjrzeć. Tym bardziej, że z powodu narosłych wokół niej kilku mitów i nieporozumień, nierzadko objawy (retorykę) bierzemy za przyczyny kiepskiej jakości polskiego życia politycznego.

  • Nieporozumienie pierwsze: język polityki jest szczególnie prostacki. Tymczasem to nie język, a polska polityka jest prostacka.

Politycy uczą się, że aby być rozumianym, trzeba mówić prosto. Używam formy niedokonanej, ponieważ nauka postępuje i to w bólach. Ostatnio słyszałem posła, mówiącego o “bezalternatywnej sytuacji" (ciekawe, w jakim słowniku poseł znalazł to słowo?). Można jednak przyjąć, że politycy zwracają coraz większą uwagę, aby ich słownictwo nie przekraczało “zasobu leksykalnego" słuchaczy, a wnioskowania i konstrukcje stylistyczne nie były zbyt skomplikowane. Wiele przesłanek wskazuje, że jest to podejście słuszne. Szukając argumentów potwierdzających taki stan rzeczy, chętnie odwołuję się do badania pokazującego, że większość respondentów nie odróżnia słów: “pluralizm" i “homoseksualizm"... Jeżeli więc chcemy, aby rozumieli nas przeciętnie wykształceni słuchacze, musimy mówić prosto. Jak powtarza moja znajoma dziennikarka - aby zrozumiał nas 15-letni syn naszej sąsiadki.

Prosty język nie musi oznaczać prostactwa, które pojawia się wówczas, gdy komuś nie starcza parlamentarnych określeń dla nieparlamentarnych sytuacji (np. fizjologicznych), nie jest w stanie powściągnąć emocji lub popada w infantylne albo ksenofobiczne uproszczenia. Takie sytuacje zdarzają się na tyle rzadko, że stają się anegdotyczne - przypomnijmy choćby “kurwiki w oczach" posłanki Renaty Beger, “czerwone skarpetki" posłanki Anity Błochowiak czy “panu to nie podam nawet nogi" prezydenta Lecha Wałęsy. Dopóki nie przechodzimy nad nimi do porządku dziennego, trudno mówić o szczególnym prostactwie języka polskiej polityki. Czy jednak mówiąc “my", możemy być pewni, że tak właśnie myśli większość społeczeństwa? Nawet jeśli nie, wydaje się, że wyborcy nie traktują prostactwa jako zalety. Przecież politycy nas reprezentują, więc jeśli są prostakami, to wystawiają nam nie najlepszą cenzurkę. Zrozumiał to Andrzej Lepper i zmodyfikował swój styl zachowania.

Częściej mamy do czynienia z prostactwem ŕ rebours, gdy niektórzy starają się dodać sobie splendoru używając niezbyt trafnie języka wysokiego, np. Lepper podczas debaty nad wotum zaufania dla premiera Marka Belki był łaskaw powiedzieć: “Z tego, co pan powiedział, poza jednym zdaniem, które pana całkowicie dyskryminuje"...

Choć jestem pewny, że większość słuchaczy dobrze zrozumiała intencje lidera Samoobrony (nawet ci, którzy nie odróżniają dyskryminacji od dyskredytacji).

Czym, jeśli nie prostactwem były słowa posła Bogdana Lewandowskiego do pani Beger: “Pani poseł chyba owies uderzył do głowy". Albo sytuacja, gdy posłanka Halina Nowina-Konopczyna zadała ministrowi rolnictwa pytanie, czy słyszał, że zgodnie z dyrektywą UE świnie powinny przebywać co najmniej osiem godzin w pomieszczeniach ze światłem dziennym, a z sali sejmowej padło: “I może powinny jeszcze dostać urlopy macierzyńskie?!". Tego rodzaju chamstwo wynika jednak nie tyle z niedostatków języka, ile wychowania. I nie dotyczy tylko polityków.

Tym, co często odbieramy jako prostactwo języka polityki, jest agresja - chęć obrażenia przeciwników. De facto jednak, to sposób uprawiania polityki jest prostacki, a nie jej język. Brakuje pozytywnych rozwiązań problemów. Jeśli dodamy do tego negatywne nastroje społeczne, okaże się, że najbardziej atrakcyjne w polityce jest oskarżanie i rozliczanie za doznane krzywdy. Nie jest to zatem sprawa języka, a koncepcji politycznej. Nieprzypadkowo największe sukcesy polityczne odnoszą ostatnio dwie osoby, które przyjęły taką właśnie postawę: Jan Maria Rokita i Andrzej Lepper. Język, do jakiego się uciekają, jest funkcją ich oferty politycznej, a nie samoistnym źródłem sukcesów.

  • Nieporozumienie drugie: język polskiej polityki jest szczególnie wulgarny i agresywny. Otóż nie jest on agresywny, a jedynie dość ubogi.

Zakładając, że złe nastroje społeczne, poczucie porzucenia przez elity i wyalienowania się klasy politycznej przyzwalają na agresję w polityce (mamy skłonność do popierania tych, którzy dobrze wyrażają nasze odczucia), trudno uznać jej język za szczególnie agresywny czy wulgarny. Jeżeli chodzi o agresję, wiele nam jeszcze brakuje do USA, gdzie negatywna kampania wyborcza jest naturalnym elementem procesu demokratycznego i gdzie odbywają się konkursy pomysłów na negatywne filmy wyborcze o przeciwnikach. Niektórzy politycy sami organizują kampanię “przeciwko" sobie, aby stać się bliższymi zwykłym ludziom, np. sztab demokraty Ala Gore’a, w trakcie kampanii prezydenckiej, założył stronę internetową ze złośliwymi dowcipami na jego temat.

Aby dowiedzieć się czegoś o wulgarności polskiego języka polityki, sprawdziłem jak często nasi parlamentarzyści używali podczas obecnej kadencji słów nieparlamentarnych. Na blisko 40 tys. wypowiedzi w Sejmie słowa “złodzieje" użyto 54 razy (rekordzistami są posłowie Lepper i Stanisław Łyżwiński z Samoobrony - każdy z nich uciekł się do niego na trybunie ośmiokrotnie), słowo “świnia" sześć razy (i nie zawsze dotyczyło sympatycznych zwierząt z ryjem), “łapówkarz" dwa razy (w tym raz przez Leppera, kiedy wygłaszał aluzję o innym pośle), a “cham" trzy razy (raz przez Leppera, tłumaczącego się, że nikogo tak nie nazwał).

Jadąc podmiejskim pociągiem czy oglądając film w telewizji, w ciągu pół godziny usłyszeć można więcej obelg niż przez rok w Sejmie. Nawet jeśli dodamy do tego wypowiedzi spoza parlamentu (“łobuzy", “barbarzyńcy", “złodzieje", “przestępcy", “kanalie" itd.) polska polityka pozostaje grzeczniejsza od codziennego życia. Oczekujemy jednak, że polityka będzie w tej dziedzinie bardziej wzorem niż zwierciadłem codzienności. Trzeba też pamiętać, że politycy muszą być empatyczni wobec wyborców i wspomniane negatywne nastroje społeczne wystarczą, aby ograniczyli się do używania epitetów na granicy obelg. Nota bene, aby podkreślić empatię, politycy namiętnie używają drugiej osoby liczby mnogiej, np. “rozliczymy was!", utrwalając przy okazji podział na “my" i “oni". Agresja przynosi tu podwójną korzyść - nie dość, że współgra z emocjami wyborców, to jest na tyle wyrazista, że ułatwia zapamiętanie autora. Polscy politycy nie pokazali jeszcze pełni możliwości w tej mierze. Kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego jest tylko próbą przed zasadniczym starciem w wyborach parlamentarnych (kiedy w przypadku kilku ugrupowań będzie chodzić o byt polityczny). A jak mawiał mistrz Słonimski - tonący brzydko się chwyta.

Niewątpliwie cechą polskiej retoryki politycznej jest ubóstwo językowe w wyrażaniu agresji. Politycy używają przede wszystkim epitetów (poza wymienionymi można dodać: “głupi" “zbrodniarz", “przestępca"); eufemizmy, aluzje czy metafory należą do rzadkości. Rodzynkami zaś są takie wypowiedzi, jak posłanki Zyty Gilowskiej o “homilii Kołodki wygłoszonej w jednoosobowym obrządku", marszałka Tomasza Nałęcza o “Biovitalu" na pamięć redaktora Adama Michnika czy posła Ludwika Dorna: “bijmy po łapach, jak ktoś nam sięga do kieszeni" (posłowi PiS pomaga tu - piszę to bez złośliwości - pisanie bajek dla dzieci).

Specyficznie polskim zjawiskiem jest brak odpowiedzialności za słowo, co czyni dyskurs polityczny jałowym. Ponieważ można powiedzieć wszystko i nie ponieść konsekwencji, debata (nawet agresywna) przeradza się w konkurs epitetów. Odwołam się do polityka, który z racji wykształcenia i przynależności partyjnej jest w tej kwestii uważny, a jednak i jemu zdarzają się takie przypadki. W dyskusji o wydarzeniach w Łodzi Jan Rokita powiedział: “To nie jest błąd, to jest zbrodnia. I to jako zbrodnia musi być potraktowane", i jakoś nikt, także spoza parlamentu, nie zwrócił mu uwagi, że definicja pojęcia “zbrodnia" w niewielkim stopniu pasuje do opisywanej sytuacji. Brak odpowiedzialności za słowo dotyczy nie tylko polityki, ale całego życia publicznego - także mediów czy tak zwanej komunikacji marketingowej.

  • Nieporozumienie trzecie: polska retoryka polityczna stanowi nową jakość wyróżniającą nas in minus w świecie. Wręcz przeciwnie: "nowa jakość" jest przeglądem dawno już opisanych zachowań i technik manipulacji.

W poczuciu skundlenia polskiego języka polityki sporo jest wstydu przed światem. Może marne to pocieszenie, ale w Europie funkcjonuje wiele “partii ludowych" (od Danii po Włochy), których retoryki i słownictwa nie powstydziłaby się Samoobrona. Dlatego nie wzbudzają jakiegoś szczególnego zdumienia w Parlamencie Europejskim słowa Leppera, że “nie zabraknie nam odwagi, żeby z Unii wystąpić". Nie ma też co ukrywać, że różne chwyty retoryczne (czy po prostu gesty uciekające się do manipulacji) stosowane w Polsce są już opisane i przećwiczone, więc trudno je uznać za nowatorskie.

Ileż to razy pisano o praktyce uporczywego powtarzania głównego przekazu, np. “Balcerowicz musi odejść". Protoplastów znajdziemy w licznych zastępach retorów od Katona do Goebbelsa. Także spora część rad Schopenhauera o nieuczciwym prowadzeniu sporów nic nie straciła na użyteczności i z powodzeniem stosują ją nie tylko nasi politycy. Dotyczy to zwłaszcza argumentów ad personam (obrażanie czy ośmieszanie), ale też powoływania się na autorytety - choćby: “Panie Balcerowicz, według jakiego wzoru pan te stopy liczy? Kilku profesorów przesłało do Samoobrony listy, że na świecie nigdzie tak nie ma, że kredyty udziela się na oprocentowanie trzy razy wyższe" - czy zarzucania przeciwników potokiem bezsensownego, ale naukowo brzmiącego bełkotu.

Powoływanie się na dane dla zniekształcenia rzeczywistości, co tak chętnie praktykują politycy, opisano już w brytyjskiej publikacji z lat 70. “Jak kłamać za pomocą statystyki". Zaś opisy macek języka nowomowy PRL-u, autorstwa prof. Michała Głowińskiego, jak ulał pasują do praktyki III Rzeczypospolitej. Moim ulubionym chwytem retorycznym jest głoszenie sądów, którym nie sposób zaprzeczyć: “Ten przestępczy mechanizm, przez który cierpią nędzę i niedostatek milionowe rzesze współobywateli, należy bezwzględnie ujawnić" - głosi program Samoobrony. Zaprzeczenie temu zdaniu: “Nieprawda, że należy bezwzględnie ujawnić przestępczy mechanizm..." nie neguje głównej tezy i jeszcze stawia nas w podejrzanym świetle nieczułych na los innych obywateli.

  • Nieporozumienie czwarte: język potrafi kreować rzeczywistość. Tymczasem o wiele częściej stwarza jedynie jej niezbyt udany ersatz.

W tę cechę języka przesadnie mocno wierzą praktycy komunikacji społecznej, a także politycy. Aby przekonać się o jej znaczeniu, przypomnijmy pewne doświadczenie z psychologii społecznej. Grupa osób miała wyliczyć przedmioty znajdujące się w pomieszczeniu. Okazało się, że badani nie zauważali rzeczy, których nazw nie znali. Nie mówili: “Takie coś czerwone, ale nie wiem, do czego służy", lecz po prostu pomijali te rzeczy w opisie. W XX wieku znaleźlibyśmy sporo przykładów potwierdzających taki stan świadomości. Oczywiste są oba totalitaryzmy, ale i demokracje mają się czym “pochwalić", że wspomnijmy maccartyzm z lat 50. w USA. Na szczęście dzięki wolności prasy kreowanie sztucznej rzeczywistości na dłuższą metę jest nie do utrzymania.

Często zapominamy jednak, że język pełni funkcję opakowania. Narzekając na polską retorykę polityczną, odwołajmy się do pewnego spożywczego porównania. Jeżeli produkt jest lekko nieświeży, odór w końcu wydostanie się na zewnątrz. Gdy produktu nie ma, trudno go zastąpić opakowaniem. Zapytajmy więc: czy w Polsce toczą się dyskusje publiczne? Czy ktoś przedstawia oferty społeczne lub polityczne, które można byłoby poddać pod dyskusję (poza pomysłem rozliczenia winnych)? Czy wśród elit istnieje gotowość do rozmowy? Oto przykłady tematów do dyskusji: obecność polskich wojsk w Iraku (kiedy ważyły się losy tego kroku zdobyliśmy się tylko na przekrzykiwanie), plan Hausnera, którego treść wielu polityków i dziennikarzy ze zdziwieniem odkrywało wtedy, gdy była ona od dłuższego czasu publicznie znana; obecna “dyskusja" o ustawie o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, zmierzająca do przełożenia trudnego problemu na później.

Język polityki jest tylko odbiciem ubóstwa i prostactwa polityki oraz życia publicznego, a nie ich przyczyną. Wprawdzie chodzi o to, żeby język giętki powiedział to, co pomyśli głowa, ale przecież za głowę on nie pomyśli.

RAFAŁ SZYMCZAK (ur. 1968) jest dyrektorem i partnerem zarządzającym w agencji Public Relations “Profile", specjalizującym się w dziedzinie strategii komunikacyjnych i informacji publicznej, także polityki oraz sektora organizacji pozarządowych. Jest prezesem Związku Firm Public Relations. Studiował filozofię na UW, był rzecznikiem prasowym ministra pracy i polityki socjalnej Jacka Kuronia, brał udział w kilku kampaniach politycznych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004