Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak zwykle trochę bokami, niby na skróty, ale wychodziło dłużej i dalej. Żeby sobie do woli na Polskę popatrzeć i jej skrytą urodę podziwiać. Listopad się już dawno zrobił. Szarzyło się, brązowiało, smużyło mgłami. Sarna nawet czasem wyszła na skraj zagajnika, nawykła już do cywilizacji i wcale nieprzestraszona. Domki, chałupinki i przysiółki też jakoś przyrodniczo wyglądały. Przez tę mgłę pewnie. Cały ten cyklamen, cynober, pistacja fasad jakby spłynęły wodniście, rozrzedziły się, zblakły. Ale okolica niebogata była, więc i stara silikatowa cegła się zdarzała, poczciwa czerwona i suporeks. Tak więc minerały, aura, fauna i flora, czyli całkiem harmonijnie ojczyzna wypadała, nie narzucając swojej nadmiernej obecności, jak to zwykła czynić przy uczęszczanych arteriach i w okolicach zaawansowanych ekonomicznie. Bo jakoś tak się składa, że bogactwo u nas najczęściej wychodzi nam jak słoma z butów.
Stała na skraju szosy, przy bocznej, piaszczystej dróżce, nieopodal przystanku, jak się kiedyś mówiło, pekaesu. Podniosła dłoń jakoś tak niewprawnie i nieśmiało. To było akurat na zakręcie, ale z tyłu nic nie jechało, więc stanąłem. Otworzyła drzwi i zapytała, czy jadę tam i tam. Powiedziałem, że nawet dalej i proszę wsiadać. Była drobna, krucha, w ciemnych okularach mimo mglistego dnia. Usadowiła się, u stóp postawiła skajową torbę i pojechaliśmy. Od razu, jakby na usprawiedliwienie, opowiedziała o tych okularach. Że miała operację i lekarz kazał oszczędzać oczy. I że we wsi musi się bez przerwy tłumaczyć, bo wszyscy zaraz: „A co ty tak w tych okularach, jak słońca nie ma? Wie pan, jacy ludzie na wsi”. „Wiem – odpowiedziałem. – Interesują się”. Westchnęła tylko i zapytała: „Pan z daleka?”. „Spod Gorlic” – odpowiedziałem. „A, to pewnie jak się na … jedzie” – i tu wymieniła nazwę jakiejś niedalekiej miejscowości. „Trochę dalej” – odpowiedziałem, ale straciła zainteresowanie. Przejechaliśmy kilka kilometrów, narzekając na brak autobusów, nadciagającą zimę i ogólny ciężar życia.
A potem jednym tchem opowiedziała o tym, że jest sama, bo mąż umarł niedawno i bardzo jest jej ciężko. Nie mieli dzieci, więc ta samotność jest podwójna, głębsza i nigdy już nie minie. Opowiadała spokojnie, ale nie przerywała nawet na moment, jakby w ogóle nie interesowała ją obecność słuchacza, jakby obojętna jej była moja reakcja. Może miała to już wszystko gotowe, poukładane w zdania z krótkimi, prawie niezauważalnymi przerwami na kropkę. Może tylko czekała na okazję, na kogoś obcego, bo przecież tylko obcemu można powiedzieć całą prawdę, nie wstydząc się, niczego nie pomijając. Obcy wysłucha historii, nie przerwie, bo przecież jeszcze jej nie zna.
Mąż umierał długo i umierał w domu. Nie chciała zostawić go w szpitalu. Nauczyła się pielęgniarskich zajęć. Przebierania, mycia, zmiany pieluch i robienia zastrzyków. „Był duży – powiedziała. – Chyba większy niż pan i było mi ciężko, jak już nie wstawał”. Przez chwilę wyobraziłem sobie, jak przetacza bezwładne, zwaliste ciało na łóżku, w którym spali razem przez całe dorosłe życie. Na fotelu, w którym siedziała, mogłaby przycupnąć jeszcze jedna osoba jej postury. „Tak, kochaliśmy się, chociaż nie mogliśmy mieć dzieci” – powiedziała, gdy wjeżdżaliśmy do miasteczka, gdzie miała wysiadać. „Umarł rok temu, a ja cały czas nie wiem, co mam robić”.
Wysiadła pod przychodnią. W ostatniej chwili chciała sięgnąć do torby po portmonetkę, ale przerwała w pół gestu, uznając zapewne jego niestosowność wobec intymności minionej pół godziny. Uśmiechnęła się tylko i wypowiedziała coś na podobieństwo niewprawnego błogosławieństwa, żebym szczęśliwie dojechał i żeby Bóg mnie prowadził.
Pojechałem dalej. W głąb kraju, który już się zmierzchał, znikał w mroku. W oknach zapalały się światła. O trzeciej po południu. Jak to w listopadzie. ©