Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Podchodzą ludzie. Pytają, czy mogą przeszkodzić. Może akurat trafili na kogoś, kto im pomoże? Jak 12-latek w rdzawym od kurzu podkoszulku. Skarży się, że podczas rejestracji urzędnik – chłopiec nie wie: specjalnie czy przypadkowo – zabrał mu żółte dokumenty uchodźcy. Policja nie wyda nowych, a bez nich nie dostanie jedzenia. Dla niego to może pierwsza oficjalna sprawa załatwiana w życiu. Dotarł tu sam, bez rodziny.
Podchodzi 29-letni mężczyzna. Uciekając, zabrał z domu przede wszystkim świadectwa ukończenia szkół. W obozie chciałby być nauczycielem. Ale odsyłają go od biurka do biurka, w każdym namiocie mówią coś innego.
Tu, w obozie Mvepi w północno-zachodniej Ugandzie, mieszka już 107 tys. uchodźców z Sudanu Południowego. Codziennie przybywa tysiąc nowych. Większość dostanie wkrótce kawałek ziemi pod uprawę, aby mogli się sami utrzymać. Ale przy takiej liczbie ludzi wielu nie ma już siły walczyć o swoje. Bo skąd czerpać siłę, jeśli w samej tylko kolejce po jedzenie, pod dusznym brezentem ze znakiem UNHCR, w 30-stopniowym upale i niemiłosiernym ścisku, stoi się – jak te kobiety na zdjęciu – cztery godziny?
Dzieci wołają do następnego namiotu. W kącie, na plastikowym krześle, starsza kobieta dotyka dłonią swojej głowy. Przestała dobrze myśleć, mówi, dziwne rzeczy tkwią tam w środku, odkąd widziała straszne rzeczy, które jedni ludzie zrobili innym w jej wsi. Nie pamięta, ile ma lat. Przestała liczyć, gdy umarł ostatni członek jej rodziny. Od dwóch tygodni nie ma już nawet sąsiadów. Boi się samotności.
Być w takim miejscu samemu to jakby już tylko czekać na śmierć. ©℗