Ludzki odruch

Dzieła siostry Chmielewskiej rozsiały się po całej Polsce. Tylko w 2020 r. domy dla bezdomnych pomogły blisko sześciuset potrzebującym.

15.03.2021

Czyta się kilka minut

Słowo „dom” składa się z trzech liter. Dom jako budynek składa się z fundamentów, cegieł, zaprawy i dachu. Domy Wspólnoty Chleb Życia mają to wszystko i jeszcze coś: potrafią słuchać.

Kierownicy i pracownicy schronisk prowadzonych przez fundację siostry Małgorzaty Chmielewskiej właśnie tę umiejętność wymieniają jako najcenniejszą w swojej pracy.

Bo każdy do domu wchodzi z historią. Najczęściej trudną, bolesną. Pokiereszowani fizycznie i psychicznie w domach będą leczyć trudno gojące się rany. Żeby znaleźć najlepszy sposób na fizyczną i psychiczną rekonwalescencję, trzeba te historie poznać. Rozmawiać, słuchać, dostrzec potrzeby, wady, słabości. Wtedy można zacząć leczyć.

Najważniejszą rolę w procesie leczenia – oprócz wolontariuszy, terapeutów, lekarzy, ratowników – odgrywają sami leczeni. To oni muszą postanowić, że odtąd ich życie będzie inne. To oni muszą znaleźć siłę, żeby zerwać z nałogiem, wziąć się za pracę (w domach pracuje każdy, kto ma do tego siły), wrócić do społeczeństwa. W domach wspólnoty nic samo się nie robi. To nie wakacje, nie sanatorium. Bitwy o życie odbywają się tu codziennie.

Na froncie jest obecnie 11 domów dla osób bezdomnych, dwa warsztaty pracy (i jeden sklep wysyłkowy), przedszkole, świetlica i fundusz stypendialny dla młodzieży i niepełnosprawnych. W pandemicznym roku 2020 z ich pomocy skorzystało 587 osób, w tym 31 dzieci. Stypendia otrzymywało co miesiąc 441 uczniów i studentów. Pomoc socjoterapeutyczną w świetlicy i w środowisku lokalnym otrzymało od pracowników fundacji 40 młodych i 80 starszych osób. W organizowanej przez ludzi fundacji Zupie na Monciaku ciepły posiłek, spotkanie i rozmowę otrzymały setki potrzebujących.

W jednym z domów koronawirusem zaraziło się 50 osób, w innym 10. Chorowali również pracownicy. W końcu ogniska infekcyjne udało się okiełznać, najgorzej znoszący chorobę trafili do szpitali. No i święta były skromniejsze. Były kolędy i prezenty, ale nastroje raczej minorowe.

Początek tym dziełom dały dwie przyjaciółki: Małgorzata Chmielewska i Tamara Kwarcińska-Smajkiewicz. W schyłkowym PRL-u, w którym bezdomność oficjalnie nie istniała, widziały bezdomnych ogrzewających się w kościołach. Pierwszy dom powstał pod Bielskiem-Białą, potem kolejne. Jak sobie radzą?

Dom pierwszy: plan pomocy

Pani Teresa, pracownik socjalny w Betanii przy ul. Łopuszańskiej w Warszawie, mówi, że skutecznym narzędziem zmiany stały się ostatnio lokale socjalne. Osoby, które przeszły przez schronisko, będące w terapii uzależnień, zdrowe fizycznie i gotowe do pracy uczą się w mieszkaniu dbania o siebie i najbliższe otoczenie. Dawniej musiały dbać o przetrwanie na mrozie, bez dachu i bez jedzenia, teraz pracują nad tym, by nie zawieść pracodawcy, współlokatorów i przede wszystkim siebie.

Betania to schronisko dla osób zdrowych (chore trafiają do większego, na ul. Gniewkowskiej), gotowych do podjęcia na nowo dawnych ról społecznych. – W maju miną trzy lata, od kiedy tu pracuję – opowiada Teresa. – Zajmuję się organizacją pomocy. Kiedy trafia do nas dana osoba, ustalam przyczyny bezdomności i całą jej historię: jak długo trwa, czy to pierwszy epizod, czy kolejny. Potem opracowuję przy udziale podopiecznego plan pomocy.

Co jest potrzebne w pierwszej kolejności? Często sprawy podstawowe: dokumenty. – Trzeba złożyć wniosek o dowód osobisty. Jeśli osoba nie ma źródła dochodu, to żeby miała ubezpieczenie, trzeba ją zarejestrować w urzędzie pracy, złożyć wniosek o ustalenie stopnia niepełnosprawności. Jest to więc wędrówka po kolejnych urzędach i instytucjach.

Ale i te podstawowe czynności nie należą do łatwych. Do Betanii trafiają także osoby młode, uzależnione od alkoholu i innych środków psychoaktywnych. Wymagają kontaktu z poradniami, rozeznania, jak długo trwa uzależnienie, czy korzystały z pomocy, terapii. Wszystko po to, by jak najbardziej ograniczyć możliwość ponownego wejścia w nałóg i trafienia na ulicę.

– Schronisko powinno być miejscem tymczasowym. Miejscem odbicia się od tzw. dna. Ochroną przed tym, czym grozi ulica – mówi pani Teresa. – Mamy historie sukcesu. Udaje nam się dość często wyprowadzić osoby na prostą. Zwłaszcza jeśli nie jest to bezdomność utrwalona, trwająca od lat; w takim przypadku problem jest większy. Niestety, zdarzają się bezdomni traktujący schronisko jako miejsce chwilowego odpoczynku, ponieważ są tak bardzo już wyniszczeni życiem na ulicy. Zdarzają się ucieczki, bywa, że uzależnieni po prostu idą pić.

Pandemia przyniosła nowe, niespotykane dotąd problemy. Szczególnie w jej początkach zablokowano dostęp do poradni czy grupowych terapii AA. Nawet wyrobienie dowodu osobistego wymaga specjalnego umówienia się na wizyty. To wydłuża czas oczekiwania, a ten w przypadku niektórych jest niezwykle cenny.

Bezdomność się zmienia, a wraz z nią sposoby walki o przetrwanie na ulicy. Pani Teresa zna przypadki osób, które ­symulowały zaburzenia psychiczne, by spędzić choćby miesiąc na obserwacji w szpitalu psychiatrycznym. Taki pobyt nie służył leczeniu, ale dawał kilka tygodni ciepła, świeżej pościeli, posiłków trzy razy dziennie.

– Co jest ważne w mojej pracy? Uważne słuchanie i empatia – mówi pani Teresa. – Nie mogę wyciągać przykrych wspomnień, powodować niepotrzebnego bólu. To wymaga delikatności. Ważne jest też takie zidentyfikowanie problemu, by pobyt w schronisku nie był przedłużany w nieskończoność. Najbardziej cieszę się, kiedy widzę, że ktoś nie wychodzi z Betanii, żeby pić, ale dlatego, że znalazł pracę i wynajął pokój. Tak, wtedy jest radość.

Dom drugi: bez schematu

Tomasz Urbaniec to syn Tamary Kwarcińskiej-Smajkiewicz, kierownik domu Matki Bożej Ubogich w małym Zochcinie i ratownik medyczny w schronisku w Jankowicach. Prywatnie mąż i tata oraz autor bloga o życiu we wspólnocie. Mówi, że się w niej urodził, ale na umowie pracuje w niej od dekady.

– Przez pandemię przeszliśmy w miarę suchą nogą. Mieliśmy zakażonych dziesięć osób, ale bardzo szybko udało nam się ulokować podopiecznych w oddzielnych budynkach i uniknąć rozprzestrzenienia się choroby – opowiada. – Nasz dom ewoluuje. Na początku do Zochcina przenoszeni byli „nadmiarowi” mieszkańcy domów w Warszawie. Po mniej więcej sześciu latach zaczęli tu mieszkać wychowankowie domów dziecka. Dziś większość stanowią osoby starsze, bezdomne.

Skąd taka zmiana? Z przyczyn naturalnych: bezdomność, jak mówi Tomasz, dynamicznie się starzeje. Coraz więcej osób dotkniętych tym kryzysem to osoby starsze, a dodatkowo – z chorobami psychicznymi. Sami podopieczni domu w Zochcinie po prostu się zestarzeli i pochorowali.

– Jak sobie radzimy? Większość z nas pracuje na zmianę w Zochcinie i w innych schroniskach. Staramy się więc dzielić i uzupełniać obowiązkami. Pomagamy sobie i jakoś ten trudny czas przetrwaliśmy – mówi Urbaniec.

Każdy z domów funkcjonuje w ramach ustalonych przez fundację zasad. Ale każdy ma też własną specyfikę. W Zochcinie również są stałe punkty programu dnia. Jeden z najważniejszych to wspólne posiłki: uczestniczą w nich mieszkańcy i pracownicy. Punkt drugi: spotkania w kaplicy, raz lub kilka razy w tygodniu. – Mieszkańcy nie muszą się modlić, wystarczy, że spędzą wspólnie czas – tłumaczy Tomasz Urbaniec. – Ważny jest także zakaz spożywania alkoholu i innych używek czy zakaz stosowania przemocy fizycznej i psychicznej.

Jest wspólna praca w domu i w jego otoczeniu. A ci, którzy uzyskują jakiś dochód (z pracy, zasiłku, emerytury, renty), są zobowiązani do pokrycia 70 proc. kosztów swojego pobytu (nie więcej niż 1000 zł): to wyraz odpowiedzialności za siebie i za wspólnotę. – Inne obowiązki? Dyżury sprzątania korytarza czy sprzątania po posiłkach. Czasem pomaganie w kuchni, gdzie pracuje kucharka – mówi Tomasz.

Co jest dla niego najtrudniejsze w kierowaniu domem? Biurokracja, papierologia, wspólne doświadczenie chyba wszystkich działaczy społecznych. – Zdarzają się urzędnicze absurdy – mówi Tomasz. – Poza ratownictwem studiowałem politykę społeczną, żeby móc prowadzić dom. Ale wtedy okazało się, że muszę jeszcze zrobić kurs z „organizacji podmiotów pomocy społecznej”. Nikogo nie interesowało, że ja ten materiał znam i zdawałem z niego egzaminy.

Trudne jest coś jeszcze: – Oczekiwania podopiecznych są nieraz wygórowane w stosunku do tego, co możemy im zaoferować. Przykład? Jedna z osób ostatnie piętnaście lat spędziła na ulicy. Doprowadziła się do stanu skrajnego wyczerpania organizmu, jej wątroba przestała się regenerować. Przez piętnaście lat stan zdrowia nie bardzo ją obchodził. A kiedy przyszła do nas, zażądała skierowań do dwudziestu różnych specjalistów, umówienia wizyt w tym samym tygodniu oraz zawiezienia pod drzwi gabinetów.

W schronisku są określone godziny na dane czynności: posiłki, odpoczynek, oglądanie telewizji. Zdarzają się bunty, telewizor ma działać, kiedy chce dany mieszkaniec, bo jak nie, to zadzwoni do siostry Chmielewskiej. – Takie nieporozumienia mamy dość często – przyznaje Tomasz Urbaniec. Czy zdążył wypracować model postępowania, który pozwala je gasić?

– Do każdego przypadku trzeba podchodzić indywidualnie. Każdego ukształtowało co innego. Jednego trzeba „pogłaskać po głowie”, spokojnie wszystko wytłumaczyć. A na innego huknąć. Schematu nie ma, bo nie ma go na bezdomność.

Co decyduje o sukcesie i powrocie bezdomnego do normalnego życia? Według Tomasza jest to przede wszystkim silna wola, chęć do zmiany. – Niestety w przypadku osób starszych często jest to bierne oczekiwanie na dostanie się do ­DPS-u – mówi. – Wówczas żadne starania nie pomogą.

Dom trzeci, główny: kolejne szanse

Małgorzata Waniurska jest ­dyrektorką biura Fundacji Domy Wspólnoty Chleb Życia, która m.in. prowadzi fundusz stypendialny „Podaruj mi szkołę” dla ubogiej młodzieży. Pracuje w domu w Jankowicach.

Przyznaje, że od siostry Chmielewskiej nauczyła się praktycznie wszystkiego. Bo w fundacji zaczynała od prac biurowych, rozwijała się, awansowała, aż została dyrektorką. – Siostra mi chyba ufa – głośno myśli pani Małgorzata. – Okres szesnastu lat mówi sam za siebie.

– Czy siostra ma wady? Chyba jak każdy. Nie wiem, czy można to nazwać wadą, ale jest po prostu wymagająca. Dużo wymaga od siebie, dlatego może wymagać od innych – mówi Waniurska. – Siostra powierza dziś coraz więcej zadań innym. Ale ciągle nad wszystkim czuwa. Jeśli pojawiają się problemy, stara się je rozwiązywać. Współpracuję z nią od szesnastu lat i wiem, że ma do nas duże zaufanie. Jeśli wie, że damy radę, pozwala nam działać.

A jeśli pojawia się problem? ­„Metodą jankowicką” jest zawsze ­spotkanie i rozmowa. Uczestniczy w nich także ­siostra Małgorzata. Z tych rozmów biorą się kluczowe decyzje. Choć od czasu do czasu decyzje przychodzą: siostra Chmielewska ogłasza, że ma być tak i już.

W Jankowicach do „ogarnięcia” jest chyba najwięcej. Są tu nie tylko dwa domy dla bezdomnych. To stąd zarządzany jest fundusz stypendialny, tu załatwia się wszelkie formalności. A tych w życiu tak rozgałęzionej organizacji pozarządowej jest mnóstwo.

– Największa trudność w tej pracy? Biurokracja, papierologia – wskazuje Małgorzata Waniurska. – Dawniej ­przepisy nie były tak skomplikowane. Dużo więcej czasu i energii mogliśmy poświęcić na konkretną pomoc. Dzisiaj siedzimy w gąszczu przepisów, które śledzimy na bieżąco. Kiedyś sama mogłam zająć się bezpośrednią opieką nad podopiecznymi czy stypendystami. Dziś zatrudniamy do tego pracowników.

Dom w Jankowicach zorganizowany jest tak, że część obowiązków biorą na siebie sami mieszkańcy. Jeśli tylko pozwala im na to zdrowie, pracują przy starszych i chorych.

– We wszystkich domach mieszkają ludzie z różnymi stopniami niepełnosprawności. Osoby sprawniejsze mogą pomóc w higienie osobistej czy nakarmieniu tym, które leżą. To nawet nie jest sztywna zasada, to po prostu ludzki ­odruch, który każdy z nas powinien w sobie mieć – mówi Małgorzata Waniurska.

Czego po szesnastu latach pracy się nauczyła? – Że nigdy nie można potępiać. Bo wiem, że życie danego człowieka potoczyło się tak, a nie inaczej z bardzo różnych przyczyn. Każdemu człowiekowi należy się szacunek – mówi dyrektorka biura. I dodaje: – Zdarza się, że ludzie do schroniska wracają po raz kolejny. Raz jest górka, raz jest dołek. Powroty do nałogów i powroty na ulicę. Wtedy zaczynamy wszystko od początku. Ale wie pan co? Po tylu latach wiem, że szansę trzeba dawać po raz drugi, trzeci, a czasem czwarty. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2021