Lista śmiertelnych gróźb

Dwa miliony Irakijczyków wygnanych zdomów przez wojnę domową szuka dziś dachu nad głową wsąsiednich krajach. Wielu znich to chrześcijanie.

26.03.2007

Czyta się kilka minut

Większość budynków rządowych w syryjskiej stolicy dekoruje się dwoma portretami: Hafeza al-Assada (ojca) i Baszara al-Assada (syna), prezydenta byłego i obecnego. Natura syryjskiego reżimu tłumaczy wszechobecność ich podobizn. Ale dwa portrety, które widziałam w Jaramana (przedmieściu Damaszku) - przyklejone obok piekarni - stanowiły frapującą parę: przywódca Hezbollahu Hasan Nasrallah dzielił ścianę z Matką Boską, jakby byli przodownikami pracy w tej samej fabryce. Sąsiedzi tłumaczą, że obrazy przywieźli ze sobą przybyli tu ostatnio iraccy uchodźcy. Czyżby mieszana wyznaniowo para?

Wśród uchodźców w Jaramana dominują dziś iraccy chrześcijanie. Niektórzy z nich są tak ubodzy, że być może mieli niewiele więcej do przywiezienia ze sobą niż takie obrazki...

Dwa miliony Irakijczyków, wygnanych z domów przez to, co wszędzie (poza USA) nazywa się iracką wojną domową, szuka dachu nad głową w sąsiednich krajach. Głównie w Jordanii, Syrii i Egipcie.

Śmierć za pranie

Amman. W skromnym mieszkanku Al­ber­ta i jego żony Juliany (asyryjskich chrześcijan i irackich uchodźców) zdjęcia i pocztówki na ścianach tworzą zestaw spójniejszy, ale z kompletnie innego świata. Ułożone na kształt choinki są tu fotografie mężczyzn w mundurach, uśmiechniętej pary Amerykanów z psem, dzieci z gwiaździstym sztandarem. Do tego kilka Świętych Mikołajów i bałwanków.

Amerykański motyw wystawki nie jest przypadkowy: brat Juliany, Sargon, i jej siostra Gina pracowali dla amerykańskiej armii jako tłumacze. Rodzina zaprzyjaźniła się z wieloma Amerykanami. Teraz utrzymują z nimi kontakt głównie przez e-maile.

- Pierwszego dnia, gdy w naszym sąsiedztwie pojawili się Amerykanie, moja ciotka, zawsze gościnna, przywitała ich tradycyjnymi słodyczami. Następnego dnia, oddając talerz, przynieśli nam w prezencie podpisaną flagę amerykańską - opowiada Juliana. Po chwili dodaje: - Później ukryliśmy ją w ogrodzie.

Podobnie jak flaga, także praca dla Amerykanów miała się okazać ciężarem. Nieustanne groźby, w których mowa była o synku Juliany, zmusiły ich do opuszczenia Iraku jeszcze w 2003 r. Sargon i Gina też wkrótce wyjechali, bo praca dla tych spod gwiaździstego sztandaru narażała całą rodzinę.

Kilka stromych, typowo ammańskich uliczek dalej mieszka iracki technik satelitarny, którego amerykańscy pracodawcy nazywali "George", choć jego imię po chaldejsku (w języku chrześcijańskiej mniejszości, do której należy) wymawia się bardziej jak Dżurdżj. Wraz z bratem Tonym pracował w bazie w Iskandariji,

50 km od Bagdadu. W jego przypadku też poszło o groźby. W lutym 2004 r. znalazł list zatytułowany "Do sprzedających się za dolary", zaadresowany do niego, Tony'ego, i ich kolegi Munira. Tydzień później, gdy w trójkę wracali po pracy do domu, zostali ostrzelani. Tony zginął, George uszedł z życiem. Zabrał żonę, dwóch synów i wyjechali do Ammanu. Amerykanie dosłali mu potem listy polecające i żółty certyfikat o śmierci Tony'ego.

Zdjęcia w domu 49-letniej Leyli są najbardziej bolesne. To dwie bardzo powiększone fotografie córek Leyli: Liny (25 lat) i Rity (24 lata). Zginęły w sierpniu 2004 r., gdy wojskowy samochód, którym jechały do pracy, został zaatakowany przez sunnitów. Powód? Lina i Rita "służyły wrogowi". Dziewczęta - oraz ich brat Roone (23 lata), który przeżył i natychmiast uciekł do Grecji - pracowały w obozie USA w tzw. trójkącie sunnickim, w pralni. Także ta chrześcijańska rodzina, sądząc po uroczo obramowanych fotkach, miała wielu amerykańskich przyjaciół.

W Damaszku wszystko wygląda podobnie. Syn i córka Najmah, 54-letniej wdowy, pracowali w Iraku dla Amerykanów. Córka jako reporter i tłumacz, syn jako kamerzysta. Gdy córka została napadnięta przez szyitów i zraniona nożem, rodzina uciekła do Syrii. Dziś żyją w Jaramana. Syn kręci spoty reklamowe dla pewnego irackiego producenta, który umieszcza je potem w syryjskiej telewizji.

Z kolei Mouayed przyjechał do Syrii z Mosulu, bo jego praca - woził Irakijczyków do pracy w amerykańskiej bazie - ściągnęła na niego pogróżki. Z początku nie brał ich poważnie ("Obserwujemy ciebie i tych, których wozisz" - głosił list). Ale gdy znalazł trzy zabite kobiety, a świadkowie powiedzieli mu, że zginęły z rąk tej samej grupy sunnitów, którzy mu grozili, zabrał żonę i dwójkę dzieci i jak najszybciej uciekł do Damaszku.

Praca dla USA była bezpośrednią przyczyną niebezpieczeństwa, w którym ci Irakijczycy się znaleźli i przez które musieli uciekać (wśród uchodźców pracujących dla Amerykanów jest proporcjonalnie więcej chrześcijan; Amerykanie wolą z nimi pracować, bo dystans kulturowy jest mniejszy). Ale równie niebezpieczna jest praca dla innych "obcych". Basila z mandaickiej mniejszości chrześcijańskiej, który dziś mieszka w Damaszku, ostrzeżono, że jego praca jako ochroniarza w zajętym przez ONZ hotelu Canal była wystarczającym powodem, by ekstremiści oskarżyli go o "kolaborację z okupantem". Wolał nie czekać, czy są to groźby na serio.

"Bo nie nosiła chusty"

Ale nie trzeba być chrześcijaninem czy pracować dla "obcych", by iracka wojna domowa zrobiła z życia piekło. Hassan, 39-letni były taksówkarz - i miło uśmiechający się ojciec szóstki małych dzieci stłoczonych w skromnym mieszkaniu w Ammanie - jest szyitą. Poznałam go, gdy jego syn miał mieć operację ucha i organizacje humanitarne pomagały mu opłacić rachunek od chirurga.

Hassan lęka się, że jeśli wyjdzie na jaw, iż jest Irakijczykiem, zostanie deportowany. Dlatego nawet do fryzjera bierze kilkoro dzieci ze sobą. I tak nie stać go na posłanie ich do szkoły. Nauczył je, by nie używały typowo irackich słów. Będąc szyitą, nie czuje się mile widziany w Jordanii, gdzie 92 proc. społeczeństwa to sunnici. Tutejsi mówią mu: "Najpierw wpuściliście Amerykanów, a teraz przyjeżdżacie tutaj, żeby się wypłakiwać".

Lista powodów, dla których wszystkim tym ludziom grożono śmiercią - tak, jakby samo przebywanie w dzisiejszym Iraku nie było dostatecznym zagrożeniem ich życia - jest przerażająca. Oto dlaczego musieli uchodzić za granicę (wszystkie przykłady są autentyczne):

Bo pracował w restauracji.

Bo stryj woził wodę dla "obcych".

Bo jej mąż miał sklep z alkoholem.

Bo odmówił przejścia na islam.

Bo jej brat był inżynierem.

Bo nie chciała nosić chusty.

Bo jej ojciec był fryzjerem.

Bo miał cztery córki i wszystkim grożono gwałtem.

To potworna lista.

Teraz nie grozi im śmierć. Ale ich życie dalekie jest od normalnego. Wpuszczono ich, ale przebywają w Jordanii nielegalnie. Teoretycznie, gdyby ich złapano, mogliby zostać deportowani. W Jordanii nie mają dostępu do publicznej służby zdrowia, irackim dzieciom nie wolno uczęszczać do publicznych szkół. W obu przypadkach uchodźcy mogą korzystać z prywatnych, ale te kosztują, a Irakijczykom w Jordanii nie wolno pracować.

Ci, których na to stać, składają w banku depozyt wynoszący 100 tys. dolarów i otrzymują długoterminowe pozwolenie na pobyt. Ale większości nie stać. Związanie końca z końcem to sztuka: Gina i jej szwagier Albert pracują na czarno - ona w kafejce internetowej, on w barze - ale zarabiają mniej, niż dostałby Jordańczyk. Albert ma za granicą rodzinę, więc raz w miesiącu dostaje 200 dolarów na czteroosobową rodzinę.

George dorywczo naprawia anteny i instalacje elektryczne, ale i tak jest zdany na pomoc rodziny, która przysyła mu co miesiąc sto dolarów. Layla i jej mąż Samir, który pochował dwie córki w Mosulu, mieszkają w Ammanie razem z czworgiem dzieci:

16-letnią córką Noor i trzema dorosłymi synami. W szóstkę dzielą dwa pokoje w suterenie. 5 tys. dolarów, które dostali od armii USA jako odszkodowanie za śmierć córek, poszło na przenosiny do Ammanu. Teraz Layla dostaje trochę darów z kościoła. Jeden z synów pracował w klubie bilardowym, dwóch innych w fabryce chipsów, ale wszystkich przyłapano bez pozwoleń na pracę i wylano. Noor nie chodzi do szkoły, opiekuje się matką, która ma problemy psychiczne. Samir w zeszłym roku przeszedł atak serca.

W Damaszku warunki, w jakich żyją uchodźcy, są nieco lepsze, chociaż od grudnia ub.r. weszło rozporządzenie, że każdy ma się zgłosić do biura emigracyjnego w 15 dni od przyjazdu, gdzie dostaje pozwolenie na pobyt, ważne na trzy do sześciu miesięcy. Odnowić je można, ale wcześniej trzeba na miesiąc wyjechać poza Syrię. Deportacji się tu nie praktykuje. Koszty życia są niższe niż w Jordanii, a irackie dzieci przyjmuje się do syryjskich szkół. Irakijczycy pracują bez zezwoleń, ale reżim wydaje się przymykać na to oko. Więc jakiś dochód jest.

Czas kobiet

Do Jordanii przybywają nieco inne grupy społeczne Irakijczyków niż do Syrii. Bogaci - zwłaszcza z wcześniejszej diaspory, którzy uciekli w latach 80. i 90. - urządzili się w Ammanie. Zrobiły tak nawet córki Saddama Husajna. Dziś do Jordanii przyjeżdżają intelektualiści i artyści. Dobrze integrują się społecznie. Gorzej - materialnie. Jeśli przywieźli oszczędności, te szybko topnieją.

Nieważne, z jakiej grupy, wszyscy są całkowicie zajęci myślą o tym, co dzieje się w domu. Taha, jowialny aktor, opowiada nam z przejęciem, jaką to karierę robił w teatrach i na ekranach Bagdadu. Ile ról, że publiczność, że brawa... Nagle dzwoni jego komórka. Na wyświetlaczu - numer jego siostry w Bagdadzie. Taha zaczyna się trząść jak osika. Dziś w szyickiej dzielnicy Al-Sadriyah potężna bomba w ciężarówce, prowadzonej przez zamachowca-samobójcę, wjechała w targ, zabijając 130 ludzi i raniąc 300. My siedzimy w irackiej restauracji (nazwanej tak, jak zbombardowana dziś bagdadzka restauracja tego samego właściciela). Ale nie, siostra jest cała i zdrowa. Jednak Taha stracił już apetyt.

Jego przyjaciółka, farmaceutka, która straciła swoją aptekę i chwyta się teraz byle jakich prac w Ammanie, mówi mi, że rola kobiety w społeczeństwie irackim bardzo ostatnio wzrosła. Bo wyjście z domu jest dużo niebezpieczniejsze dla mężczyzny. Choć amerykańscy żołnierze obie płcie traktują jednakowo podejrzliwie.

Sabah, inżynier o delikatnym głosie i z nadciśnieniem, mówi mi, że jego rodzina chciałaby podążyć za nim do Ammanu, ale nie ważą się wychodzić z domu nawet na zakupy, nie mówiąc już o załatwianiu paszportu. Łatwiej kupić fałszywy, niż załatwiać w urzędzie. Okazuje się też, że serie paszportów zaczynające się na M i N zostały unieważnione, a zamiast nich wydano serie na G i H. Najnowsze, serii S, mają długi okres ważności, ale USA i Unia Europejska nie wydadzą na ich podstawie wizy. Żeby zmienić paszport z takiego na S na paszport z G, iracki uchodźca musi... wrócić do kraju i złożyć podanie. A kolejka po podania jest często obiektem ataków. Wiadomo, ze jak ktoś stoi po paszport, to "sprzedawczyk". I koło się zamyka.

Pytam producenta filmowego Abu Seifa o słynnego rzeźbiarza Mohammeda Ghani, którego rodzinę poznałam w Iraku w 1977 r. Mówi mi, że cała ekskluzywna dzielnica Mansour w zachodnim Bagdadzie jest dziś martwa. Zamiast wychodzić na zakupy, najbliżsi sąsiedzi dzwonią do siebie, podając dalej zamówienie, aż dotrze do kogoś, kto mieszka przy supermarkecie. Potem zakupy wracają w ten sam sposób.

ANNA HUSARSKA jest doradcą politycznym Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa ( ).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2007