Listy z Pieskowej Skały

Miały po kilka, kilkanaście lat. Widziały śmierć najbliższych. Ocalały, aby żyć z traumą i brzemieniem odpowiedzialności. Najmłodsi świadkowie i niedoszłe ofiary rzezi wołyńsko-galicyjskiej.

02.10.2016

Czyta się kilka minut

Dzieci ze schroniska w Pieskowej Skale, rok 1944 lub 1945. W tle zamek i Maczuga Herkulesa. / Fot. Materiały wydawcy
Dzieci ze schroniska w Pieskowej Skale, rok 1944 lub 1945. W tle zamek i Maczuga Herkulesa. / Fot. Materiały wydawcy

Jest styczeń 1944 r., gdy Rada Główna Opiekuńcza – jedyna polska organizacja charytatywna, która może legalnie istnieć pod niemiecką okupacją (pomaga uchodźcom, dożywia dzieci itd.) – otwiera na zamku w Pieskowej Skale koło Krakowa niezwyczajny sierociniec.

Niezwyczajny, gdyż niektóre z 360 dzieci, które będą w nim przebywać do połowy 1945 r. – wtedy schronisko zostanie przeniesione do Czerniejewa w Wielkopolsce – wcale nie są sierotami. Ich rodzice albo należą do grupy pół miliona Polaków, którzy już wtedy uciekli z Wołynia i Galicji na zachód, ratując życie – a że są wegetującymi nędzarzami, wolą oddać dzieci pod cudzą opiekę, by przynajmniej nie głodowały. Albo też musieli zostać na Kresach, bo np. na ucieczkę dorosłych nie zgadza się niemiecka administracja, lecz przynajmniej mogą wyprawić dzieci w specjalnych transportach. Byle dalej od tego, co już przeszli, a co może się w każdej chwili powtórzyć.

Schronisko w Pieskowej Skale powstaje właśnie w związku z napływem do Krakowa i okolic uchodźców z Kresów, wśród których jest wielu najmłodszych. Jego dyrektorką i zarazem „matką zastępczą” dzieci – najmłodsze ma cztery lata (to Zygmuś, ukryte tu dziecko żydowskie), najstarsze 16 lat – zostaje 33-letnia Jadwiga Klimaszewska. Postać, której życie samo w sobie zasługuje na film: społeczniczka, opiekunka wojennych sierot i zarazem pracownica wywiadu AK.

Jeszcze kilka dekad później będzie ciągle mówić do nich: „moje dzieci”, gdy będą się spotykać w gronie dawnych podopiecznych z Pieskowej Skały i Czerniejewa – z roku na rok w coraz mniejszej liczbie.

Rzeź oczami najmłodszych

W ten sposób renesansowa rezydencja – położona wprawdzie malowniczo wśród dolinek, ale podupadła i zaniedbana (surowe mury są bardzo zimne, dzieci będą dużo chorować) – staje się na półtora roku schronieniem dla ogolonych na łyso (bo panuje wszawica) chłopców i dziewczynek.

Wiele z nich przeszło piekło: ocalały z „akcji antypolskiej”, którą od początku lutego 1943 r. ukraińskie podziemie prowadzi na Wołyniu, a od 1944 r. także w Galicji.

Najgorsze są noce – będą wspominać dawne dzieci z Pieskowej Skały po 70 latach, gdy odnajdą ich autorzy reporterskiej książki „Kres. Wołyń – historie dzieci ocalonych z pogromu”. Ktoś płacze więc przez sen, ktoś ma koszmary, woła rodziców. Bywa, że najmłodsze nie trzymają moczu, śmierdzą zmoczone sienniki. Mała Rysia lunatykuje: wstaje z łóżka, chce uciekać. W końcu wypada z okna (na szczęście przeżyje).

Trudna jest też modlitwa: Klimaszewska lub inna wychowawczyni odmawia codziennie wieczorem z dziećmi „Aniele Boży”. Tak to będzie wspominane: „Jedne dzieci modlą się z mocą, a inne jakby nie miały sił. Głośniej te, które modlą się za rodziców. Aby przeżyli”.

Czasem dzieci wymieniają się między sobą historiami. Niektóre. Bo nie wszystkie chcą czy mogą o tym mówić.

Gdy przyszli Ukraińcy, Anielka (lat 14 lub 16) spała w łóżku z babcią. Usłyszała krzyki. Babcia nakryła ją sobą, naciągnęła na obie kołdrę. Po chwili Anielka poczuła, że spływa po niej coś ciepłego. To była krew babci. Dom płonął. Wyskoczyła oknem. Uciekła do sąsiadki – Ukrainki. Ta ją ukryła. Potem Anielka ruszyła w drogę, sama. Dotarła do miasta. W mieście byli inni Polacy-uchodźcy i garnizon niemiecki, który – swoją obecnością – ich chronił. Trafiła do transportu na zachód.

„Kto my jesteśmy? Zwykłe biedaki. Po co nas krzywdzić?” – tak dziewięcioletni Franek zapamiętał słowa ojca. Żyli w polsko-ukraińskim futorze (przysiółku) Daniłówka, gdzie wszyscy byli równo biedni i „nikt nie odróżniał, kto jest kim”. Do czasu. Gdy przyszli ludzie z UPA, Franek ocalał. Samotnie uciekał przez las („Nocą dziecku las wydaje się straszny”). Wcześniej widział ciało ojca. I siostrę z rozłupaną głową, ściskającą w ramionach ich trzyletniego braciszka (on dostał kulę w skroń).

Wiele dzieci ma tu takie historie. Będą im towarzyszyć przez całe życie.

Listy sprzed 70 lat

Ale na razie jest rok 1944 – i dzieci z Pieskowej Skały mają też swoje skarby: krzyżyk, sweter od babci, zdjęcie („W tym drobiazgu jest cała ich pamięć” – piszą autorzy książki o tym niezwykłym sierocińcu).

Co uderza: nie biją się między sobą. Nawet starsze dzieci nie biją młodszych, jak to w takich grupach bywa. Jeśli są głodne i kradną jedzenie, to nie sobie nawzajem, lecz podczas wypadów po okolicy (kradną wtedy jabłka, ziemniaki). Jakby powstała wśród nich jakaś niepisana wspólnota. Choć przyjaźnie zawiązują się z trudem.

Dzieci tęsknią za bliskimi. A ponieważ dopóki front wschodni jest daleko, poczta w Generalnym Gubernatorstwie działa i listy docierają także na Kresy, przynajmniej do miast, będą więc pisać. Często nieporadnie, jakby szukając słów. Można sobie wyobrazić, jaka to trudność dla 10-latka: znaleźć słowa, na piśmie, by wyrazić niepokój i nadzieję. „Proszę [napisz] Mamusiu, co tam się dzieje. Czy dalej tak mordują i palą?”.

Potem front się przybliży. Wiele listów wróci. Albo w ogóle nie zostanie wysłanych. Jadwiga Klimaszewska nie wyrzuci ich: będzie je wkładać do pudełka po butach. Zbierze się 129 listów i kartek pocztowych, napisanych przez 75 dzieci (niektóre pisały kilkakrotnie).

Po latach pudełko trafi do rąk Leona Popka – potomka wołyniaków, którzy uciekli za Bug, dziś historyka w lubelskim IPN-ie. A także człowieka-instytucji: Popek to jeden z głównych „adresów” dla tych, którzy chcą pisać o Wołyniu. Był wśród pierwszych, którzy tam jechali. Szukał grobów, nawiązywał relacje z miejscowymi Ukraińcami, bez których pomocy – jak dziś mówi – znalezienie masowych mogił jest niemożliwe. A potem organizował ekshumacje i ponowne pochówki, stawiał krzyże. W jednej z takich mogił Leon Popek znalazł dziadka – szkielet zidentyfikował po charakterystycznym krzyżyku.

Wyścig z czasem

Teraz Popek, razem z dwójką doświadczonych reporterów – Tomaszem Potkajem i Konradem Piskałą (obaj opublikowali wiele tekstów również w „Tygodniku”) – wyrusza na poszukiwanie autorów tych listów. Odnajdą 20 rodzin – albo dawne dzieci, albo też ich bliskich. Tylko – lub aż. Bo ta podróż w przeszłość, która będzie prowadzić ich po różnych miejscach w Polsce, gdzie osiedli podopieczni Klimaszewskiej – a także po wsiach zachodniej Ukrainy, ich rodzinnych miejscowościach (tam z kolei będą szukać świadków) – jest jak wyścig z czasem. „Musimy się spieszyć” – powie Popek, gdy będą zaczynać tę pracę. I faktycznie, pukając do drzwi, często usłyszą, że mama bądź ojciec już nie żyją.

Ale od tych, którzy żyją, będą słyszeć słowa, które można streścić tak: czekaliśmy na was. Czekaliśmy przez 70 lat, aż ktoś przyjdzie i nas posłucha. O obrazach i krzykach, jakie ciągle mamy w głowach. O lękach, w jakich żyliśmy, które nigdy nas nie opuściły („Mama wciąż się boi” – powie ktoś z potomków). A także o pamięci, która czasem była jak brzemię, jak świadomość odpowiedzialności ciążącej na nich jako tych, którzy przeżyli.

Tak to czuła Wanda, ocalała z Huty Pieniackiej, która wyszła za mąż za Józefa, też sierotę wołyńskiego (on ocalał z Gajów Dytkowickich). Dla niej najtrudniejszy był Dzień Zaduszny. Gdy się zbliżał, Wanda robiła się niespokojna. Prosiła męża, by pisał nazwiska na wypominki. Więc Józef siadał i pisał. „To była niekończąca się lista bliskich, nauczycieli ze szkoły, księdza proboszcza, sąsiadów, szkolnych koleżanek. – Bo kto się o nich upomni? Przecież prawie wszyscy stamtąd nie żyją – tłumaczyła Wanda”. I dalej: „Całe jej życie było związane z pamięcią. Żeby nie uronić ani jednej jej cząstki”.

Albo Ambroży ze wsi Zielony Dąb na Wołyniu. Jako 12-latek widział śmierć ojca: patrzył, jak Ukrainiec siekierą rozbija mu głowę, jak ostrze wchodzi głęboko, aż do zębów. Uciekł. A uciekając, widział jeszcze, jak giną kuzyn i kuzynka – biegli za wolno. On ocalał. Po pogromie wrócił do wioski, szukał bliskich wśród spalonych trupów. Znalazł ojca, matkę, brata. Był lipiec 1943 r. Schronił się u Ukraińców, świadków Jehowy (oni często pomagali Polakom – zresztą w tych opowieściach, tak nasyconych złem i okrucieństwem, bardzo często pojawiają się Ukraińcy, którzy ukryją, nie wydadzą, nakarmią).

Ambroży został na Wołyniu aż do przejścia frontu, dopiero potem trafił do Polski centralnej – już nie do Pieskowej Skały, lecz do schroniska w Czerniejewie. Niemniej i on stał się „dzieckiem Klimaszewskiej”.

Po 1989 r. jeździł do Zielonego Dębu, szukał grobu ojca i bliskich. Bez skutku: nikt ze wsi nie chciał pokazać, gdzie leżą. Dopiero wiekowa już Ukrainka, której pomógł jako lekarz, z wdzięczności zdradziła sekret: grób był tuż obok wiejskiego sklepu. Gdy go otwarli, znaleźli szczątki 55 osób. Ambroży ustawił tam płytę z napisem: „Zginęli śmiercią tragiczną 3.7.1943 r.”.

Scenariusz nienapisany

Premiera filmu Wojciecha Smarzowskiego zbiega się z publikacją kilku książek o tym, co działo się wtedy na Kresach. Rekonstrukcja losów dzieci z Wołynia i Galicji, których listy leżały 70 lat w pudełku po butach, jest jedną z nich (o innych napiszemy wkrótce). I jest też chyba dowodem, że myli się ten, kto sądzi, iż o rzezi wołyńsko-galicyjskiej wiemy już wszystko.

A skoro o kinie mowa: „Listy z Iwo Jimy” – taki tytuł nosił amerykańsko-japoński film fabularny z 2006 r. Opowiadał o krwawej bitwie o tę wyspę na Pacyfiku w 1945 r., widzianą oczami jej obrońców, prostych japońskich żołnierzy. Kanwą filmu był worek z listami, które pisali oni do rodzin, a które nie zostały już wysłane. Zakopany, po latach został odkryty przez japońskich badaczy.

Gdy wędrujemy śladami Franka z Daniłówki czy Ambrożego z Zielonego Dębu, w pewnym momencie pojawia się myśl, może banalna: że byłby to idealny materiał na film. Tytuł narzucałby się sam: „Listy z Pieskowej Skały”. ©℗

Konrad Piskała, Leon Popek, Tomasz Potkaj, „Kres. Wołyń – historie dzieci ocalonych z pogromu”, Fabuła Fraza, Warszawa 2016

O filmie „Wołyń” pisze w tym numerze Anita Piotrowska w dziale kultura.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016